World of Warcraft: Before the Storm. Opinio-rancik



Kolejne książkowe wprowadzenie do nowego dodatku World of Warcraft, które czytam na zasadzie guilty pleasure. Jako że to wrażenia z lektury, a nie recenzja, przygotujcie się na spoilery. W zestawie - marudzenie na prowadzenie postaci w samej grze. Bo mogę, a co.

Moja przygoda z WoW-em samym w sobie była krótka - niecały rok zajęło mi zorientowanie się, że jestem beznadziejnym DPS-em i nie wbiłam nawet level capu, który nie był wtedy szczególnie wysoki, bo były to czasy The Burning Crusade. Za to wcześniej namiętnie grałam w Warcrafta III i The Frozen Throne, co wzbudziło we mnie miłość do blizzardowskiego uniwersum fantasy. Teraz moje zainteresowanie grą utrzymuje się na poziomie molestowania brata o rozegranie jakiejś mapy wieczorami oraz śledzenia głównych wątków historii w kolejnych dodatkach. Dużo można powiedzieć o ewolucji sposobów prowadzenia fabuły w sieciowym molochu, jakim jest World of Warcraft, choć wielu malkontentów mówi tutaj raczej o degradacji w stosunku do RTS-owego pierwowzoru, zwłaszcza jeśli chodzi o kreowanie postaci. I trudno się z tym nie zgodzić - Blizzardowi opornie idzie rozstawanie się z bohaterami ukształtowanymi poprzednio, a nowo wprowadzani przeważnie zdążają zabłysnąć heroicznym (EPICKIM) czynem w jednym dodatku i tyle ich widzieli. Co do mojego pierwszego przytyku, to nie jestem za tym, by wzorem Gry o Tron wprowadzać rosyjską ruletkę do rotacji, aczkolwiek łatwo zauważyć, iż scenarzyści mają kilka postaci, które wsadzają w każdy możliwy wątek (Thrall, jak bardzo cię lubiłam, a teraz strach otworzyć lodówkę, byś z niej nie wyskoczył), podczas gdy reszta kisi się na boku, otrzymując albo losowe fabularne ochłapy (tu mogłabym wymienić większość dowództwa Przymierza czy Hordy) albo przyśpieszony rozwój charakteru, coby zapełnić ciąg przyczynowo-skutkowy prowadzący do finału. Do tej ostatniej kategorii należą moje ulubione martwe niebieskie absy, czyli Vol’jin - postać wykreowana w pół dodatku i jednej książce (na dodatek dość kiepskiej), tylko po to, by ją bezceremonialnie zabić. O Garroshu nawet nie wspominam, bo o tej wygodnej zmianie charakteru można by napisać ze trzy posty. Jako że cokolwiek trudno snuć opowieść w grze sieciowej, gdzie wyzwaniem jest prowadzenie skondensowanej fabuły w ogromnym świecie opiewającym dziś na bodajże cztery czy pięć sporej wielkości kontynentów, a co tu dopiero mówić o kreacji bohaterów, którzy często przez większość dodatku nie robią nic, rozdawszy parę questów i - jeśli im się poszczęści w losowaniu „no to teraz ty będziesz grał/-a pierwsze skrzypce” - odpukawszy występ w kluczowych wątkach przypisanych na dany dodatek, to Blizzard zaczął rozszerzać swoje uniwersum o regularnie ukazującą się serię literatury pomostowej, zapewniając przy tym towarzystwo swoim poprzednim tytułom fabularyzującym dzieje Azeroth z czasów Warcrafta II i wcześniejszych. Ten nowy cykl stanowi część tzw. expanded universe i dzieli się na dwie kategorie: właśnie klasyczne tie-iny, czyli wprowadzenie do następnego dodatku (The Shattering: Prelude to the Cataclysm) oraz tytuły skupiające się na konkretnej postaci i pokazujące aktualne wydarzenia z jej punktu widzenia. Z czego przy tym drugim rodzaju dobór „aktualnych wydarzeń” pod względem konieczności ich znajomości albo znaczenia dla fabuły jest dość podzielony. Jaina Produmoore: Wichry Wojny, poza ukazaniem rewaluacji swoich ideałów przez tytułową bohaterkę, porusza również bardzo ważny w ówczesnym konflikcie Horda-Przymierze wątek zniszczenia Theramore. Tymczasem Thrall: Twilight of the Aspects oraz Vol’jin: Cienie Hordy bardziej przypominają historyjki oparte na przypadkowych questach i w wielkiej scenie wydarzeń nie mają większego znaczenia. Before the Storm reklamuje się jako kolejną cegiełkę do, jak to