Jak zadławić się własnym ogonem. Recenzja Leviathan: The Last Day of the Decade


Tak, tak, wiem, pogmerały mi się mitologie, cicho tam z tyłu. Ale analogia była tak zacna, że nie mogłam się oprzeć, aby nie poklepać się po plecach z uznaniem dla mojego niebywałego literackiego esprit. A teraz słuchajcie, bo będę marudzić.


Lecz zanim przejdę do marudzenia, zrobię dygresję (ha HA!) i zadumam się nad przepyszną dziwnoś... UNIKALNOŚCIĄ gier francuskich i rosyjskich. Z mojego doświadczenia wynika, iż dzieła naszych bliższych i dalszych europejskich sąsiadów dzielą się na dwie kategorie: utwory tak specyficzne, że cała reszta globu ucieka od nich z krzykiem (ewentualnie grzecznie uśmiecha się i potakuje, no bo co też tu robić w obliczu katastroficznie żenującego humoru, brzydkich postaci i nieangażującej historii), lub utwory tak specyficzne, że cała reszta globu przeciera ze zdumienia oczy na widok pomysłów świeżych, fantastycznych i wyjętych całkowicie z innej bajki. Czasami to nawet nie jest oryginalne - nikt nie zdoła mnie przekonać, że Wakfu to nie jest francuska wariacja na temat Dragon Balla pożeniona z przygodami Hugo i Biskoto - a mimo to w połączeniu z rosyjskim lub francuskim „flejwaa” podczas obcowania z takimże tytułem czujesz się, jakbyś otworzyła okno pierwszego dnia wiosny i dała się owionąć ciepłym podmuchem zapachu nowo narodzonej flory. Wiosna niby tam sama jak co roku, wiatr też, wonie również nie kryją żadnych tajemnic, a jednak jest w tym coś odświeżającego. I Leviathan to jedna z tych rosyjskich gier, która zalicza się do tej drugiej kategorii - gdyby rozłożyć ją na czynniki pierwsze i przejrzeć po łebkach, to pewnie sporo osób stwierdziłoby, że nie ma się czym zachwycać, lecz gdy złożysz to wszystko do kupy, to już wiesz, co czuła Dżasmina, gdy leciała na tym dywanie. W kreowaniu klimatu ta visual novel jest mistrzynią, dokłada co odcinek nową cegiełkę w swej misternie plecionej fabułce, angażuje i obiecuje, by na koniec... BY NA KONIEC ZMUSIĆ MNIE DO PISANIA MARUDNYCH RECENZJI. Ale po kolei.

Zamieńcie "the bitch" na "this game", otrzymacie obraz moich uczuć po zakończeniu tej gry.

