69 without the 9, czyli obejrzałam Ciemniejszą Stronę Greya...


... I, o dziwo, nie umarłam. Dlatego chyba piszę tę relację już trzeci tydzień, ponieważ nie jestem wystarczająco wzburzona, aby wypluć z siebie hektolitry zniesmaczenia na raz. Tak czy inaczej mój brak zalewu negatywnych uczuć względem tego filmu to chyba największy spoiler, jaki pojawi się w mojej relacji z seansu (nawet siebie nie okłamię, że to będzie recenzja), poza oczywiście wszystkimi innymi. Nie czuję się winna, bo serio, czy ktoś to w ogóle ogląda dla fabuły? Nawet te osoby niezgłębiające tego cuda wyłącznie w towarzystwie pełnego kieliszka i nabzdryngolonych znajomych?

Pytam, gdyż z pewnych źródeł dowiedziałam się, że główne role tak naprawdę przypadły jachtom, samochodom i pierścionkowi z brylantem, nawet te seksy nie są specjalnie ważne. Tak czy inaczej plakat, który ukradłam z Google Grafiki, obwieszcza nam wielkimi literami wspaniałe wyzwolenie Anastasii spod jarzma umowy (która nigdy nie została podpisana, żeby nie powiedzieć "zapomniana w połowie poprzedniej części", aczkolwiek Grey woli uważać inaczej) oraz obowiązującego w jedną tylko stronę miliarda zasad ustanowionych przez Christiana, coby móc sobie z nim na spokojnie poużywać i popływać we wnętrzach jego skarbca. Panna Steele kategorycznie stawia sprawę: "żadnych reguł", a w ślad za nią twórcy filmu. Oczywiście to wierutna bzdura i reguły będą; a będą one tak durne, że zatęsknicie za siedmiostronicową umową z poprzedniej części, ale mimo wszystko pozostaję pod wrażeniem faktu, o ile więcej oba Greye - a podejrzewam, że trzeci nie odbiega za bardzo od "jakości" poprzedników, ale ode mnie pewnie dowiecie się o tym za rok albo dwa, bo tak "szybko" nadrabiam każdą aktualną kinematografię, która nie jest Gwiezdnymi Wojnami - nauczyły mnie o poprawnej konstrukcji scenariusza niż niejeden wykład na uczelni o tymże zagadnieniu. Zanim zgłębicie się w ten tekst tylko po to, by odkryć czy coś więcej stoi za enigmatycznym pierwszym zdaniem ze wstępu i czy jakimś cudem spodobało mi się na tyle, że zaskoczę wszystkich swoją decyzją i wystawię temu filmowi 5/10, to od razu zaoszczędzę wam może paru minut straconych na odkrycie tej tajemnicy - nie, nie zaskoczę, gdyż tak, internet ma rację, miliardy prześmiewczych recenzji oraz akademia Złotych Malin nie mylą się, drugi Grey jest tak samo zły jak poprzedni. Bardziej zdziwił mnie za to ten pokaźny pęczek scen, które mogłyby być fajne, gdyby umieścić je w czymś innym. Widzicie, nie odkryję tu Ameryki, gdy powiem, że szmiry ogląda się w jednym tylko celu i oczekuje się, że szmira będzie - no właśnie - szmirą i nie znajdzie się tam absolutnie nic, co mogłoby zagrozić jej statusowi totalnej beznadziei. A tu proszę, drugi Grey ma całkiem sporo (jak na ten film oczywiście) ujęć, przy którym byłam w stanie stwierdzić "o, to było fajne", "to mi się podobało", "szkoda, że reszta filmu jest do bani, bo mógłby wyjść z tego pocieszny rom-com". Może to wina braku herbatek z prądem pod ręką w trakcie seansu albo pulitzery na miarę Gry o Ferrin znieczuliły mnie na tyle mocno, że typowy fabularny shit nie robi już na mnie wrażenia. Ale dobra, starczy pieprzenia o tym, co przysparza fikcji literackiej sławy w formie prześmiewczych analizatornii; teraz zacznie się PRAWDZIWE pieprzenie.
