No nie, nie jest lepiej, czyli Dwór skrzydeł i zguby


Księżna, skrzydła, sukienki, księżna, przemoc seksualna, fabuła pretekstowa, seksy, księżna, Rhysand, skrzydła Rhysanda, więź godowa, najfajniejsza klika w szkole, dialogi rodem z gimbazy toczące się między istotami liczącymi po setki lat, illyryjska skórznia, księżna, Velaris - Miasto Bez Kultury, mizoginizm marnie ukryty pod pseudo-feministyczną emalią, księżna, podobno jakaś wojna, ale nie, to tylko więcej gwałtów. Proszę, streściłam wam cały Dwór skrzydeł i zguby, już nie musicie tego czytać. BYDĄ SPOJLERY
 
- EDIT Z 2024 ROKU - 
CW: homofobiczny język
Za sprawą zdobycia przez ten post niemałej popularności jak na mój kameralny blogasek, chciałabym skorzystać z okazji i sprostować jedną rzecz, którą tu niegdyś napisałam. Sądzę, że ton tej opinii jasno sugeruje, co chciałam oddać - jednakże tak język, jak i normy społeczne nie stoją w miejscu, a jako ludzie także się rozwijamy i codziennie uczymy nowych rzeczy. Dziś już wiem, że zamiast pejoratywnego wyrażenia przywodzącego na myśl środowiska, z którymi nie chcę być kojarzona, mogłam zastosować "pinkwashing", który w mniej szkodliwy sposób wskazuje na naturę moich zarzutów co do jakości wątków LGBTQIAP+ wprowadzonych do Dworu Skrzydeł i Zguby przez Maas. Póki opinia publiczna nie zadecyduje inaczej, nie zamierzam zmieniać oryginalnej wersji tego tekstu. Nie dlatego, bo uważam, że używanie takiego języka jest zasadne, ale właśnie dlatego, bo tak nie uważam - i chcę pozostawić oryginał jako nauczkę na przyszłość dla siebie, aby nie iść po linii najmniejszego oporu w takich sprawach.

Przeważnie nie interesują mnie oceny na portalach typu My Anime List, Lubimy Czytać czy Filmwebie, ponieważ nie od dziś wiadomo, że dla większości świata skala zaczyna się od siódemki wzwyż, gdzie siódemka to „nie podobało mi się, ale szlag by mnie trafił, gdybym miał(a) szerzej wyartykułować swoją niechęć do tego tekstu kultury, tak więc powiedzmy, że może być i na tym poprzestańmy”, ósemka i dziewiątka „podobało mi się”, a dziesięć „teraz będę co tydzień wstawiać z tego nowy cytat w opis na Gadu Gadu i przemierzać Tumblr w poszukiwaniu artów do fapfolderu”. No i w sumie nie powinny mnie dziwić te ósemki i dziewiątki, ponieważ kiedy ja miałam czternaście lat, to serie takie jak Gilgamesh wbijały mnie w fotel tylko za sprawą tego, że nie były kolorowym Dragon Ballem, w którym największa głębia psychologiczna objawiała się w fakcie, kto teraz dostanie po gębie i za co, ale dalej w chory sposób intryguje, jakie to są wspaniałe czasy dla fenomenu wattpadowskich odkryć i jak to napisać coś - a potem to z powodzeniem sprzedać - może każdy. Albowiem Dwór skrzydeł i zguby kontynuuje tradycję z poprzedniej części i dobrą książką najzwyklej w świecie być nie chce, w zamian pozostając gloryfikowanym przez oficjalne wydanie fanfickiem i trzymając się kurczowo przeciętności w najlepszym razie, w najgorszym wzbijając na wyżyny żenady. I nie wątpię, że Sarah J. Maas trzepie te historie z miłością jak na prawdziwą ascended fangirl przystało, ale - no właśnie - pozostaje to całkowicie w formie i kategorii ascended fangirlism, co w wielkim skrócie oznacza, iż opisy rzeczy Fajnych i Ładnych zawsze będą miały pierwszeństwo przed Sensem i Fabułą. Jeśli wasza pula rzeczy Fajnych i Ładnych pokrywa się z pulą rzeczy Fajnych i Ładnych autorki - a na pewno się pokrywa, przynajmniej w jakiejś części, bo to zawsze są uniwersalnie przyjęte rzeczy Fajne i Ładne - to wsiadajcie, następny przystanek to fandomowe ołtarzyki. W innym razie... powiem wam, jak wygląda „w innym razie”.
