Uwaga, uwaga: "recenzja" ukazała
się pierwej na forum Słodkiego Flirtu, na którym piszę jako CiaraDG.
Pozwoliłam sobie ją przekopiować w oczekiwaniu na lekturę "Dworu
Skrzydeł i Zguby". Opinia na temat pierwszej części trylogii być może
kiedyś się napisze na zasadzie "co by było, gdyby", gdyż w wersji
forumowej nie bardzo nadaje się do umieszczenia na blogu. BYDĄ SPOJLERY,
więc to nie do końca recenzja, a raczej wrażenia z lektury. Strong
opinions, folks!
Dwór mgieł i furii to bezpośrednia kontynuacja Dworu cierni i róż. Po wyzwoleniu elfich dworów spod władzy oraz klątwy rzuconej przez Amaranthę, Tamlin i Feyra szykują się na swój ślub. Jednocześnie oboje walczą z przytłaczającymi wspomnieniami niewoli pod Górą, które rzucają cień na ich szczęście. Poza narastającą depresją Feyra ma jeszcze jeden problem - mianowicie ciągle nierozstrzygnięta pozostaje kwestia paktu zawartego z Rhysandem. Pan Dworu Nocy upomina się o swoje w dniu ślubu dziewczyny, gdy ta, znajdująca się na krańcu wytrzymałości psychicznej w związku z niezrozumieniem Tamlina oraz niemożnością poradzenia sobie z przeszywającymi serce wspomnieniami, przesyła przez łączącą ich więź błaganie o pomoc. Rhysand porywa Feyrę sprzed ołtarza i zabiera do swej siedziby, gdzie nasza bohaterka dokona rewaluacji swojego związku i życia...
... A także zmieni tró loffa, ponieważ zaprawdę powiadam
wam, Sarah chyba naczytała się na rozlicznych forumach, że w fankowych
ankietach najgwałtowniej powiewa sztandar Feyra x Rhysand, a ona słucha
głosu ludu. Powiedzmy sobie szczerze - w tej książce nie ma fabuły. O
tak, okazuje się, że na horyzoncie majaczy jakaś wielka wojna, powtórka z
rozrywki sprzed gazyliona lat, co w Dworze... zostanie
zatelegrafowane może ze trzy razy, gdy nasze wesołe party wyruszy po
fant Jakiś-Tam. Cała reszta tej książki to przydługi fick Feyra x
Rhysand, więc jeśli masz ochotę na leciwy romans, w którym odpukane
zostaną wszystkie stałe punkty programu typu „tylko ja cię rozumiem”,
„on cię źle traktuje”, traumy z dzieciństwa, tsun-tsun i dere-dere,
wspólne posiadówy pod rozgwieżdżonym niebem, obopólna spowiedź ze swoich
największych i niezwykle altruistycznych marzeń, skrywanie złotego
serca za maską z bucery i słomy wystającej z butów, bad boy, który zrobi
dla ciebie wszystko, uzdrawiający seks, bycie prawdziwą i wyzwoloną
kobietą tylko u boku swego ukochanego, magiczna więź na całe życie,
ponieważ nic tak nie mówi „Ten Jedyny” jak losowanie partnera w
kosmicznej ruletce, to trafiłaś szóstkę w totka. Słowo daję, nie miałam
pojęcia, co działo się na ostatnich stu stronach i co do nich
zaprowadziło, gdyż bardziej palącą kwestią było opisanie nadnaturalnych
seksów między Rhysandem a Feyrą (do czego też dojdziemy, a będę wtedy
płakała krokodylimi łzami). Tyle dobrego, że motyw ten jest ciasno
spleciony z wychodzeniem Feyry z depresji, który to wątek co prawda może
trochę trąci myszką, ponieważ znowu wychodzi na to, iż psycholodzy nie
istnieją, a z choroby można wyjść poprzez odpowiednio częste powtarzanie
„trzymaj się” i „nie maż się, twardym trzeba być, nie miętkim” oraz
potęgą prawdziwej miłości, ale ostatecznie jestem w stanie przymknąć na
to oko - powiedzmy, że ze względu na setting.
