Ten moment, kiedy chce ci się pisać, ale jesteś zbyt zmęczona, by robić to na jakiś górnolotny temat. Innymi słowy: masz miliard rzeczy do zrecenzowania/zanalizowania/whatevs - zrób top listę z Tomb Raidera!
Ten suchar pewnie będzie miał więcej siły, gdy już zacznę publikować tu więcej niż trzy razy na miesiąc, ale tak czy inaczej dam sobie rękę uciąć, że potrafię z Tomb Raidera wyciągnąć przynajmniej z dziesięć pomysłów na listę rankingową! Z samych ulubionych poziomów da się tyle wyciągnąć - niech Bóg błogosławi Eidos/Square Enix za ich ciężki przypadek sequelitis. A skoro to wymyśliłam i teraz idzie w świat, to musicie z tym jakoś żyć. Aktualnie mam tysiąc gier do przejścia, które grzeją się na dysku, więc oczywiście po raz miliard pięćdziesiąty ogrywam mojego ulubionego klasycznego TR-a, którym jest trójeczka, Adventures of Lara Croft. Było to moje pierwsze spotkanie z panią archeolog, więc nie wykluczam tutaj okularów wręcz utytłanych nostalgią na amen, aczkolwiek myślę, że mam solidne podstawy, by nie zasłaniać się jedynie argumentem „panie, to było pierwsze cudo, które widziały te dziecięce oczy - oczywiście, że jest najlepsze”. Bardzo lubię ogólną atmosferę tej gry towarzyszącą eksploracji kolejnych miejscówek. Ta część jest bardzo wyważona i cicha - przeważnie poruszamy się po dużych terenach ledwie tkniętych ludzką ręką, a nawet jeśli zdarzy się etap industrialny, to i tak częściej jesteśmy zostawieni samym sobie oraz zagadkom niż szalejącym hordom wrogów. I to mi się podoba - ta samotność, randki z pejzażami i poczucie bycia.. kim dokładnie? Zdobywcą? Intruzem? A może gościem pozostającym w symbiozie z opuszczonym przez człowieka miejscem? Istniejemy tylko my i nasz cel, do którego prowadzi droga pokrętna i długa, ale to nic, bo jest ona równie ważna - o ile nie ważniejsza - co finał. I nie wiedziałam, że kiedyś to powiem, ale może to tylko kolejny dowód na magię tkwiącą w trójeczce - to gra, która bardzo zyskuje na nieposiadaniu głębszej fabuły. Mam poczucie, że historia tylko przeszkadzałaby w „oddychaniu” tymi etapami, nadałaby im niepożądany kontekst, który wyzbyłby je z ich skromnie zarysowanej, ale jednocześnie uniwersalnej tożsamości. To ty decydujesz, czy jesteś odkrywcą chłonącym ruiny zaginione w środku dżungli, czy może jednak przybywasz w konkretnym celu, a kolejne pułapki i przeciwnicy to tylko przeszkody na twojej drodze. Oto osobista top lista „światów” z mojego ulubionego klasycznego Tomb Raidera: Adventures of Lara Croft.
5. Antarktyda
Antarktyda jest chyba najbardziej wyzbyta z tzw. sense of wonder, o którym wspominałam w przedmowie do tej top listy. I to jest pewna ironia losu, ponieważ lokacja sama w sobie - zwłaszcza w przedostatnim etapie - chyba najbardziej spełnia wymogi miejscówki z kategorii „tajemniczych ruin”. Czego tu nie ma - starożytna cywilizacja, efekty specjalne z pogranicza magii, wrogowie wyjęci jak ze snów (albo koszmarów). Z drugiej strony aby ponapawać się tym iście tombraiderowym klimatem, musimy przetrwać wyjątkowo męczącą jazdę kolejką, walkę z mutantami i lodowatą wodę, z którą - you guessed it - wiąże się parę czasówek, bo jeżeli twórcy mogą wsadzić jakieś momenty z głupio traconym zdrowiem, to możecie być pewni, że to wykorzystają. I już wiesz, po co zbierałaś tyle apteczek. Nie lubię jakoś szczególnie etapów w Antarktydzie również dlatego, że występują na samym końcu, więc naturalnie są długie i trudne jak cholera - jestem ciekawa ile osób rzuciło rękawicą o ścianę i stwierdziło, że dodatkowy poziom nie jest wart przebiegania całego etapu na czas. Śnieżne levele przeważnie należą do moich ulubionych, ale w tym konkretnym przypadku są one najzwyczajniej w świecie męczące. A już całkowicie po pustacku dodam, iż Lara ma tutaj wybitnie niewyjściowy strój.