szumnie ogłasza Blizzard, „moralnie dwuznacznego konfliktu” pomiędzy Hordą a Przymierzem, aczkolwiek moim zdaniem absolutnie nie trzeba tej książki czytać przed startem nowego dodatku. Nie pojawiają się w niej żadne czysto antagonistyczne działania prowadzące do wybuchu wojny i de facto nie dzieje się tutaj nic, co by jasno wskazywało, kto zaczął. Są plany - oj, są - aczkolwiek to tyle, jeśli chodzi o bezpośrednie akcje. Fabuła skupia się na dwóch wątkach. Pierwszy to odkrycie azerytu, nowego minerału, który w pewnym sensie stanowi krew Azeroth przebitej Mieczem Sargerasa. Szamani, druidzi, kapłani i przede wszystkim Magni Miedzianobrody, który od czasu swego uwolnienia z diamentowych okowów działa jako Mówca przemawiający głosem samej planety, starają się zapobiec powtórce z Kataklizmu. Azeryt sam w sobie ma niesamowite właściwości... zresztą co ja będę owijać w bawełnę - to są dragi i tyle. Nawet najmniejsza bryłka zamknięta w dłoni wyostrza zmysły, wspomaga myślenie oraz koncentrację i ogólnie daje takiego kopa do wytrzymałości, że najmocniejszy stuff przy tym wymięka. Poza tym jest niezniszczalny, neutralizuje trucizny w mgnieniu oka i rewelacyjnie nadaje się na broń, +10000000 do one shot killa. Pierwsze azeryt odkrywają gobliny z karteli Gallywixa, w wyniku czego Sylwana natychmiast zleca jak najszybsze wydobycie cennego minerału i przerobienie go na środki destrukcji. W międzyczasie działania te przykuwają uwagę szpiegów Przymierza. Anduin, pomny dobrotliwej i altruistycznej natury Mrocznej Pani, każe trzymać swoim ludziom rękę na pulsie i monitorować sytuację. I nie spodziewajcie się tutaj rozwinięcia, ponieważ to zadanie należy do nadchodzącego dodatku. Azeryt zostaje wprowadzony na scenę, objaśnia się jego pochodzenie oraz właściwości i na tym kończy się ten wątek. Należy jednak pochwalić pomysłowe sięgnięcie po odrobinę literatury szkatułkowej, ponieważ przedstawienie czytelnikowi materiału spada na barki dwojga szalenie sympatycznych postaci pobocznych: gnomki i goblina o ciekawej przeszłości. Grizeek i Saphronetta błyszczą w tej opowieści, a ich badania i interakcje pozwalają odetchnąć od intryg, polityki i aranżowanych małżeństw, których w książce od cholery. Ich wątek nie jest długi - opiewa na jakieś pięć-siedem rozdziałów i niestety kończy się siermiężnym cliffhangerem do może-rozwiązania w dodatku - ale spełnia swoje zadanie i jak na postacie nowe, są dobrze zarysowani i z chęcią im się kibicuje.
Drugi wątek to de facto myśl przewodnia całej książki i jak azeryt stanowił tę część pomostową pomiędzy dodatkami, tak relacje między ludem Wichrogrodu a ich martwymi krewnymi z Lordareonu (teraz Opuszczonymi) to tło dla wewnętrznych rozterek Anduina i Sylwany. Przedłużająca się nieobecność Mrocznej Pani w jej ukochanym Podmieście doprowadza do powstania Desolate Council (wybaczcie żonglowanie polskimi i angielskimi zwrotami, ale książkę posiadam w oryginale, a oficjalne tłumaczenie wyjdzie w lipcu; w wolnym przekładzie byłaby to Rada Porzuconych): grupki zaniepokojonych nieumarłych, którzy, jak sami twierdzą, zajmują się interesami mieszkańców w jej imieniu. Sylwana niespecjalnie przejmuje się wystarczająco niewinnymi działaniami grupy; niepokoić zaczynają za to głosy, iż życie wieczne, o które tak zaciekle walczy ich pani, nie stoi specjalnie wysoko w hierarchii pragnień jej ludu. W międzyczasie Anduin Wrynn po kilku zmieniających światopogląd spotkaniach dochodzi do wniosku, iż koegzystencja między ludźmi a nieumarłymi jest jak najbardziej możliwa, tylko trzeba dać temu szansę. Tak więc machina idzie w ruch, zostają wysłane zaproszenia, znalezieni krewni i nawet Sylwana zgadza się na spotkanie, chociaż tylko po to, by umocnić swoją pozycję oraz przekonać Opuszczonych, iż nic z tego powrotu do przeszłości nie wyniknie poza wielkim rozczarowaniem.