Co jest bardzo złe w tej wspaniałej opowieści poza tym, że nie ma fabuły - mnóstwo rzeczy. Przede wszystkim bezsensowna zmiana charakteru Tamlina, aby usprawiedliwić zmianę tró loffa przez Feyrę i upewnić się, że aby na pewno to nie kwestia bycia puchem na wietrze. W końcu to główna bohaterka, nie możemy pozwolić, aby popełniała życiowe błędy, które nie są wymuszone brakiem innych opcji w sytuacji „decyduj się albo giń”. Nie czarujmy się, w Dworze... nie ma ciekawych postaci poza siostrami głównej bohaterki, Tamlin już w pierwszej części otrzymał tytuł Największego Nudziarza Fabularnego, aczkolwiek nie był skończonym bucem, który w czterech literach ma swoich przyjaciół. Jako że prędko trzeba zawiązać fabułę pod fan fiction Feyra x Rhysand, Tamlin przejmie rolę wszystkich bohaterów i bohaterek kanonicznych, którzy w jakiś sposób przeszkadzają w romansie ulubionej postaci autorki i jej OC i zmieni się w totalną egocentryczną mendę. Pamiętacie te spacery i turlanie się w trawie z pierwszej części? No właśnie, Sarah też nie pamięta. Na domiar złego w finale ten wątek pójdzie w najgłupszym możliwym kierunku, więc jeśli macie wyczulony radar na fabularny bullshit, to mniej więcej od jednej czwartej książki będziecie wiedzieć, co się wydarzy.
Podwaliny pod romans Feyry i Rhysanda są absolutnie głupie, a ich kiełkujący romans zajmuje całą książkę, o czym już wspominałam, ale to nie wszystko. Pamiętacie ostatnie strony Cierni i Róż, gdy Rhysanda nagle jak obuchem trafia jakaś wizja i facet z szybkością światła teleportuje się, pozostawiając Feyrę z głupim wyrazem twarzy i niemym pytaniem „eeee, ale o co cho?”? No więc uwaga, uwaga, w tej części zostaje rozwinięty wątek z więzią godową i po tym, gdy Feyra zostaje przemieniona w fae, nagle dostaje ona wstęp do tego zaklętego kręgu panien na wydanie i OCZYWIŚCIE po piętnastu minutach rozmowy Rhysand uświadamia sobie, że dziewczyna to jego towarzyszka (tutaj pozwolę sobie wtrącić, jak bardzo irytuje mnie to tłumaczenie, bo podejrzewam, iż w oryginale to słowo brzmi mate i od razu wiadomo o co chodzi, a podczas rozmowy Feyry z surielem, gdy całe mleko się rozlało, miałam najpewniej ten sam wyraz twarzy co nasza heroina podczas przyśpieszonego zniknięcia Rhysanda w poprzedniej części). Myślałyście może, że to jakiś ważny zwrot fabularny? Jakiś komunikat, że niedługo będzie wielka guanoburza w Prythianie? Pfff, kto by się tym przejmował, trzeba Feyrze męża znaleźć! Cały wątek z więzią godową jest mega sztuczny i równie głupi - od pewnego momentu to jest główną osią fabuły Mgieł i Furii, ponieważ wojna wojną, ale ustalenie kto z kim śpi i na jakich zasadach to sprawa równie ważna, o ile nie ważniejsza. Gdybyście mieli wątpliwości, który związek w książce to ten właściwy - gdyby czasem naprędce napompowane bucerstwo Tamlina oraz cudowność Rhysanda was na to nie nakierowały - to pamiętajcie, że Feyrę i Rhysanda łączy ta jedna jedyna, niepowtarzalna, nierozerwalna więź, miłość na wieki wieków, żyli długo i szczęśliwie. Oczywiście sam Rhysand jest idealniejszy od ideału - on tylko tak udaje, tak naprawdę chce chronić swoje królestwo, a wszystko to uwarunkowane oczywiście traumą z dzieciństwa. Jest księciem pomimo bycia bękartem, co sprawia, że dostaje nie tylko punkty arystokracji, ale również punkty angstu, mhroku i niezrozumienia - święte combo każdego bad boya, nic tylko zakładać fandomowe ołtarzyki. Oczywiście jest niebotycznie przystojny, hojnie obdarzony przez matkę naturę, najsilniejszy, ma piękne skrzydła i posługuje się magią ciemności. Poza tym jest feministą, poczeka tak długo, jak będziesz chciała, zgodzi się z każdą twoją decyzją i kupi najlepsze ciuchy, bo oczywiście ma kasy jak lodu. Czujecie poetykę? Rhysand nie jest postacią. Wpada w tę samą pułapkę co Christian Grey - jest tylko zlepkiem tropów i rzeczy, na których wspomnienie mokną majteczki. Nie zrozumcie mnie źle, rolę Rhysanda z kilometra dało się poznać już w Cierniach i Różach, bo ta książka nigdy nie wygra Pulitzera w dziedzinie klecenia fabułek - za bardzo tapla się w banale, żeby nie rzec, że wręcz w nim tonie - ale o ile w jedynce był po prostu zachowawczy i pchał fabułę naprzód, tak w dwójce ociera się o tak bezczelny pandering, że aż ściana świszczy od tego naporu. W chwilach, gdy Rhysand nie jest marzeniem każdej nastolatki o chłopaku idealnym, to po prostu Tamlin 2.0 - nie potrafi kontrolować emocji, podrywa Feyrę, a gdy coś mu się nie podoba, to od razu warczy i wysuwa szpo... znaczy, pojawia się ciemność czy coś. W każdym razie gdyby Sarah co chwila nie podkreślała pięknej barwy fioletu w oczach Ryśka i rozpiętości jego skrzydeł, to nie zauważyłabym różnicy.