4. Wyspy Południowego Pacyfiku
Zastanawiałam się sporo nad obecnym miejscem w stawce i następną lokacją, ale ostatecznie stwierdziłam, iż z Wysp podoba mi się praktycznie tylko jeden level, a to też nie w pełni, więc tutaj zawiodło je przeznaczenie. Ten rzeczony poziom to Madubu Gorge - tak, ten z kajakiem, który nie jest taki straszny, jak go ludzie malują - a podoba mi się dlatego, że pod względem scenerii jest on po prostu przepiękny. Przynajmniej do momentu, gdy nie wpłyniemy prosto w serce śmiercionośnych kolców, noży i zapadek. Ale nawet wtedy czeka nas malowniczy spacer po, za i przez wodospady, więc w sumie cały poziom jest bardzo klimatyczny i wręcz zapiera dech w piersiach. Niestety cała reszta opiewa na atrakcje typu strzelanie do dinozaurów albo najazd na wioskę tubylców i to już nie jest takie fajne. Chociaż podoba mi się bardzo prowadzące do bossa Temple of Puna - fantastyczny poziom zawierający kwintesencję klimatu Tomb Raidera. Rzeczona świątynia to wyzwanie dla nerwów i działa lepiej niż kawa - pułapka za pułapką podbijają adrenalinę, tak że zawsze musisz mieć oczy i uszy otwarte. Zaryzykuję stwierdzenie, że sam Puna nie jest tak wymagający, jak poprzedzająca go „ścieżka zdrowia”.
3. Nevada
Pomimo dostąpienia wątpliwego zaszczytu bycia w trójką „tym momentem” (dla niewtajemniczonych - w prawie każdym klasycznym Tomb Raiderze nadchodzi taka chwila albo zestaw leveli, kiedy tracimy broń i nie, nie oddają nam tego, co żeśmy dotąd zebrali, tylko trzeba zacząć od nowa, dlaczego pytacie?), to Nevada może poszczycić się statusem naprawdę udanego mariażu etapów industrialnych i skradankowych. Niesamowity jest moment, gdy odzyskujemy broń i staczamy walkę z uzbrojonymi strażnikami Area 51, świetny pomysł stoi za uwalnianiem i zdawaniem się na więźniów, a chociaż samą pustynię przemierzamy tylko chwilę, to jej widok działa kojąco. Kto by pomyślał, że brązowy może tak uspokajać! Poziomy pustynne zawsze stoją nisko w moim rankingu leveli, ale Nevada pozwala nam popływać z orkami, więc jest w dechę.
2. Londyn
Nie wspominałam, że to hipsterska lista? W takim razie wspominam o tym teraz - to jest hipsterska lista. Jak internet długi i szeroki, mało w nim fanów tombraiderowskiego Londynu. A bo za długi, a bo szarobury, a bo poziomy industrialne. Tak więc ja lubię Londyn trochę na przekór, ale też jednak ze szczerej sympatii, ponieważ z tego zestawu klimat leje się hektolitrami, a poza tym każdy z angielskich etapów ma w sobie urzekającego. W Thames Wharf najbardziej lubię początek i koniec: pierwszy segment etapu jest zamknięty w jednej pionowej płaszczyźnie i chociaż nie znam się na projektowaniu leveli, to w jakiś sposób mnie to jara, że ktoś to tak pomyślał i jest to takie fajne. Koniec z kolei, gdy dochodzimy do katedry, wzbudza we mnie takie wow, że aż szkoda, iż ten segment nie został rozbudowany (nie liczę All Hallows, bo jest według mnie dosyć nijakie - nie dziwię się, że wyleciało z głównej gry). Podróżowanie po opuszczonym metrze w Aldwych przyprawia mnie o przyjemne ciarki. Nawet skradanie się po muzeum w Lud’s Gate jest świetne, choć tak, druga część etapu z jednostką podwodną męczy niemożebnie. Etapy w Londynie to już wyższa szkoła jazdy - nie idiotycznie trudna jak Antarktyda, a nawet jeżeli, to atmosfera wynagradza trudy użerania się z nagle wyskakującym metrem. Mogłabym snobistycznie napisać, że czerpanie z tego radości to acquired taste, ale nie - to po prostu hipsterska rozrywka.