Niekwestionowanym mistrzem Pieprzenia™ w drugim Greyu jest naturalnie Grey, ale nie w tym sensie, w który wierzą amerykańskie mamuśki przebierające swoich synków za swoją nieosiągalną aspirację życiową na kinderbale (chciałabym to wymyślać, ale nie, nie wymyślam - to się naprawdę dzieje). Oglądając i czytając pierwszą część trudno było mi wieszać psy na Christianie, ponieważ on tak naprawdę nie jest postacią - to tylko zbitek tropów, który ma doprowadzać majteczki do wilgotności. W Ciemniejszej Stronie pojawia się ten problem, że fabuła ("fabuła") wygrała już wszystkie motywy składające się na bed-bojowski-obrzydliwie-bogaty-udręczony-mroczny-tajemniczy archetyp naszego amanta i już nie ma za bardzo czego pokazać w kwestii bohatera, który poza otoczką i narosłą wokół niego mitologią nie oferuje sobą nic więcej. Ba, Christian nie ma nawet charakteru poza swoimi socjopatycznymi wstawkami oraz milionami monet, że już nie wspomnę o rozwiązaniu tajemnicy zasługującej na swój własny film (strzelam sobie w kolano, poddając im pomysły, prawda?) - czym ten koleś się zajmuje?! W każdym razie scenariusz pręży się i męczy, ażeby nadać mu jakieś miejsce w Ciemniejszej Stronie, w wyniku czego dochodzi do paradoksalnej sytuacji, w której jednocześnie wszystkie wydarzenia, plot-pointy oraz postaci satelitują wokół Greya, a z drugiej strony tytułowy bohater stanowi tutaj samowolną instytucję odizolowaną od świata przedstawionego. Jak to się przejawia, zapytacie. Ano tak, że Ana, Jose, Kate, rodzice Christiana, jego rodzeństwo, postacie drugoplanowe jakoś próbują egzystować w uniwersum stworzonym przez EL James. Tak, jest to bardzo kulawe uniwersum pełne myślenia życzeniowego i postawy roszczeniowej, ale mimo wszystko nie wchodząc w ich zachowania głębiej i rozpatrując je wyłącznie na najpłytszym poziomie, to da się powiedzieć, że są to postaci, w które da się uwierzyć (nie mówię "prawdopodobne psychologiczne", 'cause come on now). Odgrywają absolutnie podstawowe i mało ambitne role typu siostra-hihihihi-blachara, ten bardziej wyluzowany brat, przyjaciółka od ekspozycji, koleś do wiecznego friendzone'owania albo dobra mama z kupą kasy. I w sumie się w nich sprawdzają, bo też mało się od nich wymaga w filmie, który kręci się wyłącznie wokół złotego cielca Greya. Sam Christian z kolei niesamowicie wyróżnia się na tle tej parady zlewających się w jedno statystów, ale raczej nie w taki sposób, jakiego oczekiwała autorka. Prowadzenie normalnych rozmów to dla tego faceta zagadka większa niż przepowiednie Nostradamusa i mam takie ideolo, że on połowy tego, co się do niego mówi, nie rozumie, ewentualnie bardzo selektywnie podchodzi do tematów, które go interesują i kiedy mówię "selektywnie", to mam na myśli "odniosę się tylko do ostatniego twojego przytyku, a resztę zignoruję". Mnóstwo dialogów w tym filmie wygląda zatem przekomicznie.

Anastasia (niezwykle wzburzona): Jakaś laska włamuje nam się do domu, śledzi mnie na ulicy i ogólnie czuję się zagrożona. Kto to był?
Christian (z miną "ale o co ci chodzi"): Nie kłopocz tym drobiazgiem swojej ślicznej główki.
Anastasia: Będę kłopotać i masz mi zaraz powiedzieć, kto to był.
Christian (wyraźnie znudzony): Poprzednia uległa.
Anastasia: !
Christian: Nie masz się o co martwić, mam jej wszystkie akta, bo TRZYMAM AKTA WSZYSTKICH MOICH ULEGŁYCH JAKO ZABEZPIECZENIE
Anastasia: !!!
Christian: Ale ogólnie wszystko pod kontrolą, mam od tego...
Anastasia: MASZ MOJE AKTA?
Christian: ... Ludzi. Owszem, mam.