W Leviathanie wcielamy się w postać Olivera, młodego mężczyzny pochodzącego z zubożałej arystokratycznej rodziny. Cień pozostały po dotychczasowej reputacji, którą podtrzymywać próbuje jedynie nie do końca radząca sobie z sytuacją matka chłopca, może nie dokuczałby tak bardzo, gdyby nie samotność oraz niezrozumienie wynikłe z faktu posiadania zaginionego ojca oraz wyjazdu starszej siostry do szkoły z internatem. Oliver czuje się sfrustrowany brakiem perspektyw i oparcia w rodzinie, aż do dnia, gdy tragiczne wydarzenie odbiera mu ostatnią bliską osobę, a jego samego umieszcza pod opieką Kristiana Orvooda - jednego z najzamożniejszych i najbardziej wpływowych ludzi w Leviathanie oraz, notabene, mordercy matki. Chłopiec decyduje się poświęcić życie na zaciągnięcie przybranego ojca przed oblicze sprawiedliwości, w czym pomaga mu Kael - przyjaciel z dzieciństwa oraz Edna - demonica przyzwana wskutek głupiego wybryku, która czasem czyni więcej złego niż dobrego. Przez kolejne pięć odcinków będziemy towarzyszyć Oliverowi w prowadzeniu śledztwa przeciwko Kristianowi i pewnie nie zaspoileruję zanadto, gdy powiem, że oczywiście dość prędko historia dołoży nam więcej zadań do wykonania i tajemnic do odkrycia. Akcja toczy się wartko, a świat przedstawiony rozwija się na naszych oczach niczym drogocenny perski dywan o wielorakich barwach. Klimatycznie gra stanowi mariaż dystopii, gotyku, cyberpunku i steampunku, czerpiąc z każdego z nich wszystkiego po trochu. Tytułowa Dekada to cyklicznie powtarzająca się epidemia, uderzająca wyłącznie w mieszczaństwo i pospólstwo, omijająca szerokim łukiem arystokrację. Sam Leviathan jest miastem tętniącym życiem, jednak posiadającym wiele ciemnych zaułków, zgrupowań obliczonych na osiągnięcie własnych, nie zawsze zgodnych z prawem celów oraz targanym przez wewnętrzne potyczki tak polityczne, jak i między poszczególnymi wysokimi rodami. Piękna architektura pełna portyków, kamiennych figur i gargulców egzystuje sobie obok parowego metra. Całe to tło urzeka swoją wielkością i trudno nie docenić pracy oraz uczucia, które twórcy włożyli w świat Leviathana, ponieważ on naprawdę wciąga. To miejsce, wraz z przepastnym lore skrytym w tonie opcjonalnych interakcji, aż się prosi, aby je rozwijać i umieszczać w nim miliony opowieści - rany, kupowałabym to jak nowe części Harry’ego Pottera! Tutaj mamy rozległą siatkę koneksji szlacheckich; tutaj intryga z Królem Plag, który od niechcenia zsyła Dekadę na ludzi, ot tak, bo może, ale plotki i gdybania sugerują, że stoi za tym coś więcej; poznajemy kilka sekt religijnych; mnóstwo ludzi zaginęło wskutek wojenek politycznych, których ogromu nawet nie znamy, ale są zasygnalizowane - doprawdy, tyle się dzieje w Leviathanie, że sama trawiąca go choroba to przy tym mały pikuś. I to wszystko można nazwać fabułą makro - wątki rozpisane na wielką skalę, co do których rozwiązania nie mamy nawet startu jako studenciak pod opieką bogatego mordercy, ale które egzystują sobie w tle i mają niejako wpływ na sytuację naszą lub naszych przyjaciół. Stanowią także obietnicę dla wystąpienia bardziej skomplikowanej i globalnej intrygi w przyszłości, ponieważ Leviathan w pewnym momencie zdradza takie ambicje (i twórcy także, do czego za niedługo