Nowe miejsce to nowe postacie, a to oznacza, że może chociaż drugoplanowi są okej? Lol, nope. W drugiej części poznajemy przyszywaną rodzinkę Rhysanda - zbiorowisko porażek społecznych, dla których nie ma miejsca w bezlitosnej rzeczywistości Dworu Nocy. A przynajmniej taką wizję miała nadzieję roztoczyć autorka, bo tak po prawdzie są to tylko kukły prześcigające się w swych traumach, aby jak najbardziej zdobyć w oczach Feyry. Pierwsza scena z nimi wszystkimi w jednym miejscu jest doprawdy komiczna - ni z tego, ni z owego zaczynają opowiadać naszej heroinie o wszystkich okropnych rzeczach, które zgotował im los, aby przekonać ją do dołączenia do ich super grupy odmieńców. A kto nie przyznaje się od razu do swojego bagażu doświadczeń - nie martwcie się, ich czas nadejdzie, lecz pierwej należy traumie stworzyć godną otoczkę wymienianymi spojrzeniami, niedopowiedzeniami i ogólnie kreowaniu atmosfery „to było tak okropne, że nie chcę o tym mówić”. Imiona członków wesołej ferajny Rhysanda zaczerpnięte zostały chyba z przypadkowych stron Apokalipsy, ale niech was to nie zwiedzie - akcja Mgieł i Furii mogłaby dziać się w amerykańskim liceum i opowiadać o losach najfajniejszej kliki w szkole, a nie zauważyłabym różnicy. Przez trzysta stron ekipa Rhysanda i Feyra docierają się, co okraszone jest infantylnymi dialogami pełnymi przypadkowych przekleństw (ten koleś na K, Kazael, Kastian czy inny Kastiel, nie pamiętam), nierozumieniem, co znaczy termin „pieśniarz cieni”, ale to nic, bo fajnie brzmi (Azriel... Azrael?), gadaniem o chłopakach i kupowaniem ciuchów (Morrigan) oraz popisywaniem się, że TAK, my też mamy w naszej książce wampiry (Imrena... Chyba. Jezus, nie pamiętam ich imion, te postacie są tak cholernie papierowe). A to wszystko przy regularnym podkreślaniu, jaka to nasza paczka nie jest cool i postępowa, ponieważ w tej zacofanej Illyrii oni wierzą w równouprawnienie, hołdują sztuce i w ogóle są najsilniejsi i najlepsiejsi na świecie, i w ogóle to czemu oni szukają sojuszników? Aha, żeby tworzyć iluzję, że to wcale nie jest fan fiction o Feyrze i Rhysandzie. Przepraszam, zapomniałam się. W Dworze mgieł i furii pojawia się też przebłysk znany ze Zmierzchu, o którym wspomina się w analizach, a skoro już o tym piszę, to znaczy, że będzie grubo. Mianowicie w Zmierzchu mamy ten dyskurs obecny w rozważaniach Belli, która uważa się za gorszą od Edwarda i jego rodziny, ponieważ jest tylko żałosnym człowiekiem i dopiero zamiana w wampirzycę - nadczłowieka - czyni z niej istotę pełną i wartościową, lepszą w każdym calu. Byłam bardzo ciekawa, jak Sarah wybrnie z idiotycznego rozwiązania z finału, gdy martwą Feyrę wskrzeszają wszyscy elfi władcy kolejnych dworów, zmieniając ją przy tym w fae. Co mi się podobało w kreacji Feyry to to, że mimo wszystko lubiła swoje człowieczeństwo i nie kładła krzyżyka na swoich umiejętnościach tylko dlatego, iż obok niej stoją gibkie elfie wilkołaki. But alas! W pewnej chwili padło magiczne stwierdzenie, że jak to tak - ona się zestarzeje, a Tamlin będzie piękny i młody przez kolejne badżilion lat! Pojawiło się to w jednym tylko zdaniu i nie wspominano o tym więcej (poza tym