Dream Daddy: wychowanie do życia w ro... społeczeństwie


„Ta gra jest dla mnie zbyt progresywna” - stwierdził mój brat pół żartem, pół serio. „I dzięki Bogu” - stwierdziłam ja w całości serio, rezerwując „żart” dla momentów największej euforii, wzdychając nad tym, jak to miło, że ten progresywny Zachód bierze się za dating simy, bo potem wychodzi coś takiego jak Dream Daddy. SPOJLERY.

Szczerze powiedziawszy na hype związany z Dream Daddy załapałam się pod sam koniec - z podekscytowanych notek oraz toczących pianę komentarzy przy (podobno) kolejnym przesunięciu dniu premiery dowiedziałam się, iż koncept dating sima opartego na podrywaniu atrakcyjnych ojców naszym bi- lub homoseksualnym tatą wisi w powietrzu już od dłuższego czasu. Co jest ciekawe w całym przedsięwzięciu to fakt, iż jest to pierwszy projekt, który wyszedł z let’s playowego światka. Jego prowodyrami byli Game Grumps, jedni z najbardziej prominentnych youtuberów gamingowych po amerykańskiej stronie internetu, i trochę żałuję, że jakąkolwiek wiedzę o ich kanale zdobyłam dopiero przy okazji trailerów do Dream Daddy, ponieważ umyka mi cała geneza pomysłu na ten tytuł oraz ile stylu i humoru twórców upchnięto w scenariusz. Z drugiej strony może to i lepiej - przynajmniej nie odczuwam potrzeby analizowania gry pod kątem dodatku do czyjegoś kanału.
W grze wcielamy się w Dadsonę (z połączenia „dad” i „persona” iiii przyzwyczajajcie się, takich kwiatków jest tutaj więcej, a właściwie jest tu cały ogród, szklarnia i ze dwa, trzy pola w pełni sezonu), ojca nastoletniej Amandy, który jakiś czas po śmierci swojego partnera/swojej partnerki podejmuje decyzję o przeprowadzce wraz z córką do czarującej nadmorskiej miejscowości, Maple Bay. A właściwie na drugi jej koniec, a dokładniej na ślepą ulicę (ang. cul-de-sac, co tłumaczy się jako „sięgacz”, o czym totalnie nie wiedziałam i tym samym ta gra dostaje na dzień dobry plusa za wartości edukacyjne - widzicie? Taka jest dobra! Kiedyś wasza mama podejdzie do was i zapyta: „dziecko, a ty znowu grasz w te pierdoły, pouczyłabyś się, pokój posprzątała”, a wy powiecie „ale mamo, czy ty wiesz, jak jest ‘sięgacz’ po angielsku?”, a wasza mama na to „nie, a co to jest ‘sięgacz’--”, a wy na to „CUL-DE-SAC, mamo, CUL-DE-SAC”, a wasza mama złapie się za serce i wyjdzie z pokoju, aby pochwalić się waszemu tacie, jak to jej dziecko odziedziczyło po niej inteligencję. TAK BĘDZIE) zaludnioną przez bardzo miłych sąsiadów w postaci MEGATRAKCYJNYCH I PRZYSTOJNYCH OJCÓW oraz ich mniej lub bardziej urocze pociechy. I oczywiście wszyscy są singlami gotowymi otworzyć serce na porywy namiętności serwowane przez naszego awatara, grającego tutaj rolę leku na wszelkie zło i nadzieję na przyszły rok. ... No dobra, prawie wszyscy, co nie przeszkadza Dream Daddy w osiągnięciu 9/10 w skali mokrych snów. I to praktycznie wszystko, co można powiedzieć o fabule, nie uchylając rąbka tajemnicy - reszta gry, jak na dating sima przystało, polegać będzie na spotkaniach z interesującymi nas sąsiadami oraz dbaniu (albo nie) o naszą relację z Amandą. Po sekwencji wprowadzającej nas w miejsce akcji i dramatis personae, otrzymujemy swobodny dostęp do listy tatów, z którymi zechcemy umówić się w celu zawiązania bliższej znajomości. Dream Daddy odkrywa wszystkie karty na samym początku; system dialogowy nie opiera się na zgadywaniu, gdzie spotkamy daną postać po wybraniu odpowiedniej opcji, po pierwszym „akcie” od razu dostajemy zręczne narzędzie do kontaktowania się z tatami i gra nie bawi się w ukryte ścieżki odblokowywane po przejściu jej piętnaście razy na dziewięć sposobów. I choć ciśnie się pod palce, by napisać o Dream Daddy, że nawet w porównaniu do typowych