Trzecia część rozpoczyna się niedługo po tragicznym finale Dworu mgieł i furii, po którym okoliczności zmusiły Feyrę do powrotu na Dwór Wiosny. Tamlin tkwi po uszy w sojuszu z królem Hybernii, który zbiera armię na wielką wojnę z całym Prythianem, a wszystko to w imię bycia ze swoją podstępnie odebraną mu flamą (Tamlinowi, nie królowi Hybernii, aczkolwiek gdybyśmy dali temu wątkowi trochę czasu, to jestem pewna, że miałby szansę się pojawić). Czego książę nie jest świadom to faktu, że pod maską wdzięcznej za ratunek ukochanej Feyra skrywa oblicze wyrachowanej intrygantki, czynnie szpiegującej jego ruchy na rzecz „ojczystego” Dworu Nocy. Nasza heroina dokłada wszelkich starań, by zniszczyć od środka dom rodziców, którzy posłali ją do łóżka przez końcem najnowszego odcinka ulubionego serialu... eeee, znaczy, miejsce pozostające dla niej synonimem złotej klatki i wykraść inteligencję na temat rosnącego w siłę wroga. Jeden tylko Lucien nie dostaje po głowie obuchem Imperatywu Narracyjnego i nie do końca daje się nabrać na owcze przebranie byłej koleżanki, co w decydującej chwili zmusza go do przemyślenia sensu jego dotychczasowej lojalności wobec Tamlina. Wkrótce po kilku perypetiach na pierwszy plan wraca Rhysand (oczywiście) wraz z najfajniejszą kliką w szkole i parę nowych-starych twarzy, które połączą siły - bardziej lub mniej chętnie - aby ocalić Prythian przed coraz wyraźniej majaczącym na horyzoncie widmem wojny.
Książka jest podzielona na trzy „akty” - pobyt Feyry na Dworze Wiosny, powrót do Velaris i naprawianie statusu quo po jego malowniczym roztrzaskaniu w finale części poprzedniej oraz samą wojnę. Każda z nich ma własny podtytuł i na pewien chory sposób doceniam, jak Dwór... umie w foreshadowing, bo wystarczyła strona tytułowa, bym zrozumiała, że NIE, lepiej od Mgieł i Furii NIE będzie. Mianowicie pierwszy akt nosi wydumany edgy tytuł „Księżniczka Rozkładu”, co stanowi piękną zapowiedź idiotyzmów w nim zawartych. Ogólnie ta partia jest najgorsza z całej książki i problemy pojawiające się w niej utrzymują się przez resztę opowieści. Jeśli miałyście/mieliście jeszcze jakąś nadzieję, iż powróci przynajmniej trochę cech charakteru Feyry, które nieśmiało przebłyskiwały w pierwszej części, to po „Księżniczce Rozkładu” całkowicie się jej wyzbędziecie. Nie czytałam całego Szklanego Tronu, ale przyjaciółka podrzuciła mi jedną z nowel - i to była ostatnia nowela, o czym wspominam wyłącznie dla zasady, gdyż wiem, że prequele tego uniwersum powstały PO którejś tam części książki, więc to nie był debiut i można wymagać już trochę więcej w kwestii warsztatu i klecenia fabułek - i zaczynam wierzyć, że Sarah J. Maas nauczyła się pisać jeden szablon bohaterki, w jej mniemaniu pewnie silnej i niezależnej (whohoo, how wrong she is), a papierowej i nudnej w mniemaniu wszystkich innych, którzy mieli w życiu do czynienia z postaciami napisanymi lepiej niż bohaterki podrzędnych fantastycznych young adult. Chciałabym napisać, że Feyra balansuje gdzieś w kategoriach „chamskiej merysujki” i „wishful thinking”, ale jest tak bezbarwna, że nawet tego nie robi. Paradoksalnie najwięcej do powiedzenia ma właśnie w tym pierwszym akcie, gdzie to narracja stara nam się usilnie wmówić, że z Feyry to taki przemyślny knuj, intrygantka na sto dwa, przechytrzyłaby Leloucha, Lighta i wywiodła w pole Benedicta Sherlocka Cumberbatcha, a to wszystko przed śniadaniem i poranną kawą. Już przymykam oko (chociaż wspomnienie tej fascynującej kreacji postaci wsadza mi w nie pal o długości rozpiętości skrzydeł Rhysanda) na fakt, że wszystkie postacie w tym momencie są specjalnie ogłupione, aby tylko jakoś usprawiedliwić możliwości Feyry w tym konkretnym scenariuszu, ponieważ nie jestem w stanie uwierzyć, że dziewczyna, której znajomość technik inwigilacji ogranicza się do posiadania kolegi w osobie mistrza szpiegów, potrafi owinąć sobie wokół palca tysiącletnie istoty, których chlebem powszednim są dworskie gierki i na dodatek mają jeszcze za pasem przynajmniej jedną wojnę. Problem z całym tym wątkiem mam taki, że... no właśnie nie powinien się najzwyczajniej w świecie w ogóle wydarzyć. Do tej pory nigdy takie cechy charakteru głównej bohaterki jak umiejętność manipulacji czy zachowywania pozorów nie były chociażby zatelegrafowane, a co dopiero rozwinięte w którymkolwiek momencie tej historii. Cała przemiana sprowadza się do nabożnego powtarzania przez Feyrę „bo Rhysand byłby zadowolony” (co bardzo niebezpiecznie przypomina „Rhysand mi kazał”, choć to stwierdzenie nie pada wprost, ale pomna natury „relacji” tej dwójki z poprzedniej części, nie jest mi trudno wytłumaczyć sobie tak tej sytuacji) i w ogóle nie wynika z jej własnych motywacji. Tym bardziej, że nasza heroina pozostaje strasznie płytka, jeśli chodzi o kwestie lojalności - pierwszą książkę wypełniają opisy zachwytu nad pięknem Dworu Wiosny, część i piętnaście ładnych sukienek później Feyrą kierują jedynie mordercze myśli na