Feyra jakoś specjalnie nie rozpaczała z tego powodu), więc sądziłam, że kryzys zażegnano. Ale niestety - wątek ze zdwojoną siłą pojawia się w finale, a w drugiej części... Nnnoo, w drugiej części wątek nie pojawia się praktycznie wcale? No to Ciaro, gdzie ten Zmierzch? Spokojnie, Zmierzch również się pojawia. Po prostu zmiana w fae nie wiąże się praktycznie z żadną głębszą refleksją ze strony Feyry, dla której bycie człowiekiem to był całkiem serjaz byznes. Nie, od czasu do czasu dostajemy od niechcenia rzuconą kwestię, że Feyra jest teraz nieśmiertelnym ciałem ze śmiertelną duszą z czego NIC nie wynika, a sama zainteresowana co prawda przez chwilę narzeka na trudności z zaadaptowaniem nowego ciała (co jest bardzo fajnym wątkiem, szkoda, że jest go tak mało), ale ponadto nie następuje żadna dyskusja. Ot, zmiana rasy to jak zmiana rękawiczki. W jedynych momentach, gdy ten temat się pojawia, to właśnie na zasadzie zaznaczenia tej nadludzkiej supremacji w Zmierzchu. Na przykład jest taka scena, gdy Feyra zjada obiad u swoich sióstr i komentuje, że ludzkie potrawy smakują jej teraz jak popiół, nie to co super żarcie fae. Często bohaterka rozwodzi się nad tym jak idealne ma teraz ciało i czego to ona teraz nie może, co wyzbyte jest może pychy, ale samo to, że taki wątek z takim potencjałem został spłaszczony do fabularnego naleśnika, dokłada się jedynie do kolekcji facepalmów, które strzelałam przy tym literackim cudzie. Oczywiście wszystko to prowadzi do stworzenia jedynego, jak mniemam, szablonu bohaterki, który potrafi stworzyć Sarah J. Maas, a jest to Mary-Sue pierwszej klasy (no bo wraz z życiem Feyra otrzymuje moce wszystkich elfich lordów, jak koks to w pełnym pakiecie, moje drogie). No sorry, nie było czasu na bardziej filozoficzne i psychologiczne wątki, trzeba było wymyślić jak najbardziej przekoloryzowany motyw szczytowania podczas uzdrawiających seksów.
A skoro już o seksach mowa... Ktoś powinien napisać Sarze, że gdy następnym razem najdzie ją ochota na napisanie jakiejkolwiek sceny erotycznej, to niech najpierw wyjdzie na spacer i chodzi tak długo, aż jej przejdzie. Pomijam już sam fakt, że takie obrazowe seksy nie powinny się znaleźć w książce z gatunku YA, jak już to w NA wzwyż. Dwa razy miałam ochotę rzucić czytnikiem o ścianę - podczas macanka na Dworze Koszmarów (i tu autentycznie musiałam sobie przerwać, bo nie dość, że sama scena była obrzydliwa, to jeszcze napisana tak, że nie mam do końca pewności, czy oni tam czasem nie strzelili paru przewrotów z telemarkiem na tym tronie) oraz ostatniej sceny seksu w całej książce, kiedy to Feyra - albo Rhysand, w sumie nieważne - zapala się jak Manhattan późnym wieczorem (tu już musiałam skończyć, bo brakło mi rąk do przeklikiwania stron; byłam zbyt zajęta zapoznawaniem ich z czołem). Tak pokracznych scen seksu nie czytałam już dawno, a mam za pasem książki Katarzyny Michalak, Blond Gejszę i pierwszego Greya, to nie są lekkie rzeczy, mind you. Nie wiem, kto przepuścił to przez edycję, sama umarłabym chyba ze śmiechu (jeśli prędzej nie z zażenowania), gdybym czytała te wypociny i gorączkowo myślała, co też mam powiedzieć aspirującej autorce.