reprezentantów gatunku jest grą stricte casualową, to... no, jest to prawda w jakimś sensie. Symulator podrywania ojców nie udaje, że chce być czymś więcej, jak wytworem twitterowo-tumblrowej kultury dla jutjubowej społeczności, ale jednocześnie bierze z tego wszystko, co najlepsze i tworzy tym samym swój własny unikalny klimat. Jest takie szeregowe określenie w fandomie na anime, które ogląda się po trudnym dniu w pracy, w którym prawie nie ma fabuły, pacing w swym rozbuchaniu przypomina ostatnie podrygi zasypiającego ślimaka, a najtęższy zwrot akcji polega na tym, która postać w tym momencie zrobi coś rozgrzewające cyniczne serce widza, a brzmi ono „feel good show”. Dream Daddy to takie „feel good” wśród gier - owszem, można to podciągnąć pod casualowatość i tym samym zamknąć temat, aczkolwiek Dad Dating Simulator poza chwilą mało wymagającej rozrywki oferuje również pewien powiew świeżości także w swojej treści. Tak jak „feel good anime” są często uważane za gatunek niewarty uwagi lub warty, ale jedynie tej negatywnej za sprawą częstego zazębiania się z historiami o uroczych dziewczynkach robiących urocze rzeczy (które, nie oszukujmy się, w głównej mierze kieruje się do KONKRETNEGO odbiorcy), co ich ambitniejsi przedstawiciele uważani są za tzw. „acquired taste”, czyli w wolnym tłumaczeniu „gust nabyty”, który trzeba najpierw wyrobić albo - kolokwialnie rzecz ujmując - do którego trzeba dojrzeć. Bardzo łatwo sprowadzić Dream Daddy do następcy Hatoful Boyfriend - rewelacyjnego dating sima, a mimo to wciąż tytułu istniejącego (jeśli w ogóle) w myśli przeciętnego gracza jako ta dziwna gra o podrywaniu gołębi, ano tak, japońska, to wszystko wyjaśnia, ach, ta szalona Japonia (i żeby nie było niedomówień - been there, done that, ale niech pierwszy rzuci kamieniem!). I jest w tym cały wór ziarna prawdy, bo choć Hatoful Boyfriend nie miało takich ambicji, stawiając na ciekawie zarysowany świat przedstawiony oraz chwytającą za serce historię, to mamy tu ten sam schemat ukrycia pod wciąż kosmicznymi w dzisiejszych czasach założeniami, pod tsunami żartów oraz zabaw słownych czegoś, o czym za bardzo się w dzisiejszych grach nie mówi albo dopiero zaczyna mówić.

Romansujcie Damiena, polecam, 10/10.

Przede wszystkim Dream Daddy skupia się na ludzkich problemach w mikroskali, robiąc to w sposób ciepły i mądry. W ostatnich latach, gdy gry stają się coraz bardziej nastawione na fabułę i, co za tym idzie, immersję ze światem przedstawionym, co jakiś czas pojawiają się tytuły celujące w odwołanie się do wrażliwości gracza na zasadzie wprowadzenia postaci, o którą ten będzie musiał dbać. Jednak w odróżnieniu od relacji z np. Clementine z The Walking Dead czy też Ellie z The Last of Us, nasz kontakt z Amandą nie jest sprawą większą niż życie, tj. jak nie postarasz się być najlepszym przyszywanym rodzicem ever, to zjedzą ci dziewczynkę, a jak ci zjedzą dziewczynkę, to game over, leszczu. Nie pojawi się też obowiązkowa scena, gdy zostaniecie rozdzieleni, a ty zamordujesz połowę pozostałego przy życiu (no, już nie po spotkaniu z tobą, that is) społeczeństwa, by uratować to jedno jedyne ludzkie stworzenie, które nadaje twemu growemu ja sens istnienia za trzy, dwa, jeden... W Dream Daddy fabuła toczy się dwutorowo - po pierwsze budujemy relację z naszą pikselową córką, po drugie budujemy relację z naszym pikselowym wybrankiem. I obie te relacje możemy albo koncertowo spieprzyć, albo zakończyć telemarkiem w postaci good endu. Nie będzie tu żadnego ratowania z płonącego budynku czy przedzierania się przez hordy zombie, ale TAKŻE nie będzie tu wykrzykiwania w sobie w twarz gorzkich słów zawodu - jeśli będziesz złym ojcem, to czeka cię rozczarowanie