temat zemsty na Bogu ducha winnych elfach, w imię ochrony jedynego słusznego Dworu Nocy, którego to fanatyczną wyznawczynią stała się w ciągu jednej książki. Genialny materiał na sojuszniczkę, niechże Rhysand uważa, jakie prezenty przysyłają inni władcy, bo dam sobie rękę uciąć, że Feyra zdradzi go i swoją najukochańszą ojczyznę za kilka spódnic i naszyjnik. Ja nie mówię, że dziewczyna nie ma prawa być zdegustowana zachowaniem Tamlina (chociaż chciałabym, bo prawdopodobieństwo zmiany jego charakteru dalej da się opisać jedynie wypadkową „bo Rhysand”), ale przy pierwszych piętnastu stronach boleśnie sobie uświadomiłam, jak bardzo tak naprawdę nie jestem targetem tej książki. Albowiem nasza bohaterka zachowuje się jak rozkapryszona trzynastka odmawiająca jedzenia, bo zabroniono jej jechać na koncert idola odbywający się na drugim końcu Polski. Och, jak ona im wszystkim pokaże, jak się zemści, och, jak będą cierpieć! Na złość rodzicom umrze z głodu i WTEDY dopiero będzie im głupio! Dobrze, że postacie drugoplanowe nie mają wglądu w wewnętrzne monologi Feyry, bo chyba ryknęłyby śmiechem na ten pokaz infantylności, a wtedy narracja nie miałaby już żadnej wymówki, by usprawiedliwić ich klapki na oczach. Myślicie może, że to ogranicza się jedynie do bycia kozakiem we własnej głowie? No nie - heroina potrafi w przypadkowych momentach „pokazywać wilka”, co stanowi kwiecistą metaforę na „odsłanianie prawdziwego oblicza”, tylko po to, by zaspokoić własne ego. No więc nie jestem mistrzynią szpiegów (ani pieśniarzem cieni, cokolwiek to oznacza, bo fabuła też tego nie wie, a co dopiero czytelnik), ale gdybym grała na dwa fronty, to raczej nie popisywałabym się przed lasią, która posiada obecnie największe parcie na szkło we wrogiej armii, że spiskuję przeciwko niej i planuję obalić rządy jej partii politycznej. Takie rzeczy się tutaj dzieją, nic nie zmyślam. Po prawdzie pierwszy akt to jedyna szansa Dworu... na przekonanie nas, że Feyra ma w tej historii jakiekolwiek wpływy poza tymi całkowicie iluzorycznymi i powierzchownymi (i OCH, uwierzcie mi, to jest tutaj osobny wątek i jest ABSOLUTNIE FANTASTYCZNY, i tak, mówię to ABSOLUTNIE sarkastycznie), ponieważ później fabuła nie bardzo ma pojęcie, co z nią zrobić, więc dziewczę staje się naczyniem na wszystkie ekspozycje i rewelacje scenariuszowe. I chociaż jest to logiczne z punktu przędzenia opowieści, bo jednak jakoś trzeba wyjaśnić różne zawiłości, to nie jestem w stanie wskazać ani jednego czynu Feyry, który wynikałby z jej osobistych pobudek lub może zrobić tylko ona, nikt inny. Naprawdę myślę, że niewiele zmieniłoby się, gdyby zmienić narrację na trzyosobową, wywalić całe tło romantyczne, pozmieniać trochę relacje i po prostu wywalić główną bohaterkę z jej własnej książki, tak źle jest ona poprowadzona w tej części. W chwilach, gdy Feyra nie jest tylko elementem wystroju, ozdobą na ramieniu Rhysanda lub reakcją na otoczenie, udowadnia, że jak Dwór mgieł i furii był fanfickiem o konkretnym pairingu, tak Skrzydła i Zguba to power fantasy autorki - to jeszcze nie poziom Ferrinu i chlastanie piorunami każdej postaci, która nie zgadza się z bohaterką, ale widać, że sceny, w których Feyra ni stąd, ni zowąd wyrusza do walki, ścinając głowy w ilościach masowych i władając magią lepiej niż Gandalf i Merlin razem wzięci, pisane były chyba na odstresowanie. No sorry, ale nasza cudowna inaczej bohaterka nie trenowała na tyle dużo, by jakoś usprawiedliwić ten miliard punktów wsadzony w każdy możliwy atrybut, tak więc obstawiam tęgie haxxory. Dobrą metaforą na przemianę w bezbarwnego cyborga staje się zarzucenie prawie całkowicie  przez Feyrę malowania - wzmianka o tym hobby, które nadawało jej jakiś indywidualny rys pojawia się w całej książce może ze trzy razy. W każdej innej sytuacji mamy do czynienia z tragicznie wręcz typowym egzemplarzem „silnej bohaterki kobiecej”, pisanym od szpalty, a niemającym nic wspólnego z tym, jak to powinno naprawdę wyglądać. Wiem, że umiejętność pisania nie jest zakodowana w płci i świetną postać może napisać i mężczyzna, i kobieta, ale mimo wszystko to zabawne (przez łzy), że w mainstreamie literatury kobiecej (w sensie pisanej przez kobiety, a nie przeznaczonej dla kobiet - to trochę różnica) mamy takie twory jak Pięćdziesiąt Twarzy Greya, książki Katarzyny Michalak czy też taki Dwór..., który merytorycznie może i jest lepszy od dwóch poprzednich pozycji, jednak również posiada bohaterkę będącą totalną antytezą niezależności i siły. I nie mam pojęcia, jak można tego nie dostrzegać. Okej, dobra, w sumie rozumiem, bo aktualnie kultura popularna gubi się na szalach feminizmu, inkluzywności i ciekawych historii, i nie do końca potrafi sobie z tym poradzić, przez co tkwimy w przeświadczeniu, że silna bohaterka kobieca = rozwala wszystko co się rusza, pal licho prawdopodobieństwo psychologiczne i inne sfery jej życia, ale... no nie rozumiem. Nie rozumiem, jak można tworzyć takie rzeczy, jak...