Na zakończenie mego wywodu chciałabym wspomnieć jeszcze o tym, jak utajnienie mizoginistyczna jest ta książka. Irytuje strasznie motyw przerzucania Feyry między dworami - dziewczyna tak naprawdę nigdy nie podejmuje decyzji sama, jest jedynie pionkiem w czyimś gambicie, w zależności od części - albo Tamlina, albo Rhysanda. Gdy już się na coś decyduje, to zawsze z powodu faceta, który zdołał ją kupić ładnymi ciucha... ekhem, w którym zdążyła się zakochać. Więź godową najwyraźniej wyczuwają tylko mężczyźni, ponieważ Feyra nie wie, że jest towarzyszką Rhysanda, póki suriel jej tego nie mówi, a podczas sceny zamiany ludzkich kobiet w elfy, to stojący obok facet zakrzykuje, że jego ci ona (i tu w ogóle znowu wychodzi głupota wątku z więzią godową, którą najwyraźniej można sztucznie manipulować jak tylko się da, wow), tak więc elfiej kobiecie nie pozostaje nic innego jak czekać, aż znajdzie ją Ten Jedyny. W związku z więzią Feyrze wyłącza się mózg na końcu książki i każde działanie podejmuje tylko wtedy, gdy pozwoli jej na to Rhysand. Tam jest jeszcze więcej takich kwiatków, ale połowę tych pierdół udało mi się już wyrzucić z pamięci, a nie zamierzam do nich wracać. Ogólnie nie mam pojęcia za co to coś dostało kolektywną dziewiątkę na LC - mam swoją małą teorię co do ogólnego sposobu postrzegania rynku YA, aczkolwiek w tym momencie ograniczę się jedynie do zdania, że najwyraźniej większość chciała po prostu przeczytać ficka Feyra x Rhysand, pal licho wszystko inne. Pierwsza część miała swoje za uszami, ale miała też parę fajnych pomysłów, które niestety nie doczekały się rozwinięcia i sorry, ale nieważne jakbyś się starała, to opisy sukienek i fioletowych oczu nie zastąpią fabuły. Przeczytam trzecią część tej telenoweli, ponieważ jestem masochistką, aczkolwiek gdy myślę, że zapowiedziano już kolejnych pięć tomów, to krew mnie zalewa.
Co jest bardzo złe w tej wspaniałej opowieści poza tym, że nie ma fabuły - mnóstwo rzeczy. Przede wszystkim bezsensowna zmiana charakteru Tamlina, aby usprawiedliwić zmianę tró loffa przez Feyrę i upewnić się, że aby na pewno to nie kwestia bycia puchem na wietrze. W końcu to główna bohaterka, nie możemy pozwolić, aby popełniała życiowe błędy, które nie są wymuszone brakiem innych opcji w sytuacji „decyduj się albo giń”. Nie czarujmy się, w Dworze... nie ma ciekawych postaci poza siostrami głównej bohaterki, Tamlin już w pierwszej części otrzymał tytuł Największego Nudziarza Fabularnego, aczkolwiek nie był skończonym bucem, który w czterech literach ma swoich przyjaciół. Jako że prędko trzeba zawiązać fabułę pod fan fiction Feyra x Rhysand, Tamlin przejmie rolę wszystkich bohaterów i bohaterek kanonicznych, którzy w jakiś sposób przeszkadzają w romansie ulubionej postaci autorki i jej OC i zmieni się w totalną egocentryczną mendę. Pamiętacie te spacery i turlanie się w trawie z pierwszej części? No właśnie, Sarah też nie pamięta. Na domiar złego w finale ten wątek pójdzie w najgłupszym możliwym kierunku, więc jeśli macie wyczulony radar na fabularny bullshit, to mniej więcej od jednej czwartej książki będziecie wiedzieć, co się wydarzy.
Podwaliny pod romans Feyry i Rhysanda są absolutnie głupie, a ich kiełkujący romans zajmuje całą książkę, o czym już wspominałam, ale to nie wszystko. Pamiętacie ostatnie strony Cierni i Róż, gdy Rhysanda nagle jak obuchem trafia jakaś wizja i facet z szybkością światła teleportuje się, pozostawiając Feyrę z głupim wyrazem twarzy i niemym pytaniem „eeee, ale o co cho?”