latorośli i sugestia, że może jednak powinniście dać sobie nawzajem trochę dystansu, bo jednak nie do końca się rozumiecie. W mechanice gry to zakończenie traktuje się jako bad end, aczkolwiek nawet sam achievement za odblokowanie go nazywa się „World’s Okayest Dad”. Nie jest to jednoznacznie pejoratywne określenie na nasze działania; osiągnięcie „Bad Dad” również się pojawia, ale zarezerwowano je dla wyboru bardziej moralnego niż rodzicielskiego - aczkolwiek nasza postać nigdy nie przyznaje się córce, co zrobiła i z narracji jasno wynika, że woli zachować pewne ekscesy dla siebie z różnych powodów, w tym wychowawczych - i raczej osobistego. Grę zaczynamy z punktu bardzo dobrej relacji z Amandą i należy zaznaczyć, że „bardzo dobra” jest tu jednocześnie zamiennikiem dla „zwykła” lub „normalna”. Ten znak równości ma dla mnie tu dwojakie znaczenie. Po pierwsze osobiste - aktualnie największą pochwałą, jaką jestem w stanie zaoferować dla udanego według mnie teksu kultury jest „bycie normalnym”, a więc bez zadęcia, naturalnym i chciałabym jeszcze dodać „dobrze napisanym”, aczkolwiek to wydłużyłoby ten już pokaźny wywód na kolejny akapit, więc zostawmy ten temat na inny czas. Po drugie nasza relacja z Amandą to wizja idealnej więzi między rodzicem a dzieckiem, pełnej zrozumienia, tolerancji dla odmiennych zainteresowań, wewnętrznych żarcików oraz daleko idącej empatii. I choć można oczywiście zarzekać się, że to swego rodzaju fanserwis, rodzicielsko-społeczna mrzonka, chwyt marketingowy odwołujący się do tęsknot ukrytych w społeczeństwie (tu kolejne odwołanie do anime - aktualnie obowiązkowo co sezon lub dwa pojawia się seria traktująca o samotnym ojcu opiekującym się dzieckiem lub tworem dzieckopodobnym typu słodkie naiwne stworzonko, więc najwyraźniej istnieje swoisty „popyt” w ludzkiej mentalności na tego rodzaju historie), to Dream Daddy pozostawia ją w sferze możliwości, której nie daje nam np. The Last of Us. No chyba że liczymy na to, że w ludzkość pieprznie apokalipsa zombie, akurat my ją przeżyjemy i gdzieś zza węgła wyskoczy dziecko, z którego uczynimy moralność na dwóch nogach. Dream Daddy przedstawia kontakt z latoroślą bez zbędnego nadawania mu maryjnego statusu wywracającego światopogląd do góry nogami - obcowanie z Amandą nie zmieni naszego bohatera, który w momencie rozpoczęcia gry jest już silnie zdefiniowany (notabene nie zmieniają go także dostępne opcje romansowe, do czego jeszcze dojdziemy); nawet w momencie zdobycia złego (neutralnego) zakończenia dla wątku rodzicielskiego gra unika jednoznacznego sygnału, że coś poszło nie tak, w tej oto chwili następuje podsumowanie twoich decyzji i sorry, nawaliłeś/nawaliłaś po całości. Owszem, Amanda sygnalizuje nam zniesmaczenie naszymi decyzjami, lecz robi to w sposób umiarkowany - finał jej wątku fabularnego to wyjazd do college’u i córka wyjedzie niezależnie od tego, czy będziemy mieli z nią dobre relacje, czy też nie, ponieważ rozstanie - jak w niewielu dating simach - jest tutaj nacechowane pozytywnie. Tak więc całkowite zerwanie lub ograniczenie kontaktu nie stanowi w Dream Daddy „kary” za nieosiągnięcie celu w postaci dobrego zakończenia i w wyniku przegranie gry. W oczach niektórych finał zły (neutralny) może być de facto tym dobrym, gdyż oczekuje się w pewnym momencie nie tylko usamodzielnienia się dziecka, ale również dojrzałości rodzica, aby tę swoją latorośl puścić w świat i pozwolić jej popełniać własne błędy. Dobre zakończenie pokazuje nam naszą Dadsonę i Amandę wymieniających zapewnienia o częstym pisaniu i dzwonieniu do siebie, podczas gdy w złym (neutralnym) dziewczyna sugeruje rozluźnienie kontaktów, ponieważ ostatnio czuje, że ojciec nie do końca ją