dojdziemy). Problem w grze pojawia się przy fabule mikro, czyli śledztwie prowadzonym przez Olivera, a właściwie wszystkim, na co mamy bezpośredni wpływ. Jak już wspomniałam wcześniej, podczas pięciu odcinków naszej VN-ki dojdzie do przetasowania w statusie quo oraz zajmiemy się innymi sprawami poza szukaniem sprawiedliwości, który to sam wątek pozostaje angażujący do czwartego epizodu, gdzie fabuła wciąż rozwija się zgodnie z zachowaniem ciągu przyczynowo-skutkowego. A potem następuje finał, a wraz z nim przekleństwa, niedowierzanie oraz ogólne zniesmaczenie. Szczerze powiedziawszy trochę „zaspoilerowałam” sobie tę końcówkę, ponieważ, jak wiecie, lubię sobie poczytać dyskusje w internetach o grach, które wywołują u mnie największe emocje i nie inaczej było przy Leviathanie. W trakcie przechodzenia tego ostatniego epizodu byłam już więc świadoma gwałtownych zawirowań fabularnych o wartości mocno dyskusyjnej; kwestią nierozwiązaną pozostawał jedynie ogrom zniszczeń wyrządzonych przez tenże odcinek. I whooo boy, gdzie by tu zacząć! Czwarty epizod kończy się soczystym cliffhangerem, który wprowadza tyle nowych niewiadomych, że piąty najzwyklej w świecie nie potrafi ich udźwignąć; w wyniku tego fabuła podejmuje najgorszą możliwą decyzję i nie idzie w stronę jakąkolwiek. Bohaterowie naprędce zmieniają swoje motywacje (jedna całkowicie się zmienia, a wyjaśnienie otrzymujemy w dwóch słowach i weź tu z tym handluj), dostajemy scenę erotyczną niepodpartą żadnym logicznym argumentem (żeby ona jeszcze była dobra, ale nie jest!), dostajemy też kolejny cliffhanger, który nie tłumaczy niczego oraz dwa zakończenia podobno uwarunkowane naszymi wyborami, aczkolwiek w obliczu wszystkich zamordowanych wątków, których nijak nie tłumaczą, różnica między nimi jest doprawdy kosmetyczna, a i tak niesatysfakcjonująca w obu wypadkach. Leviathan wyznaje niestety szkołę narracji Life is Strange - wprowadza mnóstwo zalążków fabularnych, jeszcze więcej obiecuje, żeby na koniec nie wytłumaczyć żadnego. Pod tym kątem recenzowana przeze mnie visual novel przewyższa jednak LiS - o ile to drugie dociąga przynajmniej główny wątek do końca (jakoś, bo jakoś, ale jednak dociąga), tak Leviathan nie osiąga nawet tego. Czym to zostało spowodowane, zapytacie? Taki obiecujący tytuł i wykorpytnął się na koniec, jak to tak? Ano tak, iż Leviathan miał być pierwszą częścią większej historii. Na Steamie zakupić można Leviathan: The Cargo, luźno nawiązującą do The Last Day of the Decade kontynuację. Pozostającą od przynajmniej dwóch lat w early accesie. I od tamtego czasu nieaktualizowaną. No, tak że tego. Gminna wieść niesie, iż niestety nie ma co liczyć na kontynuację z prawdziwego zdarzenia (ani aktualizacje do The Cargo), ponieważ zespół odpowiedzialny za stworzenie tego uniwersum podzieliły wewnętrzne niesnaski i oba projekty zostały porzucone. Gdyby w swojej obecnej formie Leviathan: The Last Day of the Decade był w stanie wybronić się jako tytuł stand-alone - może nie z odpowiedziami na wszystkie pytania, ale przynajmniej z rozwiązanym chociażby JEDNYM wątkiem - to żal za uniwersum serce by ściskał, aczkolwiek ostałby się jako solidny tytuł od początku do końca. A tak to żal ściska co inne i robi to bez żadnych skrupułów.