? No więc uwaga, uwaga, w tej części zostaje rozwinięty wątek z więzią godową i po tym, gdy Feyra zostaje przemieniona w fae, nagle dostaje ona wstęp do tego zaklętego kręgu panien na wydanie i OCZYWIŚCIE po piętnastu minutach rozmowy Rhysand uświadamia sobie, że dziewczyna to jego towarzyszka (tutaj pozwolę sobie wtrącić, jak bardzo irytuje mnie to tłumaczenie, bo podejrzewam, iż w oryginale to słowo brzmi mate i od razu wiadomo o co chodzi, a podczas rozmowy Feyry z surielem, gdy całe mleko się rozlało, miałam najpewniej ten sam wyraz twarzy co nasza heroina podczas przyśpieszonego zniknięcia Rhysanda w poprzedniej części). Myślałyście może, że to jakiś ważny zwrot fabularny? Jakiś komunikat, że niedługo będzie wielka guanoburza w Prythianie? Pfff, kto by się tym przejmował, trzeba Feyrze męża znaleźć! Cały wątek z więzią godową jest mega sztuczny i równie głupi - od pewnego momentu to jest główną osią fabuły Mgieł i Furii, ponieważ wojna wojną, ale ustalenie kto z kim śpi i na jakich zasadach to sprawa równie ważna, o ile nie ważniejsza. Gdybyście mieli wątpliwości, który związek w książce to ten właściwy - gdyby czasem naprędce napompowane bucerstwo Tamlina oraz cudowność Rhysanda was na to nie nakierowały - to pamiętajcie, że Feyrę i Rhysanda łączy ta jedna jedyna, niepowtarzalna, nierozerwalna więź, miłość na wieki wieków, żyli długo i szczęśliwie. Oczywiście sam Rhysand jest idealniejszy od ideału - on tylko tak udaje, tak naprawdę chce chronić swoje królestwo, a wszystko to uwarunkowane oczywiście traumą z dzieciństwa. Jest księciem pomimo bycia bękartem, co sprawia, że dostaje nie tylko punkty arystokracji, ale również punkty angstu, mhroku i niezrozumienia - święte combo każdego bad boya, nic tylko zakładać fandomowe ołtarzyki. Oczywiście jest niebotycznie przystojny, hojnie obdarzony przez matkę naturę, najsilniejszy, ma piękne skrzydła i posługuje się magią ciemności. Poza tym jest feministą, poczeka tak długo, jak będziesz chciała, zgodzi się z każdą twoją decyzją i kupi najlepsze ciuchy, bo oczywiście ma kasy jak lodu. Czujecie poetykę? Rhysand nie jest postacią. Wpada w tę samą pułapkę co Christian Grey - jest tylko zlepkiem tropów i rzeczy, na których wspomnienie mokną majteczki. Nie zrozumcie mnie źle, rolę Rhysanda z kilometra dało się poznać już w Cierniach i Różach, bo ta książka nigdy nie wygra Pulitzera w dziedzinie klecenia fabułek - za bardzo tapla się w banale, żeby nie rzec, że wręcz w nim tonie - ale o ile w jedynce był po prostu zachowawczy i pchał fabułę naprzód, tak w dwójce ociera się o tak bezczelny pandering, że aż ściana świszczy od tego naporu. W chwilach, gdy Rhysand nie jest marzeniem każdej nastolatki o chłopaku idealnym, to po prostu Tamlin 2.0 - nie potrafi kontrolować emocji, podrywa Feyrę, a gdy coś mu się nie podoba, to od razu warczy i wysuwa szpo... znaczy, pojawia się ciemność czy coś. W każdym razie gdyby Sarah co chwila nie podkreślała pięknej barwy fioletu w oczach Ryśka i rozpiętości jego skrzydeł, to nie zauważyłabym różnicy.
Nowe miejsce to nowe postacie, a to oznacza, że może chociaż drugoplanowi są okej? Lol, nope. W drugiej części poznajemy przyszywaną rodzinkę Rhysanda - zbiorowisko porażek społecznych, dla których nie ma miejsca w bezlitosnej rzeczywistości Dworu Nocy. A przynajmniej taką wizję miała nadzieję roztoczyć autorka, bo tak po prawdzie są to tylko kukły prześcigające się w swych traumach, aby jak najbardziej zdobyć w oczach Feyry. Pierwsza scena z nimi wszystkimi w jednym miejscu jest doprawdy komiczna - ni z tego, ni z owego zaczynają opowiadać naszej heroinie o wszystkich okropnych rzeczach, które zgotował im los, aby przekonać ją do dołączenia do ich super grupy odmieńców. A kto nie przyznaje się od razu do swojego bagażu doświadczeń - nie martwcie się, ich czas nadejdzie, lecz pierwej należy traumie stworzyć godną otoczkę wymienianymi spojrzeniami, niedopowiedzeniami i ogólnie kreowaniu atmosfery „to było tak okropne, że nie chcę o tym mówić”. Imiona członków wesołej ferajny Rhysanda zaczerpnięte zostały chyba z przypadkowych stron Apokalipsy, ale niech was to nie zwiedzie - akcja Mgieł i Furii mogłaby dziać się w amerykańskim liceum i opowiadać o losach najfajniejszej