rozumie i obojgu potrzeba czasu, by się odnaleźć, nie sugerując przy tym kategorycznie, ŻE TO JUŻ KONIEC, ZNIKNIJ Z MEGO ŻYCIA. Gdy przestaniemy rozpatrywać tę zależność jako mechanikę gry oraz zależny podział na zakończenia dobre i złe, zobaczymy subtelną lekcję rodzicielstwa. Dream Daddy nie ocenia - przede wszystkim nie ocenia - osiągnięć lub możliwości gracza jako rodzica. Sugeruje za to, że relacje nie są zero-jedynkowe, że nawet najlepszy na świecie kontakt z dzieckiem może czasem ulec zepsuciu, aczkolwiek wszystko da się naprawić. Albo i nie, bo takie jest życie i zdarza się, że należy odpuścić. I cała ta ściana tekstu może wydać się banalna i niepotrzebna, traktująca o rzeczach oczywistych, ale np. sukces Life is Strange, historii co prawda „ulepszonej” intrygą oraz zdolnościami nadnaturalnymi głównej bohaterki, pokazuje, iż ludzie są gotowi (albo chcą być) na takie społeczne opowieści i mimo wszystko potrzebujemy dziś fabuł, które nie traktują o ratowaniu świata i/lub kosmosu, a o zwykłych szarych problemach oraz w najgorszym wypadku poklepania po plecach, a potrzymania za rękę i wskazania drogi w najlepszym. Można zaryzykować stwierdzenie, iż w tej chwili nie gramy po to, by zapomnieć, ale po to, by sobie przypomnieć - jak to jest być człowiekiem nawiązującym znaczące coś relacje międzyludzkie.

Romansujcie Roberta, polecam, 10/10.

Kolejne proste prawdy życiowe kryją się także w poszczególnych ścieżkach romansowych. Większość tatów ma jakiś pozornie nierozwiązywalny problem egzystencjalny, z którym nie jest w stanie sobie poradzić. Na początku napisałam żartem, że nasz bohater pełni tutaj funkcję leku na całe zło; pomimo tego, iż jego wkład jest fundamentalny w zrzuceniu emocjonalnego bagażu z ramion naszego potencjalnego lubego, to podobnie jak w relacji z Amandą nie są to epokowe sceny ze staniem na klifie otoczonym przez zombie, ratunkiem przed śmiercią w ostatnim ułamku sekundy, szalejącym wiatrem targającym udręczone wierzby, tu wstaw własny oklepany motyw z Wielkiej Księgi Dramatyzmu. Ciekawie jest tu rozwiązany sposób budowania napięcia - niektórzy tatowie są na tyle skryci, że o ich rozterkach dowiadujemy się bardzo późno i przez „późno” mam tutaj na myśli „praktycznie w ostatniej scenie ich ścieżki”. W wyniku tego unikamy sytuacji, gdy wizja związku (dobrego zakończenia) staje się nagrodą za rozwiązanie czyjegoś problemu - „pomóż mi, a będę cię kochał po wsze czasy”. Większy nacisk położono w grze na poznawanie przychylnych nam bohaterów, tak więc szybciej poznajemy ich zainteresowania oraz charaktery niż męczące ich dramy. Dream Daddy bawi się także zagadnieniem archetypu - już w materiałach promocyjnych klasyfikowano tatów jako konkretne typy, np. Teacher Dad czy Bad Dad. To nazewnictwo służy jedynie pobieżnej charakteryzacji danego bohatera, co wychodzi podczas kolejnych randek. Na przykład Hugo, Teacher Dad, charakteryzowany jest jako nauczyciel tylko na poziomie powierzchowności oraz dwóch wątków dopełniających jego łuk fabularny, ale nigdy niebędących w centrum zainteresowania. Podczas drugiej i trzeciej randki wychodzi na jaw, co będzie sednem jego wątku i Hugo nie jest w tym przypadku odosobniony - ten motyw pojawia się przy każdej postaci, czasami również tych drugoplanowych. Wygrywa tutaj zdecydowanie Mary, jedna z niewielu dorosłych przedstawicielek płci żeńskiej, którą poznajemy jako zmęczoną życiem cyniczkę, szukającej pocieszenia na dnie kieliszka. Jako że ta bohaterka sama nie posiada własnej ścieżki, jej pełen obraz zyskujemy poprzez połączenie cegiełek uzyskanych w poszczególnych wątkach and hooo boy, how was I wrong! Postać Mary to jeden z wielu spektrów tolerancji, której uczy nas