I właściwie to tyle, ile mogę powiedzieć o fabule, żeby trochę zarysować tło, ale też nie streszczać wszystkiego, bo nie to jest moim zamiarem. Skupić się za to chciałabym o moich bolączkach oraz uwagach, jakie mam do tej książki. Zapewne nie powinnam oczekiwać od niej zbyt wiele, ponieważ to literatura „growa”, a jej reputację każdy zna. Pod względem technicznym Before the Storm nie jest książką złą. Dużo pomyj wylewa się aktualnie na Christie Golden - chyba głównie dlatego, że teraz na nią w dużym stopniu spadła odpowiedzialność za rozszerzone uniwersum Warcrafta, więc siłą rzeczy tak się dzieje - ale ja mam zawsze na uwadze, że tak naprawdę czytam po prostu gloryfikowane fanfiki i jeżeli nie są tragicznie napisane czy totalnie nonsensowne, to jestem w stanie się przy nich dobrze bawić. I pod tym względem nie mam nic Before the Storm do zarzucenia: powiedziałabym nawet, że w tym najnowszym blizzardowskim cyklu to jedna z lepszych pozycji, stojąca bliżej jakości Wichrów Wojny niż Cieni Hordy. Z drugiej strony ta książka jest taka... zbędna? Bardzo szybko okazuje się, iż wątków znaczących dla wydarzeń w grze będzie tutaj niewiele, żeby nie rzec prawie wcale - azeryt zdążyły już wprowadzić filmiki frakcyjne na zakończenie Legionu - a całość poświęcono głównie rozkminom Anduina o Światłości oraz pokojowi pomiędzy wszystkimi rasami, co według mnie zajęło wystarczająco dużo czasu antenowego w Zbrodniach Wojennych. Skoro już przy postaci młodego króla jesteśmy: na dobrą sprawę można by wyrzucić Sylwanę z okładki, nazwać książkę Anduin: Cisza przed Burzą i wyszłoby na to samo. Rola Mrocznej Pani jest tutaj prawie że marginalna i zaryzykuję stwierdzenie, iż więcej do powiedzenia na temat kondycji Opuszczonych na arenie politycznej ma Rada Porzuconych niż sama władczyni. Że Sylwana kombinuje zawsze i jak koń pod górkę, to wszyscy wiemy od The Frozen Throne, tak więc żadne jej działanie w opowieści nie strąca czapek z głów ani wzbudza zaskoczenia. Aczkolwiek na dłuższą metę wydaje mi się, że to nawet dobrze, iż nowego Wodza jest tak mało, ale do tego jeszcze dojdziemy. W każdym razie w książce znajdzie się czas na wycieczkę do konklawe kapłanów, śmierć bliskiego przyjaciela, rozmowę z kapłanami, rozmowę z innymi kapłanami, rozmowy o Światłości, rozmowy z Velenem (który - niespodzianka - też jest kapłanem), no i jeszcze parę rozmów z kapłanami, a to wszystko głównie o sprawie wiary i pokoju pomiędzy rasami żywymi i tymi nie do końca. Jako że historia nie jest specjalnie długa - liczy raptem ok. 270 stron w wersji angielskiej - tak więc całość skupia się głównie na chodzeniu po wszystkich co ważniejszych bohaterach i przekonywaniu ich do podjęcia ryzyka spotkania ludzi z nieumarłymi. I to nie jest złe... z punktu widzenia budowania postaci. Genn Greymane bardzo dobrze na tym wypada, trochę gorzej Turalyon, ale coś im się dostaje i to jest miłe, ponieważ to są bohaterowie, którzy ciągle mogą skorzystać z dodatkowego czasu antenowego. Może nie tak jak na przykład Mekkatorque, wielki nieobecny, który nawet w tej książce na zasadzie niezamierzonej ironii nie doczekuje się choćby paru kwestii - Anduin zamierza objechać wszystkie stolice, aby podziękować osobiście za pomoc w ochronie Azeroth przed Legionem, ale odkrycie nieumarłego kapłana, który mógłby pomóc w zawiązaniu pokoju między ludźmi a Opuszczonymi kończy to wspaniałe przedsięwzięcie w Żelaznej Kuźni. Trzy kroki od Gnomeraganu. Bo wiecie, palące