Anastasia: WTF
Christian: ...
Anastasia: ...
Christian: ...
Anastasia: Chcę je zobaczyć.
Christian (wyraźnie skonfundowany): Po co?
Widzowie: FFS
Anastasia: Pokazuj i już.
Christian: *pokazuje*
Anastasia: Nie rozumiem, Christian, po co to wszystko. Ty musisz mieć moje portfolio, a ja nie mogę cię dotknąć tam gdzie chcę!
Christian (dopiero teraz dostrzega problem): OOOOOOCH. W takim razie zaraz coś na to zaradzimy! *idą rysować na klacie mapę niedozwolonego dotykania, bo tylko tyle z problemu zrozumiał Kryś*

Mnóstwo konwersacji między Anastasią a Christianem wygląda tak, że Anastasię coś wkurza - najczęściej odpały Greya albo jego BARDZO DYSKUSYJNE wybory życiowe - a Christian absolutnie nie ma pojęcia o co jej chodzi. Utrzymuję kontakty prywatne i biznesowe z kobietą, która mnie molestowała za młodu - no daj spokój, to taka dobra przyjaciółka. Trzymam akta każdej z mojej kochanek i twoje też - no weź, jestem sławny i bogaty, tak trzeba. Chcę kupić wydawnictwo, w którym pracujesz - jak to masz z tym problem? Na "szczęście" pan Grey potrafi tak wymanewrować w interlokucji, iż prawie zawsze w ten czy inny sposób pojawi się wzmianka o tym, jaka to Ana jest niedopieszczona erotycznie czy finansowo i WTEDY Christian może zabłysnąć i ją "ocalić", ponieważ to są rzeczy, którym on potrafi zaradzić jako młody, seksualnie aktywny biznesmen, któremu powiodło się, kto to widział ogarniać swoje patologiczne życie, nie tak się chwyta byka za rogi. Mamy więc tutaj taki abstrakcyjny koncept, gdzie do zwykłego do bólu świata przedstawionego wciśnięto Krysia nieumiejącego w zwykłe kontakty międzyludzkie i co się społecznie przyjmuje, a co nie jako ten jedyny miernik dziwności, no bo on jest taki tajemniczy, not like the others, futuristic lover, they don't understand you, ale to PO PROSTU NIE DZIAŁA. Relacja między dwojgiem głównych bohaterów jest toksyczna i szerząca szkodliwe wzorce, owszem, ale sam Grey oceniany w próżni bardziej bawi niż rzeczywiście irytuje. No dobra, wkurza jego totalne nieogarnięcie życiowe, ponieważ to absurdalne zdziwienie na dźwięk marudzenia Anastasii odnośnie jego super przyjaciółki, która zapewne wprowadziła go w BDSM tak "umiejętnie" jak Christian Anę przyprawia mnie o chęć oklepania mu glacy tak mocno, że tam też musiałby pizgnąć sobie mapę don't-touch. I chyba najgorszy jest fakt, że za sprawą tego jak bardzo zachowanie tytułowego bohatera i sama konstrukcja świata przedstawionego ze wszystkimi swoimi naiwnościami oraz uproszczeniami wydają się oderwane od rzeczywistości, to przy odrobinie dobrej woli można wchodzić tutaj w dyskusje odnośnie tego, dlaczego Christian jest jaki jest i dałoby się to wszystko wybronić tymi strzępkami fabularnymi, którymi karmi nas autorka, z zaznaczeniem jednak, że tylko w ramach tego uniwersum. I co prawda na zasadzie "durne założenia, durne wyjaśnienie", ale to najpewniej nie powstrzymuje fanek serii przed szerzeniem wiary w jedyną słuszną historię miłosną leczącą wszelkie mroki zagubionej duszy. Jak wspomniałam wcześniej - nie oczekuję od jawnej szmiry bycia czymś więcej, tak więc w pewien sposób mam ból odwłoka, że mogłabym napisać analizę psychologiczną Greya i pewnie miałaby ona ręce i nogi. NIE, NIE PROŚCIE. Wystarczy, że ten pęczek refleksji piszę prawie miesiąc.