Dream Daddy - w tym przypadku przypomina, by nie oceniać ludzi po pozorach i choć oczywiście Hugo jako Teacher Dad wpisuje się większością swoich cech w archetyp, jakiego oczekujecie po postaci nauczyciela, to scenariusz kreuje bohatera, a nie na odwrót. Tak, jasne, podczas randek z Fitness Tatą spędzimy pewną część na podziwianiu jego malowniczych mięśni pośladkowych i nawet dołączymy w ich ćwiczeniu, ale nie to będzie celem jego ścieżki. I choć w przypadku tatów przemiany nigdy nie są tak drastyczne, jak w przypadku Mary, to wcale nie muszą takie być - Dream Daddy nie chce wchodzić w zawiłe oceny społeczeństwa. Wprowadza pomoc w postaci Dadsony, która nie polega na przeprowadzaniu tęgiej analizy psychologicznej. Owszem, kłopot zostaje rozwiązany najczęściej poprzez rozmowę, co jednocześnie stanowi aż tyle - jeśli patrzymy na to z punktu widzenia psychologicznego z cyklu „nałóż mu morał łopatą do głowy”, ponieważ Rozmowa to najczęściej katalizator dla dobrego zakończenia - ale jednocześnie tylko tyle, bo to wyłącznie rozmowa i nie doczekacie się tu wielkich pokazów bohaterstwa. Znaczy, są. Czasem są, ramy opowieści i te sprawy. Ale niezwiązane bezpośrednio z faktem rozgrzania serca naszej flamy. Tatowie zmagają się z różnymi problemami (poza, oczywiście, wychowywaniem potomstwa): kreowaniem pozorów, ukrywaniem wstydliwego hobby, życiowymi rozczarowaniami, niewpasowaniem w społeczeństwo... Wszystkie te rozterki zostają rozwiązane poprzez rozmowę z Dadsoną, który oferuje świeże spojrzenie człowieka z boku. Każdy z nas miał zapewne taki moment w życiu, gdy potrzebował kogoś, kto po prostu go zapewni, że to, co robi, to właśnie TO i jest to piękne, fascynujące, pozwalające mu się spełnić. Dadsona nie jest dla nas tym kimś. To nie jest ten moment, gdy gra czule połechta nasze kompleksy, ponieważ ona zrobi coś lepszego - WSADZI NAS W BUTY takiej osoby i sprawi, że będziemy mogli być tym kimś dla kogoś. 

Romansujcie Amandę, pole-- wait.

„Ale Ciaro, przecież większość dating simów polega na tym, że trzeba dostać się do serca swojej flamy poprzez ukojenie jej skołatanego serca” - oczywiście. Ale większość tych dating simów traktuje o miłości ludzi młodych, doświadczonych przez życie w nierzadko fantastycznych realiach i bardzo często ich problemy są wydumane, także za sprawą faktu, iż jeśli w danej historii nie ma tajemnicy albo ratowania świata, to nie jest to gra warta uwagi (acquired taste, people, acquired taste). Tak więc podrywamy często jakiegoś rozangstowanego młodziana, któremu zabili wioskę, a on sam żyje z kradzieży magicznych eliksirów i sprzedawaniu ich na najbardziej szemranym pchlim targu, żebyś tylko nie zapomniał(a), jak bardzo ma on przerąbane. Z drugiej strony niewiele jest gier, które nie korzystają z umiejscowienia w wyimaginowanym świecie przedstawionym, tj. krainie fantasy, sci-fi czy bardzo udramatyzowanej wersji liceum. Nie zapominajmy także, że większość tytułów kieruje się do nastoletniego odbiorcy - trudno oczekiwać, aby nastolatka przejmowała się zagadnieniem rodzicielstwa albo poważnie rozmyślała o podtrzymywaniu dobrych stosunków z sąsiadami, ponieważ najzwyklej w świecie nie są to problemy bliskie jej grupie wiekowej. Powoli wychodzimy z getta opinii, iż gry to rozrywka wyłącznie dla dzieci, dzięki czemu otwierają się drzwi dla twórców posiadających ambicje stworzenia tytułów poruszających tematy społeczne, np. This Dragon, Cancer poświęcone walce i życiu z rakiem albo całkiem świeżutkie Indygo, studium człowieka chorego na depresję zamknięte w przygodowym gameplayu. Ten fakt połączony ze spopularyzowaniem gier wideo wśród młodych dorosłych, którzy stanowią pierwszą linię rażenia w obliczu gwałtownych