kliki w szkole, a nie zauważyłabym różnicy. Przez trzysta stron ekipa Rhysanda i Feyra docierają się, co okraszone jest infantylnymi dialogami pełnymi przypadkowych przekleństw (ten koleś na K, Kazael, Kastian czy inny Kastiel, nie pamiętam), nierozumieniem, co znaczy termin „pieśniarz cieni”, ale to nic, bo fajnie brzmi (Azriel... Azrael?), gadaniem o chłopakach i kupowaniem ciuchów (Morrigan) oraz popisywaniem się, że TAK, my też mamy w naszej książce wampiry (Imrena... Chyba. Jezus, nie pamiętam ich imion, te postacie są tak cholernie papierowe). A to wszystko przy regularnym podkreślaniu, jaka to nasza paczka nie jest cool i postępowa, ponieważ w tej zacofanej Illyrii oni wierzą w równouprawnienie, hołdują sztuce i w ogóle są najsilniejsi i najlepsiejsi na świecie, i w ogóle to czemu oni szukają sojuszników? Aha, żeby tworzyć iluzję, że to wcale nie jest fan fiction o Feyrze i Rhysandzie. Przepraszam, zapomniałam się. W Dworze mgieł i furii pojawia się też przebłysk znany ze Zmierzchu, o którym wspomina się w analizach, a skoro już o tym piszę, to znaczy, że będzie grubo. Mianowicie w Zmierzchu mamy ten dyskurs obecny w rozważaniach Belli, która uważa się za gorszą od Edwarda i jego rodziny, ponieważ jest tylko żałosnym człowiekiem i dopiero zamiana w wampirzycę - nadczłowieka - czyni z niej istotę pełną i wartościową, lepszą w każdym calu. Byłam bardzo ciekawa, jak Sarah wybrnie z idiotycznego rozwiązania z finału, gdy martwą Feyrę wskrzeszają wszyscy elfi władcy kolejnych dworów, zmieniając ją przy tym w fae. Co mi się podobało w kreacji Feyry to to, że mimo wszystko lubiła swoje człowieczeństwo i nie kładła krzyżyka na swoich umiejętnościach tylko dlatego, iż obok niej stoją gibkie elfie wilkołaki. But alas! W pewnej chwili padło magiczne stwierdzenie, że jak to tak - ona się zestarzeje, a Tamlin będzie piękny i młody przez kolejne badżilion lat! Pojawiło się to w jednym tylko zdaniu i nie wspominano o tym więcej (poza tym Feyra jakoś specjalnie nie rozpaczała z tego powodu), więc sądziłam, że kryzys zażegnano. Ale niestety - wątek ze zdwojoną siłą pojawia się w finale, a w drugiej części... Nnnoo, w drugiej części wątek nie pojawia się praktycznie wcale? No to Ciaro, gdzie ten Zmierzch? Spokojnie, Zmierzch również się pojawia. Po prostu zmiana w fae nie wiąże się praktycznie z żadną głębszą refleksją ze strony Feyry, dla której bycie człowiekiem to był całkiem serjaz byznes. Nie, od czasu do czasu dostajemy od niechcenia rzuconą kwestię, że Feyra jest teraz nieśmiertelnym ciałem ze śmiertelną duszą z czego NIC nie wynika, a sama zainteresowana co prawda przez chwilę narzeka na trudności z zaadaptowaniem nowego ciała (co jest bardzo fajnym wątkiem, szkoda, że jest go tak mało), ale ponadto nie następuje żadna dyskusja. Ot, zmiana rasy to jak zmiana rękawiczki. W jedynych momentach, gdy ten temat się pojawia, to właśnie na zasadzie zaznaczenia tej nadludzkiej supremacji w Zmierzchu. Na przykład jest taka scena, gdy Feyra zjada obiad u swoich sióstr i komentuje, że ludzkie potrawy smakują jej teraz jak popiół, nie to co super żarcie fae. Często bohaterka rozwodzi się nad tym jak idealne ma teraz ciało i czego to ona teraz nie może, co wyzbyte jest może pychy, ale samo to, że taki wątek z takim potencjałem został spłaszczony do fabularnego naleśnika, dokłada się jedynie do kolekcji facepalmów, które strzelałam przy tym literackim cudzie. Oczywiście wszystko to prowadzi do stworzenia jedynego, jak mniemam, szablonu bohaterki, który potrafi stworzyć Sarah J. Maas, a jest to Mary-Sue pierwszej klasy (no bo wraz z życiem Feyra otrzymuje moce wszystkich elfich lordów, jak koks to w pełnym pakiecie, moje drogie). No sorry, nie było czasu na bardziej filozoficzne i psychologiczne wątki, trzeba było wymyślić jak najbardziej przekoloryzowany motyw szczytowania podczas uzdrawiających seksów.