... WIĘŹ GODOWA, a potem pisać w profilach, że lubi się silne bohaterki. No więc mój ulubiony wątek powraca z z przytupem i telemarkiem, i Boże mój, myślałam, że nie da się uczynić go jeszcze obrzydliwszym, ale śpieszę rozwiać wątpliwości - DA SIĘ. Motyw z traktowaniem kobiet jak krów na sprzedaż dalej istnieje i ma się dobrze - dostajemy nawet sporej długości dialog, w której Rhys tłumaczy, że mężczyzna złączony więzią godową ma prawo aktywnie starać się zabić prawowitego małżonka swojej wybranki. Romantyczne! Tyle że nie bardzo! Oczywiście książka (w tym Feyra) wierzy, że to najwspanialsze wyznanie miłości ever i nic tak nie mówi „kocham cię” jak włażenie sobie do głów i naznaczanie się. I tak z jednej strony mamy chore onanizowanie się więzią pomiędzy Feyrą a Rhysandem, którzy kanonicznie już stają się wzorem do naśladowania dla wszystkich i wszystkiego w okręgu Prythianu. Ze scen, w których Rhysand dokonuje dramatycznego reveala, że Feyra to jego towarzyszka, można by zrobić drinking game; druga kolejka, gdy dodaje, że jest księżną. Każda z tych scen mieści się w dolnych rejestrach cringefestu, bo wszystkie postacie w pomieszczeniu kolektywnie wstrzymują powietrze, jakby Rhysand oznajmiał, że wynalazł niezawodny lek na raka, a dodając do tego jeszcze pasywność bohaterki i jej prawie że nieistniejący wkład w fabułę, to trudno wyzbyć się wrażenia, iż wspaniały książę ciemności chwali się po prostu nową zabawką. Przykro mi, drogie fanki, wiem, jak ten romans zwija wam majteczki i ile artów z tym dwojgiem macie już w fapfolderze, ale sorry, jest on tak prawdopodobny, jak romans Anastasii i Christiana - też nie ma sensu i oparty jest na posiadaniu nie tylko ładnych sukienek i pierścionków z dużymi brylantami. Ale nie, bohaterowie drugoplanowi zachwycają się więzią godową, która w drugiej części była jak jednorożce i garniec złota na końcu tęczy, w trzeciej z kolei... No i tu mamy tę drugą stronę, która w sumie pokazuje bardzo duży problem Skrzydeł i Zguby ogólnie. Mianowicie sporo rzeczy w tej książce jest albo wyjaśniona po łebkach, albo na zasadzie Harry’ego Pottera, gdzie autorka nie była do końca świadoma, ile części będzie i że niektóre rzeczy będą kłóciły się z tym, co było wcześniej. W Dworze... widać totalne YOLO pod względem planów na przyszłość, tak więc w trzeciej odsłonie przygód Feyry i Rhysanda więź godowa może pojawić się w dowolnym momencie i między dowolnymi osobami. Dostajemy opowieść o znajomych z dzieciństwa, którzy całe życie coś do siebie czuli, ale on nie chciał, bo był księciem i się bał o nią, a ona mu raz uratowała dupsko i powiedziała „zamknij papę, bierz mnie całą”, a on wtedy stwierdził „okej” i WTEDY ZAŁĄCZYŁA SIĘ WIĘŹ. To jest prawie że dokładny cytat z książki, I kid you not, i moje pytanie brzmi, jak to do cholery działa, że taki Lucien w chwili transformacji wie, że ludzka kobieta, która zawsze była ludzką kobietą, po przemianie jest jego wybranką, a np. Rhysand dowiaduje się po piętnastu minutach rozmowy z Feyrą, że jego ci ona? Chciałabym zapytać biologię o zdanie, ale widzę, że kuli się w kącie razem z Logiką i Sensem, więc ta walka jest z góry przegrana. W pulę „więź godowa to jakiś żart” i „myślałam dłużej nad opisem sukienek niż fabułą” wchodzi jeszcze coś, co na LC ktoś nazwał „gejowską propagandą” i choć serce mnie boli, to nie da się tego nazwać inaczej. Sprawy mają się tak - Prythian jest strasznie mizoginistycznym światem. Wbija nam