sprawy, czasu nie ma. I nawet Anduin komentuje to słowami, że „bardzo by chciał, ale nic to, Gelbin zrozumie”! Tak że sorry, nie da rady, no character development for you. Ale przynajmniej Genn i Turalyon coś dostają, dostaje też bardzo dużo Anduin, któremu TOTALNIE nie jest to potrzebne, ponieważ jest już według mnie wystarczająco rozbudowaną postacią, jednak w tym konkretnym scenariuszu stanowi motor za wszystkimi działaniami i nikt inny by tego nie udźwignął. Możemy się tutaj spierać, że gdyby wątek przewodni wyglądał inaczej, to wtedy spokojnie moglibyśmy oglądać historię oczami kogoś innego i to jest mój quasi-zarzut co do tej książki. „Quasi”, ponieważ dalej trudno mi ocenić, czy mi to przeszkadza, czy nie; na pewno mogę o tym podyskutować, więc coś musi być na rzeczy. W każdym razie - wspomniałam, że zawiązanie fabuły jest dobre dla rozwoju bohaterów, ale nie wydaje mi się, że by było dobre... dla siebie samej. Mianowicie cała ta akcja strasznie zajeżdża excuse plotem i choć jest to na swój sposób logiczne, i zastanawiasz się, dlaczego nikt nie wpadł na to wcześniej (w sumie wiadomo - bo to Varian był królem), zwłaszcza że Opuszczeni są rozsiani po neutralnych zgromadzeniach pokroju Argent Crusade i nikogo ich obecność nie rozsierdza, tak trudno nie odnieść wrażenia, że ten konkretny scenariusz został zastosowany tylko po to, by Anduin i Sylvanas mieli jakiś swój własny konflikt światopoglądowy. I moje pytanie brzmi - po co? My to już wiemy, że Anduin i Sylwana są jak niebo i ziemia, każda próba zawarcia pokoju będzie kończyć się fiaskiem tak długo, jak królowa nieumarłych stoi u władzy, sama historia z kolei nie wnosi nic nowego w ich relację. Spotkanie oczywiście kończy się tragicznie - Sylvanas zabija swoich własnych ludzi, którzy w pewnym momencie decydują się uciec wraz ze swoimi rodzinami do schronienia po stronie Przymierza. I to, paradoksalnie, jest jedyny w jakiś chory sposób honorowy czyn Wodza w całym przekroju jej dokonań - mianowicie zasady spotkania przewidują, że na jego polu obecni będą obrońcy z obu stron i jeśli ktoś otworzy ogień, to wy już wiecie, co się stanie, a Sylwana (jeszcze) nie chce ryzykować wojny. Tak więc w momencie, gdy Opuszczeni zaczynają uciekać, kobieta daje rozkaz, aby strzelać wyłącznie do nich oraz sprawczyni całego zamieszania, która oficjalnie nie działa pod sztandarem Przymierza, tak więc zostaje wyłączona z ugody o nieotwieraniu ognia do przeciwnej frakcji. I okej, jak każdy czyn Sylwany i to jest dyskusyjne, aczkolwiek logiczne na jej chory sposób, ponieważ sprawczyni to nie kto inny jak Calia Menethil, siostra Arthasa, aktualnie legalna pretendentka do tronu i ucieczka nieumarłych spowodowana jest właśnie obecnością jej osoby na zgromadzeniu. I tak, ten wątek jest głupi, i tak, Sylvanas poczytuje to jako zdradę oraz zasadzenie się na jej tytuł (Undercity = Lordaeron, no wiecie). Ale puszcza Przymierze wolno, wynika z tego rzeczowa rozmowa z Anduinem, okej, dobra, umawialiśmy się, zapomnijmy o sprawie, możemy iść, do zobaczenia w Alterac Valley, tam wam skopiemy dupsko na jakim battlegroundzie. No i teraz uważajcie, bo zrobiłam wam wstęp, a nie wiecie do czego piję. Piję mianowicie do tego, że Anduin na sam koniec książki stwierdza, że „Sylvanas Windrunner to przypadek stracony”. Różnie można odczytywać te słowa, aczkolwiek w kontekście odnoszą się do faktu, iż pokój jest niemożliwy do osiągnięcia i dalszych pertraktacji nie będzie.