 Fantastyczna gra. Póki się nie kończy, that is.

Poza klimatem zamordowanym przez urwaną w połowie historię, gra może pochwalić się barwną plejadą bohaterów. Ze względu na setting oraz wybraną przez twórców atmosferę, do czynienia mamy z osobistościami, które trudno nazwać kryształowymi. Prawie każda postać spotkana na naszej drodze w pierwszej kolejności dba o własny interes, co podszywa większość nawiązanych przez Olivera relacji intrygującą nutką napięcia. W zmaganiach wspierać nas będą Kael i Darina (nazywana również Ruth np. w opisach osiągnięć - być może jej imię zmieniono na którymś etapie rozwoju gry), przyjaciele z dzieciństwa, którzy - każde na swój sposób - zmaga się z przynależnością do wpływowej rodziny. Kael musiał zrezygnować z uniwersytetu na rzecz pracy urzędowej wskutek nagabywania surowego ojca, Darina z kolei - rozpieszczona arystokratka - woli odwracać wzrok od prawdziwego oblicza swego rodziciela i beztrosko przeżywać młodość, chowając się pod kloszem konformizmu. Oboje dają się lubić i stanowią ciekawe dodatki do naszego śledczego party, a ich wątki są konsekwentnie budowane aż do feralnego piątego epizodu, gdzie zostają zapomniane lub poprowadzone w całkowicie nielogiczną stronę. Mimo to głównie przez ich postacie (oraz dokładną eksplorację) dowiadujemy się o szeroko zakrojonym tle fabularnym Leviathana, co sprawia, iż w jakiś sposób pozostajemy w kontakcie z wątkami makro i czujemy się częścią czegoś większego. Kael i Darina stanowią spoiwa najwyraźniejsze, lecz de facto każda postać ma tu opowieść do przekazania, dokładając się w ten sposób do bogatego świata przedstawionego. Nie sposób nie wspomnieć o Ednie, naszej osobistej demonicy o aparycji i sposobie bycia nadgorliwej dobrej ciotki, która każdą sytuację proponuje rozwiązywać brutalnym morderstwem. Ewentualnie zjedzeniem - nikt nie znajdzie ciała, które nie istnieje! Win-win situation! Edna jest głównym ośrodkiem humoru w Leviathanie i trudno nie uśmiechnąć się na widok jej lub jej absurdalnych pomysłów. Jednak najbardziej intrygującym bohaterem drugoplanowym pozostaje tutaj Kristian Orvood - charyzmatyczny mężczyzna skrywający wiele tajemnic, lecz mimo wszystko wydający się szczerze kochać i dbać o Olivera. Moralny dylemat, czy rzeczywiście chcemy doprowadzać nasze śledztwo do końca, będzie towarzyszył nam do końca gry i choć już wiecie, że nie bardzo jest na co czekać, to poznanie tak wielowymiarowej i urzekającej postaci jak Kristian otrze przynajmniej połowę potoku łez wylanych za tą niedokończoną historią. Sam Oliver, nasz awatar w tej historii, to z deczka roztrzepany młodzieniec posiadający więcej szczęścia niż rozumu. Przepełnia go frustracja z powodu bycia utrzymankiem mordercy własnej matki, lecz ogólnie jest to sympatyczny i szczery chłopak, który został ni z tego, ni z owego wrzucony w sam środek gier politycznych i przepowiedni. Jedyny zgrzyt w jego postaci pojawia się w nielicznych komentarzach na temat niektórych bohaterek, kiedy Oliver zmienia się chwilowo w creepa pierwszej wody, co można tłumaczyć burzą hormonalną oraz ogólną atmosferą gry, jednak pojawiają się one tak bardzo znikąd i nie mamy na nie wpływu, że drażni to trochę. Mimo to jako awatar gracza spełnia swoje zadanie, a jego nieliczne wady spokojnie przysłania reszta postaci. Nie są to oczywiście wszyscy bohaterowie, których poznamy w The Last Day of the Decade - kolejne odcinki wprowadzą nowe indywidua o nieznanych nam celach. Czy zdecydujesz się im zaufać? Jedno jest pewne - póki fabuła się trzyma, jest to prawdziwa jazda bez trzymanki.

 Dzwonów dźwięk, dźwięk, dźwięk, dźwięk...

Kilka słów należy się oprawie graficznej. Wspomniałam już o genialnej architekturze i tłach, jednak pewną przestrogę muszę skierować do amatorów ładnych projektów postaci. Te w Leviathanie są... specyficzne. Miłośnicy dziwactwa poczują się jak w domu, inne osoby mogą czasem uciec z krzykiem na widok bohaterów, którzy - trudno to ująć inaczej - są po prostu brzydcy. Nie brakuje tutaj postaci uznanych wewnątrz uniwersum za piękne czy przystojne, lecz zastosowany styl ociera się mocno o surrealizm, więc niech nie zdziwią was przerośnięte głowy, wykrzywione usta czy frenetyczne ruchy sprite’ów. Dość powiedzieć, że do po zakupie Leviathana odstawiłam go po trzech minutach na jakiś rok czy dwa właśnie ze względu na wygląd bohaterów. Sądzę jednak, iż warto się przemóc, zwłaszcza że niektóre projekty są bardzo pomysłowe, a i do dziwoty łatwo się przyzwyczaić. W tej grze, z taką atmosferą, z takimi problemami, taką historią i dojmującym naturalizmem wychylającym się z ukrycia tu i ówdzie po prostu nie dało się inaczej. Z czasem zaczęłam doceniać tę graficzną oryginalność, składając ją na karby unikalności tego tytułu. Trudno z kolei cokolwiek powiedzieć o muzyce - poza piosenką przygrywającą na koniec odcinków, motywem głównym z menu oraz rockowym tematem pojawiającym się zawsze podczas konfrontacji, który w pewnym momencie osiągnął w moich oczach status memetyczny, nie potrafię przypomnieć sobie żadnego utworu z oryginalnej ścieżki dźwiękowej. Przez większość czasu słyszymy wyłącznie efekty specjalne typu syk pary czy gwar na ulicy. Te kilka wspomnianych przeze mnie utworów zapada w pamięć ze względu na ich dynamiczność i momenty, w których się pojawiają; ogólnie jednak ścieżka dźwiękowa jest dość uboga, ale nie przeszkadza.