się do głowy przez dwie części, że kobiety mają tam za zadanie głównie ładnie wyglądać, dworami żądzą książęta (nie księżniczki), na wielu z nich małżonki pełnią funkcję rozrodczą i ogólnie pod względem równouprawnienia płci to uniwersum jest sto lat za mrocznymi elfami. Najwięksi bohaterowie poprzedniej wojny to szczęśliwe heteroseksualne małżeństwo, w świecie ludzi również nie wspomina się o unii pomiędzy osobami tej samej płci. No i w tych klimatach pojawia się trzecia część, w której jedna z bohaterek wojennych jest lesbijką i pozostaje w więzi GODOWEJ (sic!) z inną kobietą, a jeden z książąt ma poważny romans z generałem swoich wojsk. Pragnę zaznaczyć, że to nie jest ot tak sobie rzucone w eter, domyślajcie się albo podsumowane jednym akapitem, nie. To są dość szeroko rozbudowane wątki związane z legendą albo aktualną sytuacją polityczną i każdy z nich dostaje po rozdziale albo połowie, a potem przewijają się przez książkę parę razy. I te rewelacje są w fabule podane bez mrugnięcia okiem, nikt nie wytyka palcem, nie wyzywa od odmieńców ani tego nie kwestionuje, i to byłyby bardzo ładne motywy, gdyby NIE POJAWIŁY SIĘ W OSTATNIEJ CZĘŚCI TRYLOGII, KTÓREJ FABUŁA TOCZY SIĘ W ZACOFANYM ŚWIECIE, GDZIE TOLERANCJA TO NAZWA SOSU DO HAMBURGERÓW. Przepraszam, ale jeśli w trzeciej części przypominasz sobie, że warto byłoby wprowadzić wątki homoseksualne w totalnie heteroseksualnym świecie, w którym do tej pory nie istniała wolność seksualna, a kobiety były traktowane jak przedmioty, to do cholery kup sobie większe fiszki i wyraźniejszy flamaster, bo to jest kpina, jeśli chodzi o budowanie świata. „Ale Ciaro, może to jest taki dziwny świat, że homoseksualizm jest tam bardziej niż kobiety same w sobie, nie możesz winić autorki, że taki miała zamysł!” - no to, *****, trzeba było o tym napisać, ponieważ ja nie będę zastanawiać się pół godziny co miała na myśli autorka, CZY miała to na myśli i pisać fabułę za nią! Wtedy sama kleciłabym książki, zamiast wyżywać się na nich na moim quasi-hejterskim blogasku! No i wychodzę z założenia, że w takim razie w świat powinna iść też historia o tym, jak lesbijki zostały malowniczo zamordowane, ponieważ sprzeciwiły się woli męskich wielmożów i nie zgodziły się na rodzenie dzieci, szukając własnego szczęścia poza granicami opresyjnego społeczeństwa, BO TAK POWINNO BYĆ, JEŚLI UWZGLĘDNIMY DOTYCHCZAS ZARYSOWANĄ FABUŁĘ. Zresztą to nie jest jedyny wątek, gdy autorka nie pamięta co było we wcześniejszych częściach - np. nagle dochodzi do przetasowania w lokalnym panteonie i niektórzy bohaterowie zaczynają się modlić do jakiejś bliżej nieokreślonej Matki. Wyjaśnienie? Nope, dopowiedz sobie. W ogóle w tym durnym wątku mamy też podwójne standardy - lesbijki i geje, e tam, to nic dziwnego, ale BISEKSUALISTA, olaboga, jak to tak, że można - le gasp! - grać na dwa fronty?! Och, nie wiem, czy jesteście świadomi/świadome, ale to już któryś raz, gdy spotykam się z taką stygmatyzacją wśród odmiennej orientacji w fikcji literackiej. Och, jesteś gejem? Spoksik, luzik, nie ma problemu. Jesteś bi? O BOŻE TO TAKIE ZASKAKUJĄCE. A poza tym z orientacji seksualnej jednej z postaci zrobiono wielki reveal i plot point. There you have it, wcale nie festyniarskie wątki związane z robieniem halo z tego, kto z kim sypia. I nie, to nie ma większego znaczenia, jeśli chodzi o fabułę, mogłabym podać z piętnaście sposobów na to, jak to zrobić, nie robiąc z tego taniej sensacji. Subtelne!