Tak więc moje pytanie brzmi - ALE DLACZEGO. COŚCIE TU ODKRYLI, CZEGO WCZEŚNIEJ NIE WIEDZIELIŚCIE.
Żeby było jasne - nikt za bardzo nie wierzy w powodzenie tego spotkania. Nawet Anduin woli nie przeholowywać z optymizmem, ponieważ wie, kto pociąga za sznurki po drugiej stronie, a to już wiele mówi, gdy lokalny awatar Caritasu stara się powściągnąć wizje kwitnącego dobrobytu oraz wzajemnego zrozumienia. Samo to, że się wydarza, stanowi wielki sukces, aczkolwiek każdemu wybuchowi radości czy potokowi łez wzruszenia towarzyszy kiwanie palcem i słowa „no no, jeszcze się nie cieszmy, nie wiadomo, czy ciocia Sylvanas pozwoli na to drugi raz”. Czytając kolejne bardzo anduinocentryczne strony, miałam wrażenie, iż ten wątek nie tyle stworzono na rzecz ukazania relacji pomiędzy Hordą a Przymierzem, o ile właśnie dla Anduina i Calii, zwłaszcza że bardzo mocno zazębia się on z traumatycznymi doświadczeniami niedoszłej księżniczki. I ta linia fabularna jest nawet wyraźniejsza niż różnica światopoglądowa pomiędzy Królem Wichrogrodu a Mroczną Panią, tym bardziej więc razi jego grobowe oświadczenie na końcu książki, ponieważ de facto nic takiego się nie wydarzyło. Sylvanas miała prawo zaatakować, wojna nie wybuchła, naprawienie relacji między Opuszczonymi a ludźmi mogło się wydarzyć, aczkolwiek nikt na to zanadto nie liczył. Po prostu nie zaszło w tej fabule nic definitywnego, nic z tąpnięciem, aby wydawać takie osądy, a w ogólnym rozrachunku będzie to kropla w morzu historii. Zwłaszcza iż wątek z azerytem donikąd w Before the Storm nie zmierza, tak więc nie otrzymujemy nawet tutaj jakiegoś zagrożenia czy bezpośrednich aktów agresji. Wszyscy się nawzajem obserwują, do zobaczenia w dodatku. Kończąc ten temat wspomnę jeszcze, że mimo kreowania Anduina na kryształowego Gary’ego Stu zadziwiającego swoją mądrością lat osiemnastu stare wygi po pięćdziesiątce, to dobrze mi się „go” czyta. Jest jednym z niewielu w tym uniwersum, który nie ma ochoty rzucać się na każdego z mieczem albo toporem i mówi ze sensem, a z drugiej strony życie w świecie, w którym każdy ma ochotę na każdego rzucać się z mieczem albo toporem wystawia go na próbę i ciągle rzuca kłody pod nogi, dzięki czemu musi się chłopak starać. Znając obecne zdolności Blizzarda do psucia postaci, można obawiać się, czy i kiedy stanie się karykaturą samego siebie, ale na razie lubię Anduina. Nie jest to moja ulubiona postać (bo moja ulubiona postać umarła jak leszcz z ręki jakiegoś randomka, żeby ulubienica tłumów mogła zostać Wodzem), aczkolwiek czuję do niej pewną dozę sympatii. Aha - jako że ostatnim trendem w expanded universe Warcrafta jest wyszukiwanie postaciom drugiej połówki, tak Anduin też został postraszony już odpowiednio aranżowanym małżeństwem. Na szczęście nie kończy się prędkim wprowadzeniem losowej wybranki i ślubem wzorem Aggry z The Shattering, ale miejcie na uwadze, że machina ruszyła. Ten plot point ma sens i jednocześnie go nie ma; tj. czasy niespokojne, a następcy brak, aczkolwiek po pierwsze: następca musi dorosnąć, a Anduin może kopnąć w kalendarz w każdym momencie i i tak w najgorszym wypadku skończyłoby się na regencie, i tak; po drugie jednym z punktów programu traumy Calii jest widmo aranżowanego małżeństwa, w wyniku czego przestrzega młodego Wrynna przed wchodzeniem w związek z powinności, na co ten jej przyklaskuje. To jest taki problem w Wacrafcie, zauważyłam, że z jednej strony oni próbują tutaj pozorować high fantasy i tak dalej (no sorry, ale Anduin totalnie powinien skończyć w aranżowanym małżeństwie i nie ma dyskusji), a z drugiej pragnieniu spełniania się w bajkowych rozwiązaniach pełnych szczęśliwości po prostu nie sposób powiedzieć „nie”. Natenczas crisis averted, pewnie i tak mu dorobią szybko romans z kosmosu. ZACZĘŁO SIĘ.