A skoro już o seksach mowa... Ktoś powinien napisać Sarze, że gdy następnym razem najdzie ją ochota na napisanie jakiejkolwiek sceny erotycznej, to niech najpierw wyjdzie na spacer i chodzi tak długo, aż jej przejdzie. Pomijam już sam fakt, że takie obrazowe seksy nie powinny się znaleźć w książce z gatunku YA, jak już to w NA wzwyż. Dwa razy miałam ochotę rzucić czytnikiem o ścianę - podczas macanka na Dworze Koszmarów (i tu autentycznie musiałam sobie przerwać, bo nie dość, że sama scena była obrzydliwa, to jeszcze napisana tak, że nie mam do końca pewności, czy oni tam czasem nie strzelili paru przewrotów z telemarkiem na tym tronie) oraz ostatniej sceny seksu w całej książce, kiedy to Feyra - albo Rhysand, w sumie nieważne - zapala się jak Manhattan późnym wieczorem (tu już musiałam skończyć, bo brakło mi rąk do przeklikiwania stron; byłam zbyt zajęta zapoznawaniem ich z czołem). Tak pokracznych scen seksu nie czytałam już dawno, a mam za pasem książki Katarzyny Michalak, Blond Gejszę i pierwszego Greya, to nie są lekkie rzeczy, mind you. Nie wiem, kto przepuścił to przez edycję, sama umarłabym chyba ze śmiechu (jeśli prędzej nie z zażenowania), gdybym czytała te wypociny i gorączkowo myślała, co też mam powiedzieć aspirującej autorce.
Na zakończenie mego wywodu chciałabym wspomnieć jeszcze o tym, jak utajnienie mizoginistyczna jest ta książka. Irytuje strasznie motyw przerzucania Feyry między dworami - dziewczyna tak naprawdę nigdy nie podejmuje decyzji sama, jest jedynie pionkiem w czyimś gambicie, w zależności od części - albo Tamlina, albo Rhysanda. Gdy już się na coś decyduje, to zawsze z powodu faceta, który zdołał ją kupić ładnymi ciucha... ekhem, w którym zdążyła się zakochać. Więź godową najwyraźniej wyczuwają tylko mężczyźni, ponieważ Feyra nie wie, że jest towarzyszką Rhysanda, póki suriel jej tego nie mówi, a podczas sceny zamiany ludzkich kobiet w elfy, to stojący obok facet zakrzykuje, że jego ci ona (i tu w ogóle znowu wychodzi głupota wątku z więzią godową, którą najwyraźniej można sztucznie manipulować jak tylko się da, wow), tak więc elfiej kobiecie nie pozostaje nic innego jak czekać, aż znajdzie ją Ten Jedyny. W związku z więzią Feyrze wyłącza się mózg na końcu książki i każde działanie podejmuje tylko wtedy, gdy pozwoli jej na to Rhysand. Tam jest jeszcze więcej takich kwiatków, ale połowę tych pierdół udało mi się już wyrzucić z pamięci, a nie zamierzam do nich wracać. Ogólnie nie mam pojęcia za co to coś dostało kolektywną dziewiątkę na LC - mam swoją małą teorię co do ogólnego sposobu postrzegania rynku YA, aczkolwiek w tym momencie ograniczę się jedynie do zdania, że najwyraźniej większość chciała po prostu przeczytać ficka Feyra x Rhysand, pal licho wszystko inne. Pierwsza część miała swoje za uszami, ale miała też parę fajnych pomysłów, które niestety nie doczekały się rozwinięcia i sorry, ale nieważne jakbyś się starała, to opisy sukienek i fioletowych oczu nie zastąpią fabuły. Przeczytam trzecią część tej telenoweli, ponieważ jestem masochistką, aczkolwiek gdy myślę, że zapowiedziano już kolejnych pięć tomów, to krew mnie zalewa.
Tytuł: Dwór mgieł i furii
Autor: Sarah J. Maas
Tłumaczenie: Jakub Radzimiński
Wydawnictwo: Uroboros
Rok wydania: 2016
Okładka pochodzi stąd.
Okładka pochodzi stąd.
Ja chciałam tylko powiedzieć, że na skutek dyskusji na forum Niezatapialnej odświeżyłam sobie Twoje recenzje dzieł Maas i jedyne, czego żałuję, to że nie są to streszczenia na wzór SF, albowiem bardzo chętnie przeczytałabym, jak rozszarpujesz to-to na strzępy powoli i metodycznie <3 Wpisy o złych książkach są tym, co tygrysy lubią najbardziej.
OdpowiedzUsuńOj, Maryboo, dziękuję ci bardzo za dobre słowa, ale przeczytałam te książki raz i szczerze mi wystarczy! Poza tym wpadłam na Niezatapialną i przeczytałam cytaty podrzucone przez Kazik i szczerze wątpię, czy dałabym drugi raz przetrwać ten pompatyczny język połączony z całą tą patologią. Na pewno napiszę opinię na temat tego spin-offa z Nestą, który ma ponoć w końcu wyjść w tym roku. Już czuję w kościach tę piękną katastrofę i nadchodzący ból głowy.
Usuń