Ale pomijając już egzotyczny świat sztucznej inkluzywności, w iście jarmarcznym stylu jest utrzymana również ta bardziej normatywna część romansów w tej książce. Ogólnie dałam Dworowi... trzy gwiazdki - o jedną więcej niż Mgłom i Furii - ponieważ w odróżnieniu od poprzedniej części, w tej pojawiła się jakaś fabuła, ale tylko ja wiem, przez ile innych WAŻNIEJSZYCH wątków musiałam się przebić, by ją dostrzec. Po którejś tam stronie doszłam do wniosku, że bohaterowie idą na wojnę nie dlatego, że muszą ratować swoje domy i jest to tam gdzieś zapisana w kosmosie szansa na zmianę ustalonego statusu quo i ogólnie epickość, nie - oni idą na tę wojnę, bo ona im przeszkadza. A przeszkadza im, mianowicie, w seksach. Serio, na dwa opisy przygotowań do nadchodzących bitew czy zbierania sojuszników, dostajemy z piętnaście o tym, kto jest na kogo obrażony, bo grzeje łóżko tamtemu, a nie jemu, kto z kim śpi, kto został wykorzystany seksualnie, kto sprzedawał swoje ciało, bo sytuacja zmusiła, kto z kim chciałby mieć trójkącik, kto z kimś by chciał, ale tamten nie chce, i tak w koło macieju. Największe kuriozum podkreślające te burzliwe problemy następuje podczas spotkania wszystkich książąt w celu zawiązania potencjalnego sojuszu przeciwko Hybernii. No bo jak wszyscy książęta, to pojawia się też Tamlin. Zgadnijcie, jaki jest najważniejszy temat dla Tamlina na tym spotkaniu. No, zgadujcie. Podpowiem, że związany jest z Feyrą i jej rolą grzania łóżka Rhysandowi, i to chyba nawet zostaje tak wprost nazwane, ponieważ w tym uniwersum nie da się inaczej obrazić kobiety jak przez aluzje do jej życia seksualnego. Ogólnie bawi mnie, jak Dwór... z jednej strony próbuje być bardzo sex positive, pokazując nam te wszystkie mniej i bardziej koślawe sceny seksu między Feyrą a Rhysandem, które oczywiście kończą się trzynastoma orgazmami naraz, a z drugiej strony epatuje scenami gwałtów, wykorzystywania seksualnego, prostytucji i przedmiotowego traktowania kobiet, umacniając konserwatywne stereotypy, że ty się lepiej trzymaj swojego mena na całe życie, bo on cię obroni przed tymi złymi mężczyznami w zamian za twoją wierność i uległość. Z innych wspaniałych i totalnie niepotrzebnych scen mamy tutaj też seksy w namiocie w obozie wojskowym, przerywanie ustalania strategii na kolejne starcie, bo trzeba iść przebadać migdały, podchody do swojej flamy, kiedy ta ma zwichrowany umysł i oczywiście propozycje trójkącików, etc. Po prostu widać, że autorka nie bardzo była zainteresowana tą całą wojną i chciała napisać następny fanfick, ale kurczę, no trzeba jakoś tę trylogię zakończyć, a seksy, choćby nie wiadomo, ile śniegu strącały z gór, to nie są epickie.
Skoro już wytłumaczyliśmy sobie kto z kim śpi, to czas na ten ABSOLUTNIE FANTASTYCZNY wątek powierzchowności, o którym wspomniałam wcześniej. Feyra w tej części zostaje mianowana przez Rhysanda księżną, co w praktyce oznacza, że od teraz jest królową Dworu Nocy. Używam tu słowa „mianowana”, bo oczywiście jak wszystko związane z Rhysandem i to ma ukryte dno; tutaj też on podejmuje tę decyzję, a Feyra rozpływa się, jaki to on nie jest postępowy i wspaniały, ponieważ dał jej taki tytuł i chce z nią dzielić królestwo, etc., ale nie ze mną te numery, już ja wiem, jaki płytki jest ten romans. Fabuła stara nam się wmówić, że to sytuacja bezprecedensowa, tj. kiedyś to tam księżne może były, ale teraz książęta wolą traktować kobiety jako inkubatory dla następców tronu, więc żadnych księżnych nie ma i basta. Jako że Feyra jest i ma hiper super wszystko nowe i oryginalne i jedyne w swoim rodzaju i o rety, to zostaje taką księżną i... Boże, jak ta książka nie pozwoli nam o tym zapomnieć. Od momentu objęcia przez bohaterkę tego stanowiska, wspomnienie o jej aktualnym statusie społecznym pojawia się co drugi akapit, mniej lub bardziej w związku z sytuacją. „Czy Feyra robi coś, co w jakiś sposób wiąże się z piastowaną przez nią funkcją”, zapytacie. A ja odpowiem „no nie, nie robi”. To też jest ładna metafora na problemy tej historii. Bohaterka rozwodzi się na tym, jak to teraz jest księżną - nie mówi, co prawda, co będzie robić i jak to wpływa na jej rolę w królestwie, ale jest KSIĘŻNĄ, rozumiecie?! - i że jest księżną, no i że została księżną, i ona, jako księżna, musi zachowywać się jak księżna i nie, nic z tego nie wynika, po prostu Feyra onanizuje się tym nowym tytułem tak mocno, że nawet trzeci akt nazywa się „Księżna”, a ja wtedy zakrzyknęłam tylko „no oczywiście, że tak!”