Co miło mnie zaskoczyło to bohaterka wspomnianych przeze mnie scenek z potencjałem. Anastasia ogólnie zyskuje, gdy tylko nie zostajemy wsadzeni przemocą w jej miałkie przemyślenia, ale widać też, że gdyby seria nie próbowała usilnie wejść w niszę, w której nie ma najmniejszych szans, to może mogłaby stać się pocieszną obyczajówką. Z drugiej strony najpewniej nikt nie zwróciłby na nią uwagi, gdyby nie obietnice wyuzdanego seksu (który nigdy się nie wydarza) i podniety w formie latania samolotem swojego obrzydliwie bogatego chłopaka, bo jednak pod względem fabularnym to cudo nie ma nic do zaoferowania, tak więc lose-lose situation. W każdym razie Ana, mając dość bullshitu w formie umów działających w jedną stronę, przechodzi prawie że 180-stopniową transformację i z zahukanej dzierlatki dojrzałością stojącej gdzieś na poziomie Little Pets Shop i lalek Barbie staje się zdecydowaną bohaterką, która pewnie byłaby całkiem do rzeczy, gdyby tylko wylądowała w innym filmie. Co i rusz Ciemniejsza Strona rzuca nam ochłapy w formie cokolwiek zadziornych tekstów, których nie spodziewaliście się po mimozowatej pannie Steele; niestety scenariusz zaraz przypomina sobie, kto gra tu pierwsze skrzypce, więc nieważne jak uroczo sprzeciwia się Greyowi nasza heroina, ten zaraz wytacza działa w formie kategorycznego marsa na twarzy i tyle z atmosfery. To kolejny dowód na dwutorowość tej franczyzy: po jednej strony jest wszystko, a po drugiej Christian i mimo zdecydowanego bycia w mniejszości jego humory, ekscesy i chimery zawsze liczą się bardziej niż cokolwiek innego - czy to bohater, racje albo zwroty fabularne - i zaryzykuję stwierdzenie, że to ciągnie cały film w dół. W każdym razie ładnie wypadają sceny droczenia się, jeśli tylko nie kończą się seksem, bo intymność działa tu niestety najczęściej na zasadzie ostatniego słowa w dyskusji, a słowo to należy oczywiście do Greya. Świetna i pełna seksualnego napięcia jest scena bilardowa, aż szkoda, że nie pojawiła się w innym filmie albo przynajmniej ten jeden raz nie kończyła się durną potrzebą dominacji Christiana. Jeśli miałabym wskazać cokolwiek, co mogę uznać za wartość wniesioną w moje życie przez Ciemniejszą Stronę Greya (poza, rzecz jasna, skrupulatnym objaśnieniem mi reguł konstrukcji dzieła filmowego), to byłaby to wiara w Dakotę Johnson, która próbuje jakoś dodać pazura granej przez nią postaci i wyciągnąć cokolwiek z tego marnego scenariusza. Nie znam się za bardzo na grze aktorskiej - oglądam zdecydowanie za mało filmów, żeby uchodzić za jakiegokolwiek guru w tej dziedzinie - ale przekonał mnie ten urok i chciałabym widzieć go częściej, niż tylko w scenach, w których Ana nie chowa się za tarczą spuszczonych oczu i urywanych zdań. Ogólnie tak jak w pierwszej części Anastasia głównie irytowała swoim niemoctwem, przegiętą życiową nieudolnością (do dziś trzymam się teorii, że to Kate przeprowadziła ją przez proces rekrutacji na studia, bo dziewczyna nie potrafi w komputery w XXI WIEKU, gdzie praktycznie wszystkie tego typu sprawy załatwia się elektronicznie) oraz poddaniem najgorszemu amantowi wszech czasów, tak w drugiej, kiedy pojawia się więcej bohaterów, relacja głównej pary w pewnym sensie "wychodzi do ludzi" i przestaje być wyizolowana poprzez przenikanie do innych ekosystemów typy rodzina Greya, paczka Anastasii czy środowisko pracy, Ana zostaje przerzucona do worka "wszyscy" w zależności "wszyscy kontra Grey" i dobrze to rokuje jej postaci. Tylko spokojnie: poprzez "dobrze" mam na myśli mniejszą głupotę i załączenie minimalnego poziomu instynktu samozachowawczego, a przed zatonięciem w tym gronie statystów ratuje bohaterkę wyłącznie status awatara dla wachlujących się widzek. Mimo wszystko relacje z innymi ludźmi dobrze na nią wpływają, nawet jeśli przyklaskują jej patologicznemu związkowi z Christianem i karmią ją głodnymi kawałkami w stylu "jesteś światłem jego życia, zmieniasz go na lepsze, jeszcze nigdy nie widziałam go takim szczęśliwym". Yeah, right. Osobny akapit pewnie mogłabym napisać na temat podejścia Any do BDSM w tym filmie, które zmienia się w zależności od sceny - poprzednia część skończyła się wiemy jak, w drugiej dziewczyna praktycznie sama wprasza się do czerwonego pokoju i o ile dobrze pamiętam prowokuje wszystkie sceny seksu w tejże lokacji. Podejrzewam, że wyjaśnienie da się podsumować "bo to z miłości", ale nawet tego się nie doczekamy w tej zaskakująco logicznej fabule, tak więc musicie se dopowiedzieć.