zmian społecznych, dodaje cegiełkę do zasadności istnienia Dream Daddy w formie obranej przez jego autorów. Mianowicie swoim swobodnym i „normalnym” podejściem dating sim przypomina nam o tym, jak ważne są kontakty międzyludzkie i wiążąca się z nimi empatia. Warto się w tym momencie przyjrzeć, jak zdefiniowany został nasz awatar. Symulatory podrywania (i nie tylko, ale głównie) bawią się czasem kreacją „player charater” mniej lub bardziej odważnie - w wypadku Dadsony modyfikacja ogranicza się do... Właściwie do niczego, bo po prostu jej nie ma. Gra od początku narzuca nam większość cech, i jedyne, nad czym mamy kontrolę, to wygląd naszego bohatera, a i tak kreator postaci został skonstruowany tak, iż jedyną decyzją, jaką możemy podjąć, to czy zdecydujemy się na aparycję tylko trochę czy bardzo pierdołowatą. Dadsona jednocześnie jest i nie jest everymenem w dating simie - daleko mu do nijakiego protagonisty bez twarzy znanego z japońskich kuzynów Dream Daddy, a z drugiej strony najbardziej ze wszystkich ojców w grze uzewnętrznia archetyp Ojca, będący motywem przewodnim całej gry. Nie ma konkretnych zainteresowań poza oglądaniem głupich programów telewizyjnych, rozwiązywaniem szarad oraz wyolbrzymianiem sukcesów swojej córki. Nie zna się na modzie, z nabożnym oddaniem dba o swój trawnik i jest święcie przekonany, że jego czasy były najlepszymi czasami. I nie, po przejściu całości nie mam zielonego pojęcia, czym ten facet się zajmuje i jak udaje mu się opłacić rachunki, aczkolwiek nie zmienia to faktu, iż scenariusz prezentuje go jako tatus magnus (nie powtarzajcie tego na łacinie), wszechojca wszelkich ojców, w którym umieszczono rozgrzewającą serce mieszankę wszystkiego co w ojcach ciepłe i pocieszne z punktu widzenia dorastających pociech. W odróżnieniu od reszty tatów Dadsona nie ma żadnego zaległego lub stwarzającego się na przestrzeni lat problemu egzystencjalnego poza wysłaniem Amandy do college’u, a też scenariusz ujmuje tę rozterkę raczej jako zmianę ubraną w słodkie oczekiwanie na kolejny sukces córki. I dzięki temu, iż tak charakter, jak i życie naszego bohatera są w pełni poukładane, staje się on soczewką dla reszty postaci, przez którą mogą przyjrzeć się swoim kłopotom z punktu widzenia osoby trzeciej. Dadsona jest bardzo zwyczajnym gościem - każdy inny tata ma jakąś prominentną cechę, która go nawet nie tyle wyróżnia, co jasno definiuje - ale nigdy nie uderza w nudę, ponieważ „everymaństwo” ładnie wyrównują humor oraz beztroska, jakie zawarto w jego kwestiach. Awatar wyrównuje brak głębokiego wnętrza swoją wiedzą życiową oraz optymizmem. I choć prawdy oraz „morały” wypowiadane przez Dadsonę dotyczą zwykłych, codziennych zmartwień, to mimo wszystko potrzeba nam ich dziś jak nigdy przedtem. Podejrzewam, że jeszcze jakiś czas w środowisku graczy będzie tkwiła mentalność sprowadzania wszystkich co odważniejszych i posiadających bardziej rozbuchany marketing (lub napompowany hype) gier z tego gatunku do wspólnego mianownika symulatora podrywania alpak, ale wydaje mi się też, iż obecne czasy, coby o nich nie mówić, to idealny moment na podejmowanie wyzwań nie tylko z pogranicza poprawności politycznej, ale także gier społecznych i po prostu „zwykłych” jak Dream Daddy. I choć pewnie nie będą one wyskakiwały teraz jak grzyby po deszczu, a ja będę miała trudność je wyhaczyć, jeśli braknie im wielkiej machiny promocyjnej w kuluarach albo będą wychodziły gdzieś indziej, niż na itch.io, mekce gier indie, to cieszy mnie ten zwrot w gamedevie. Nie tylko na niego zasługujemy, ale także potrzebujemy.

Dream Daddy: Dad Dating Simulator
Rok wydania: 2017
Studio: Game Grumps
Wydawca: Game Grumps
Platforma: PC/Steam

Komentarze