. I przeszkadzało mi to już w poprzedniej części, gdzie ten związek Feyry i Rhysanda był bardzo sztuczny, ponieważ oparto go tylko na mówieniu Feyrze rzeczy, które chciała usłyszeć i ona ta łykała jak pelikan, a trzecia część jeszcze pogłębia ten problem. W tym momencie heroina ma już tak wypełnioną głowę bajkami Ryśka, że mógłby jej podrzucić pomysł zniszczenia całego królestwa i ona najpewniej po prostu by mu przytaknęła z uśmiechem. I nie chodzi mi tutaj o fakt, że Rhysand jest psychopatą w przebraniu, ponieważ musiałabym przyznać, że można nazwać go pełnoprawną postacią - nie, dalej nie można, dalej jest tylko zlepkiem tropów, na których wspomnienie niewiasty omdlewają i wachlują się chusteczkami. Mówię tutaj o tym, jak ten związek został przedstawiony i jak forsowany jest jako idealny, a wygląda bardziej na ziszczenie się najskrytszych snów blachary o niskim poczuciu wartości, która z nikogo nagle stała się księżniczką i czasem coś zrobi dla niepoznaki, by nie tytułować jej wyłącznie ozdobą na ramieniu. Pewnie dałoby się to lepiej ukryć - albo po prostu napisać tę książkę lepiej, ale to wtedy trzeba by mieć ku temu chęci, a nikt takich górnolotnych zamysłów raczej nie miał - gdyby nie fakt, że ciągle pozostajemy w głowie Feyry, a ta jest diablo monotematyczna w podejmowanych tematach. Trzy czwarte jej wewnętrznych monologów po wydostaniu się z Dworu Wiosny jest o tym, jaki to Rhysand jest wspaniały, jak to na wszystko jej pozwala, jak to daje jej podjąć decyzję, jak to ona ma do tego prawa, BO ON JEJ TO PRAWO DAJE... Czaicie poetykę? Tak, owszem, Feyra jest kobietą o wolnej woli, ale te wszystkie „prawa” otrzymuje od Rhysanda i gdyby nie jego protekcja, to skończyłaby jak któraś z tych wykorzystanych i zamordowanych bohaterek, o których Dwór... lubi nam tak namiętnie przypominać. Gdzie podziała się ta dziewczyna z pierwszej książki, która z podniesionym czołem potrafiła posłać strzałę w wilkołacze serce? Zginęła gdzieś pod sukienkami i diademami od kolejnego lowelasa. Myślę, że gdyby ograniczyć te peany na cześć złotego cielca Rhysanda, to moje zdanie byłoby inne na temat ich relacji, ale niestety Feyra jest bardzo wokalna w swym zachwycie i ona naprawdę nie ujmuje tego w jakiś naturalny, mało nachalny sposób, tylko praktycznie płaszczy się przed swoim bogiem i władcą. A biorąc jej praktycznie nieistniejącą rolę w tej książce oraz fakt, że pół opowieści spędzamy właśnie na podkreślaniu, abyście absolutnie nie zapomniały o tym, kto tu jest najlepszym towarem na wydanie, to sorry, ale wniosek nasuwa się tylko jeden.
Co tam u innych postaci? U kliki Rhysanda bez zmian, dalej przypomina małżeństwo Troskliwych Misiów z ekipą Zmierzchu. Jedyna nowość jest taka, że skoro to zakończenie serii, to szybko trzeba sparować wszystkich ze sobą albo rozwiązać inne sprawy romansowe. Poza tym jak zwykle: Morrigan zachowuje się jeszcze bardziej jak pusta blachara (scena, w której zaczyna piszczeć i plotkować ze swoją dawno niewidzianą znajomą na SPOTKANIU WOJENNYM to chyba największy hicior w kreacji jej postaci, poza oczywiście finałem, który rozpieprza wszystko), Azriel rzuca się do gardła każdemu, kto źle spojrzy na jego flamę i przeżywa nieodwzajemnioną miłość, Amrena siedzi i czyta książkę, a Kasjan martwi się o Rhysanda i to by było na tyle, jeśli chodzi o jego wkład w tę historię. Za to pojawiają się siostry Feyry i RANY, jednocześnie cieszę się i nie cieszę się, że nie one są głównymi bohaterkami, bo gdyby były, to na pewno też przeszłyby przyśpieszone pranie mózgu jak ich siostra. Nesta ciągnie tę książkę, pewnie dlatego, że jej reakcja na wszystkie rewelacje najlepszej kliki w szkole bardzo pokrywa się z moją i zresztą jest dla mnie o niebo naturalniejsza niż ślepe oddanie Feyry. Niestety za swoją zaczepistość dostaje w nagrodę najnudniejszego faceta w tej historii, co stanowi niebywały „honor”, gdyż wszyscy tutaj są nudni - otrzymała więc tego w pewnym sensie „najlepszego”. Mimo wszystko to co Nesta robi w tej pożal się Boże historii zasługuje na własny spin-off, aczkolwiek lepiej, żeby go nie pisała Maas. Elaina również dostaje bardzo ciekawą rolę, oczywiście niezaskakująco na ten typ postaci sprowadzono ją też do damy w opałach, ale na szczęście nie zdarza się to nagminnie. Maas wyhamowała również z epatowaniem więzią godową przy wątku jej i Luciena - pojawia się jedna scena, w której po raz kolejny świat przedstawiony udowadnia, że tysiącletnie elfy to tak naprawdę bardzo niewyżyte buce w przebraniu, które nie potrafią zachować się w towarzystwie, ale na szczęście to jedyny taki ewenement. Pozostałe postacie opisane są jako fajne albo niefajne, w zależności czy są dla Feyry miłe, czy nie. Nie, nie ma tu głębszej refleksji; sorry, nie w tej książce.