1. Indie
Ach, Indie. Nie chwaląc się, potrafię przejść pierwszy poziom bez sejwowania, co oczywiście spowodowane jest faktem, iż za czasów Playstation 1 nie miałam jeszcze karty pamięci, gdy posiadałam TR III i musiałam przechodzić tę grę na jednym życiu. A że Temple Ruins to kawał skurwiela, a nie etap, to jesteście w stanie sobie wyobrazić, kiedy ta przygoda się kończyła. W każdym razie poziomy indyjskie są łatwe i przyjemne w porównaniu z tym, co czeka nas w dalszej części gry, a poza tym stanowią kwintesencję Tomb Raidera - dżungla, ruiny, tajemnicze wierzenia i mnóstwo, mnóstwo, MNÓSTWO pułapek. Ach, wspaniały dzień na uciekanie przed toczącymi się kulami! Albo mordowanie małp kradnących apteczki, if that’s your fancy. Indie to wspaniałe wprowadzenie do reszty przygody, ponieważ rewelacyjnie nadają ton całej grze, taplając się właśnie w tym, czym seria przoduje. I to tutaj chyba następuje najwięcej zabaw nowymi opcjami graficznymi - mżawka na początku Jungle albo sławetna lokacja z mgłą i bijącymi bębnami. Och, nic, tylko się zakochać. And I’m falling all over again~
I to już wszystko, moi mili. Jak wspominałam, z Tomb Raidera mogłabym wycisnąć multum list: ulubione poziomy z innych gier, gry w kolejności, ulubione wdzianka, ulubione pojazdy, ulubione bronie, i tak dalej, et cetera. Ale te przyjemności zostawię sobie na kolejny slow day, więc możecie odetchnąć z ulgą. DZISIAJ. BO WRÓCĘ. Z KOLEJNĄ TAKĄ LISTĄ. NA PEWNO. AHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHA
Mi osobiście nie przeszkadzają takie posty O NIE, w żadnym razie! Nie jestem taką fanką Tomb Raidera jak Ty, ale w trzystu procentach rozumiem tego typu nostalgiczne topki i notki emanujące ciepełkiem miłych wspomnień.
OdpowiedzUsuńTwoje posty naprawdę mnie wciągają, zwłaszcza te rankingowe, w których szczególną uwagę poświęcasz jednemu aspektowi gry (dziękuję za wykład z Amnesii Zoetrope, już wiem do posiedzenia przy jakiej grze powinnam przygotować dodatkowy słoiczek jadu). Cierpliwie czekam na kolejną dawkę lektury i życzę powodzenia!
W świecie blogasków istnieje taka niepisana zasada, że robienie top list to najprostszy "gatunek" posta jaki można stworzyć, bo niespecjalnie musisz się przejmować kleceniem tematu albo zachowaniem ciągłości myśli. Ale jakoś przeżyję ten niewyobrażalny wstyd i zrobię ich jeszcze miliard dwieście.
UsuńAwww, dziękuję za miłe słowo - od razu chce się pisać więcej. A na Amnesię polecam całą beczkę i dorwać na wyprzedaży na Steamie (w aktualnej letniej za dyszkę), jeśli jeszcze nie masz, a chcesz wesprzeć rynek. Co prawda dychą za bardzo im nie pomożesz, ale to nie twoja wina, że twórcy wołają sobie stówę za to mierne doświadczenie. Tyle dobrze, że nie ma ścieżki z Orionem dla ograniczenia cringefestu, który tam się odstawia. ... No i znowu się zeźliłam.