Skoro już wspomniałam o seksie, to pewnie nikogo nie zdziwię, pisząc, że erotyka w Greyu jest taaaaaaaka jarmarczna, że rany boskie. Jakość scen seksu utrzymuje się na podobnym poziomie, co w pierwszej części, czyli miernym; co za zaskoczenie. Bardzo mam ochotę tutaj sarkastycznie pochwalić genialnie odwzorowanie moich uczuć, gdyż podczas oglądania Ciemniejszej Strony miałam deja vu związane z lekturą pierwszej części - tam też po trzeciej scenie łóżkowej miałam ich dość, ponieważ okazało się, że wyglądają non stop tak samo i są opisane totalnie bez polotu. Film miał ten minus, że oglądałam go w towarzystwie i z zacięciem, że pokonamy całość (albo ona pokona nas - zwłaszcza że oglądałyśmy bez "wsparcia"), tak więc nie mogłam ich przewijać tak, jak przerzucałam kolejne strony. Christian i Anastasia uprawiają seksu dużo, nierzadko w charakterze kropki nad i do ich ostatniej rozkminy, co powinno wam już co nieco podpowiedzieć co do zasadności ich pożycia jeszcze-nie-małżeńskiego-ale-już-niedługo-because-come-on, jednak pomimo że uprawiają go na stole bilardowym, pod prysznicem, w czerwonym pokoju fabularnego bezsensu i czasem w łóżku, to każda scena wygląda identycznie i jeśli widziałyście jedną, to widziałyście już wszystkie. Grey nachyla się nad Aną jak hiena nad padliną, Ana już jęczy - on jej jeszcze nic nie robi, ale jęczy - Grey ściąga jej jakąś część ubrania, ona się wygina, on ją dotyka, ona wygina się mocniej, ściągamy spodnie, opcjonalnie układamy Anę tak, aby było wygodniej, rozpinamy rozporek, pchanie, jęki, więcej pchania, wyciemnienie. I tak za każdym razem. Pozycje seksualne pojawiają się aż trzy (policzyłam - doceńcie merytoryczny charakter tego tekstu), a i tak film trzyma się przez lwią część czasu misjonarskiej, tak więc rozumiecie, egzotyka! Bezpruderyjność! Łamanie tabu! Z jednej strony bawi mnie, że film sygnowany erotyką podchodzi do kwestii łóżkowych w sposób totalnie nudny, metodyczny i oklepany, z drugiej z kolei - to jest franczyza, która uznaje skłonność do BDSM za objawy choroby psychicznej, więc czego ja oczekuję. Poza tym można się dwoić i troić, jednak żadne wyjaśnienie ani zabawa w adwokata diabła nie przyćmią jedynej słusznej prawdy o naturze Greya, czyli byciu pochodną Harlequinów, stereotypowej literatury dla równie stereotypowych kur domowych, dla których sam fakt występowania scen erotycznych w książce czy filmie w formie innej niż wyciemnienie ekranu tudzież pokazanie rozanielonej pary rankiem w łóżku, to już Przełamywanie Konwenansów™.  Film tym samym startuje z naprawdę niskiego pułapu, dlatego wystarczy, że Christian co jakiś czas rzuca się na Anastasię (i uwierzcie mi, gdy mówię, że się na nią rzuca i rzuca też nią samą: choreografia tych seksów prezentuje się czasem cokolwiek dziwacznie) i pchnie kilka razy intensywnie swoją Nefrytową Włócznią w jej Nefrytową Grotę, nieważne czy użyje jakichś zabawek, czy też nie. Mam taką teorię, że mogliby właściwie wywalić tych parę (i to jest bardzo dobre słowo, ponieważ w tej części naprawdę występuje ich tylko para) rekwizytów, które pojawiają się wyłącznie po to, by odbębnić mrok w duszy najbardziej pożądanego