 Uważne słuchanie na zajęciach przydaje się w późniejszych fazach gry.

Mechanika Leviathana przypomina visual novel z kategorii Ace Attorney z domieszką przygodówki - owszem, przez lwią część rozgrywki prowadzimy konwersacje z postaciami w celu pchnięcia fabuły naprzód, jednak gra daje nam swobodę w odwiedzaniu lokacji, co przydaje się przy rozwiązywaniu zadań opcjonalnych. Nie ma ich wiele, gdyż poszczególne epizody są dość krótkie, aczkolwiek same questy cechuje różnorodność i podobnie jak osobiste wątki NPC-ów, dokładają własne cegiełki do budowania świata. W ogólnym rozrachunku ich wpływ na fabułę jest niewielki, za to za ich wykonanie otrzymujemy pieniądze, które mogą przydać nam się podczas naszych przygód lub które możemy wydać na różnego rodzaju mikstury. W Leviathanie bowiem poza zwykłymi opcjami dialogowymi możemy posiłkować się także magicznymi nalewkami, które poprawiają naszą atrakcyjność w oczach innych osób, dodają elokwencji albo pary w rękach. Jeśli dysponujemy przyzwoitym zapasem gotówki, większość rozmów możemy z łatwością obrócić na naszą korzyść, korzystając z odpowiedniego napoju, co w znaczący sposób ułatwia rozgrywkę. Warto posiadać przy sobie chociaż po sztuce każdej flaszeczki, ponieważ gra skrywa mnóstwo smaczków i opcjonalnych interakcji pochowanych po kątach. Natrafienie na taki event i wyjście z niego obronną ręką przeważnie obfituje w złoto, więc jest czego wypatrywać.
Leviathan: The Last Day of the Decade to gra z niebotycznym potencjałem zamordowana przez życie - najprawdopodobniej nigdy nie doczekamy się kontynuacji, co dałoby się przeżyć, gdyby przynajmniej ta część miała godziwe zakończenie. Tak się niestety nie stało i trudno mi teraz stwierdzić, czy warto polecać tę VN-kę, czy nie. Świat Leviathana jest bardzo klimatyczny, fabuła wciągająca i zaprawdę powiadam, gdyby zrobić z tego pełnoprawną sagę, to wskoczyłabym w nią jak śliwka w kompot. I to nie tak, że ta gra nie absolutnie niegrywalna - przez cztery odcinki to kawał dobrej historii o moralnych dylematach, w której jest co robić także poza głównym wątkiem. Doceniam również rozbudowaną mechanikę odstającą od typowej visual novel opierającej się wyłącznie na tekście. Ostateczna decyzja należy do was - czy chcecie poobcować ze świetnym światem przedstawionym i wybornym klimatem ze świadomością, iż finał będzie absolutnie niesatysfakcjonujący i urwany w połowie? Osobiście polecam chociażby dla poszerzenia horyzontów, ale niekoniecznie za 54 złote, które developerzy zażyczyli sobie za ten nieoszlifowany diament.

Fajnie:
- świat przedstawiony jest supcio MAX, ja nie żartuję;
- ciekawe postacie;
- oryginalność;
- atmosfera i klimat!
- zapamiętałam tylko trzy motywy muzyczne, ale za to jakie to były motywy!
- wciągająca historia...

Niefajnie:
- ... aż do piątego odcinka;
- nie, serio, podtytuł tej gry powinien brzmieć „jak zniszczyć wszystko w ciągu jednego epizodu”;
- niesatysfakcjonujące zakończenie...
- ... a co za tym idzie - bezcelowe decyzje.

Leviathan: The Last Day of the Decade
Rok wydania: 2014
Producent: Lostwood
Wydawca: Lostwood
Platforma: Steam

Komentarze