Sposób pisania Sary to nie jest coś, co spędza sen z powiek - jest poprawny, czyta się to bez fejspalmów. Jedyne co rzuciło mi się w oczy, to mały warsztat przy pisaniu scen batalistycznych. Ogólnie w tej książce wojny wygrywają jednostki - Rhysand albo Kasjan wchodzą na pole bitwy i połowa batalionu leży, jeśli nie cały. Poza tym Sarah ma z pięć określeń na manewry wojenne i ich się trzyma. Nie przeszkadza to w odbiorze książki, ponieważ choć te opisy są stosunkowo proste, to wiadomo dzięki temu, co się dzieje. Owszem, są powtarzalne, ale jeśli napisze jeszcze z piętnaście powieści, to się nauczy; braki warsztatowe są łatwiejsze do nadrobienia niż zaprzestanie wsadzania szkodliwego światopoglądu do historii. Sceny erotyczne są trochę lepsze niż w dwójce, aczkolwiek dalej jestem zdania, że nie powinny pojawić się w tym przedziale wiekowym, a poza tym widać, że tak naprawdę to Maas bardzo ciągnie do napisania pornosa, żeby raz na zawsze zaspokoić swoje żądze nadnaturalnych seksów. Kobieto, napisz se go, chociażby pod pseudonimem i miejmy to z głowy, okej? Za to co tu jest totalnie od czapy, to opisy magii. Pół biedy, jeśli to woda albo ogień, bo wtedy wrogowie albo toną, albo zostają spopieleni i nie ma tematu, ale czasem zaklęcia są używane w sposób tak kosmiczny, że nie mam pojęcia, jak można było na coś takiego wpaść, wsadzić do książki i poklepać się z uznaniem po plecach. Mianowicie jest taka scena, gdy Feyra się wzburza na widok kogoś tam i żeby uspokoić buzującą krew ścina ją magią lodu i to działa tak dobrze, że od razu zluzowuje poślady. Okej, ja rozumiem, tutaj wszyscy zachowują się jak nawaleni faceci szukający burdy, o samokontroli nikt nie słyszał, ale nie chcę wierzyć, że tylko dla mnie jest to przekombinowane w opór i totalnie od czapy.
Jako że ktoś próbował w fabułę w tej części, to jest ona minimalnie lepsza od Mgieł i Furii, aczkolwiek najlepsze pomysły skończyły się na Różach i Cierniach. Nie było ich dużo, ale dawały potencjał, który kolejne książki z radością wyrzuciły przez okno. Jednak mimo że jadę po tych cudownościach jak tylko się da, to Dworom daleko do bycia szajsem. Znaczy, inaczej - dla mnie subiektywnie te książki SĄ szajsem, aczkolwiek obiektywnie to przeciętniaczki jakich wiele. Szkodliwe treści są dość dobrze ukryte (zresztą ja ogólnie mam wyczulony wzrok na takie rzeczy) i nie wylewają się one z kartek jak np. w Greyu, tak więc raczej nie wykorpytniecie w patologiczny związek za sprawą tej serii. Po prostu smuci mnie, że Dwory są strasznie płytkie i pisane od szpalty, na bazie właśnie rzeczy Fajnych i Ładnych, a nie rzeczywiście z celem przedstawienia ciekawej historii w pierwszej kolejności - autorka nie ma pomysłu na wciągającą opowieść, tylko ochotę przelać swoje największe żądze na kartki papieru. Mamy na przykład takie Velaris, Miasto Bez Kultury, o którym wiemy tylko tyle, że ma dostęp do morza, pachnie cytrusami i znajduje się w nim alejka rzemieślnicza. I to wszystko; nie mamy pojęcia, co tam tak bardzo kocha Feyra, ale kocha i tyle. A wspominam o tym dlatego, że ostatnio czytałam książki Rosamund Hodge, nietłumaczone na język polski, ale również z gatunku YA i tam na przykład widać, że autorka siedzi w mitologiach i podaniach ludowych, i każdy z jej światów przedstawionych ma niesamowicie rozwinięty folklor oraz system wierzeń. Więc owszem DA SIĘ. Na LC takie Cruel Beauty ma tylko szóstkę z okładem i wolę myśleć, że to dlatego, że trafiło na złe osoby, którym nie spodobał się ten typ historii, a nie że było za mało seksów, opisów sukienek i ogólnie za mądre to wszystko. I tym pozytywnym akcentem kończę ten nierówny pojedynek z Dworem skrzydeł i zguby. Widzimy się pewnie jakoś w końcu roku, o ile Uroboros zdecyduje się przetłumaczyć tie-in do czwartej części, który ma wyjść w maju w Ameryce. A następnym razem napiszę już coś pozytywnego, obiecuję!

Tytuł: Dwór skrzydeł i zguby
Autor: Sarah J. Maas
Tłumaczenie: Jakub Radzimiński
Wydawnictwo: Uroboros
Rok wydania: 2017
Źródło okładki: Tania Książka.

Komentarze