amanta XXI wieku, ponieważ wspomniane przeze mnie samo występowanie seksu na ekranie z nakładaniem kondomów, pchaniem i kamerą na piersiach w domniemanym targecie całkowicie starczy, by rozpalić to co trzeba i komu trzeba. Poza tym BDSM to bardzo, hm, "określony" fetysz, do którego wymagany jest taki a nie inny temperament oraz podejście, i choć nie mam żadnych statystyk, a podporę dla tej teorii wyciągnęłam z kapelusza, to zaryzykuję stwierdzenie, że bardzo mało prawdopodobne jest, by typowa kura domowa miała ciągoty do bycia dominą czy uległą w taki rzeczywiście BDSM-owy sposób, dlatego w Greyu wątek ten jest wypłukany do granic możliwości, coby nie zrażać milionów osób o bardziej standardowych gustach do odbębnienia box-office'u. Trochę rozumiem, że czerwone pokoje i robiąca wrażenie kolekcja pejczów działają mają podkręcać atmosferę niebezpieczeństwa, tajemniczości oraz drwienia z tabu, tylko że robią to w ten całkowicie komercyjny sposób na zasadzie odhaczania punktów SZOKU, czyli są i możemy wspomnieć o tym na plakacie. Że nie jest to ważne dla fabuły, rozwoju psychologicznego bohaterów i nie wnosi nic nowego do tematu? Eeeee, kto by się przejmował pierdołami! Oczywiście pozostaje również kwestia utożsamiania BDSM z problemami psychicznymi, co jak już wspomniałam MOŻNA (i mi też głupio, że to piszę) wybronić fabułą filmu, ale - o czym też już mówiłam - trzeba przy tym uderzyć w naprawdę srogą ekwilibrystykę słowną i i tak działa to na zasadzie "głupie założenia, głupia argumentacja".
Na sam koniec zostawiłam sobie crème de la crème tego cuda, czyli konstrukcję. Każde dzieło fabularne, o ile nie celuje w eksperymentalizm, powinno cechować się określonymi zabiegami narracyjnymi. Najprostszymi zasadami w tym aspekcie są m. in. nałożenie głównego wątku fabularnego i otoczenie go opcjonalnymi wątkami pobocznymi, a przy tym zachowanie ciągu przyczynowo-skutkowego - z jednego zdarzenia wynika logiczna konkluzja LUB jedno zdarzenie prowadzi do następnego. No więc scenarzyści Ciemniejszej Strony Greya stwierdzili, że logika jest dla słabych, tak że mamy film, który de facto nie posiada głównej linii fabularnej. Naprawdę nie jestem wam w stanie powiedzieć o czym tak naprawdę jest ta opowieść. Może o zejściu się Any z Greyem po ich rozstaniu, podpowiecie. No nie, ich relacja wraca do utartego statusu quo w piątej minucie seansu. Może chodzi o odkrywanie przeszłości Greya? Na ten wątek poświęcono razem chyba jakiś kwadrans, I kid you not. Praca Anastasii i jej kontakty z tym trzecim, który wcale nie jest trzecim, tylko kolejnym dowodem na to, że każdy facet to śmieć i cementuje tezę, że związek z Christianem Greyem to wygrana na loterii? Eeeee, nope, to nawet trudno nazwać wątkiem. To może pojawienie się poprzedniej uległej rzuci trochę światła na układy Christiana albo wprowadzi nową postać i-- nie. Kolejne "zdarzenia" (bo nie da się tego nazwać inaczej) stanowią na odczepnego wrzucone do fabuły urozmaicenia dla kolejnych scen seksu i braku chemii między główną parą. Żadne z nich nie dostaje szansy, by się wybrzmieć; np. wątek Eleny zostaje zakończony malowniczym policzkiem werbalnym od Greya i policzkiem właściwym od mamy Greya, ale samo jego zawiązanie można podsumować dwiema rozmowami. Ogólnie na każdy zwrot akcji przypadają tutaj właśnie ze trzy dialogi na krzyż i podejrzewam, że w na jakiś chory sposób jest to zaleta, bo mogli zabi... znaczy, nie zrobić ani krztyny wprowadzenia i ciepnąć je na hurra (zawsze pozostaje trzecia część!). To jednak pewien sukces zrobić film, który nie ma głównego wątku, a co dopiero pobocznych - w wyniku tego mamy pokaz pchania Any na trzy sposoby i jej ładne sukienki (tylko tyle wyniosłam z seansu od strony merytorycznej, I'm so gomen). A nie, był Taylor. Mmmm, Taylor. W każdym razie Ciemniejsza Strona Greya jest praktycznie o niczym; ucieka od fabuły jak opętany, chroni się przed jakimkolwiek ciągiem logicznym, a widać to tak po konstrukcji całości, jak i dialogach, które mają równie dużo sensu co w części poprzedniej. Jak już wspomniałam wcześniej, bohaterowie potrafią rozmawiać na ten sam temat, ale jednak osobno, a niekwestionowanym królem interlokucyjnych skoków w bok jest tu Grey, który w dyskusji jest tak samo zapatrzony w siebie, jak w każdej innej kwestii. No cóż, czekam na trzecią część cycków Any, zerowego rozwoju postaci, marsowej miny Christiana, TAYLORA <3 i ładnych sukienek. Jachty i samochody mnie nie interesują, ale słyszałam, że dom pokażą zacny, więc może nacieszę oko czymś jeszcze poza eksperckim ruchem rozpinania rozporka. No i Dakotą Johnson, której próby ożywienia tego szajsu jakoś zdołały przemknąć pod radarem E L James do wybadywania i niszczenia wszelkiego quality w zasięgu planu.

Komentarze

  1. Nigdy nie wychodzi mi pisanie komentarzy, ale czuję potrzebę zostawienia tu czegoś, a jednocześnie nie chcę, żeby to było jedno słowo: "fajne"(stąd ta Mała Komentarzowa Dygresja). Zdań też nie umiem składać. Ale miło się czytało tę quasi-recenzję. Znowu chcę napisać, że fajna była, ale nie ma co, trza poszukać w sobie elokwencji, czy czegoś. Podziwiam analizatorskie zdolności (nie wiem czy byłbym w stanie napisać tyle literek o jakiejś szmirze, pełen szacunek) i to, że zaciekawiłaś mnie-lenia, a wręcz z m u s i ł a ś, jak Grey Anastasię, do przeczytania całości o czymś, co mnie zupełnie nie interesuje. Jeśli to nie są umiejętności pisarskie to ja nie wiem co jest!
    Ogólnie, tego mi brakowało do czytania w internetach, f a j n i e, że jesteś i że piszesz i będę tu częściej wpadać.

    PS. Czy mogłabyś troszkę zwiększyć czcionkę lub przyciemnić ją, preferably przyciemnić, ale najlepiej oba na raz, bo oczy już nie te po tych -nastu latach życia i ciężko się patrzy?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Awww, dziękuję za miły komentarz. Od siebie mogę tylko powiedzieć, że zamierzam pisać jak najwięcej i mam nadzieję, że znajdziesz jeszcze wśród moich notek coś, co przykuje twoją uwagę jak ten tekst. Jeszcze raz dzięki za dobre słowo!

      Niestety koloru czcionki zmienić nie mogę - to już najczarniejsza czerń - za to zwiększyłam ją o piksel i myślę, że wygląda to już lepiej. Aczkolwiek czekam na opinię - to nie mnie ma się łatwo czytać, więc jestem otwarta na feedback.

      Usuń

Prześlij komentarz