Teraz będzie marudzenie, a fanboye wyciągną piki oraz naostrzone patyki, ale przyjmę to na klatę. Nie lubię Sylvanas. Znaczy, obiektywnie i na papierze to jest intrygująca postać. Była rewelacyjna w The Frozen Throne, nie da się ukryć. I jak patrzę na całokształt jej wkładu w fabułę ery WoW-a, to trzeba przyznać, iż na tle bohaterów zdegradowanych przez pogarszający się styl pisania przez długi czas trzymała się bardzo dobrze. Po czym Legion wyświadczył jej niedźwiedzią przysługę poprzez wysunięcie jej na świecznik. W pewnym sensie powtarzamy tu syndrom Thralla, ale o ile problem z orkiem polegał na tym, że był awatarem Chrisa Metzena, jednego z ojców uniwersum, wobec czego wsadzano go w każdy możliwy główny wątek, nawet jeżeli w kolejce stało multum innych postaci, które można by wykorzystać, o tyle w przypadku Sylvanas dochodzę do wniosku, iż Blizzard tym razem próbuje odwrócić schemat i dać fandomowi ich ulubienicę, ale totalnie nie wie jak się za to zabrać. Ogólnie wychodzę z założenia - o czym, o ironio, wspomina nawet kilka razy sama Sylwana, czy to w Zbrodniach Wojennych, czy Before the Storm - iż postacie takie jak ona lepiej funkcjonują w tle niż na pierwszym planie i to dobrze widać nie tylko w książce, ale także w ostatnich dodatkach. Jak już wspomniałam wcześniej, Blizzard na blizzconowych panelach poświęconych fabule i ogólnie BfA usilnie starał się nas przekonać, że w nadchodzącej wojnie nie będzie jasno określonego agresora. W tej chwili jestem w stanie to podsumować jedynie tak:
Mój Boże, co za bullshit.
Ostatnie zachowania i akcje Sylvanas to jakaś kpina, i jeżeli ktoś miał wcześniej jeszcze jakieś wątpliwości, iż dziewczyna altruistycznie skupia się na zapewnieniu Opuszczonym równych szans w świecie ras żywych, które są w stanie kontynuować swoje istnienie poprzez rozmnażanie, tak po spoilerach z BfA i Before the Storm powinien się ich wyzbyć. Ten konflikt nie jest i nie będzie moralnie dwuznaczny - możecie w ciemno założyć, że cała wina stoi po stronie Hordy i będziecie mieli stuprocentową rację. Spierać można się jedynie o to, czy obecna kreacja Mrocznej Pani to naturalny rozwój jej charakteru (jeśli tak, to należy ubić tę postać, i to szybko), czy pokłosie kiepskiego scenopisarstwa Blizza. W Before the Storm obie strony zgadzają się, że skakanie sobie do pyska po wyniszczających bitwach z Legionem to nie jest najlepszy pomysł. Ale chwilę po marszu zwycięstwa w Orgrimmarze Sylvanas szepce swemu czempionowi na uszko, iż Horda podniesie się z kolan o wiele szybciej niż siły Przymierza, a poza tym ona chce Stormwind/Wichrogród i już. Jej główną motywacją w wydobyciu azerytu jest to, na ileż to wspaniałych sposobów mogłaby zniszczyć przeciwną frakcję, podczas gdy Anduin myśli o jego mocy leczącej i, w przypływie zbawiennego genre savvy, kombinuje, jakby tu wydrzeć minerał z rąk Mrocznej Pani. Wiecie, ja dalej zachodzę w głowę, kto jest antagonistą w tym konflikcie, podpowiedzcie mi. No dobra, ta gra nazywa się Warcraft, a nie Peacecraft i mimo wszystko pozostawienie Sylwany na miejscu Wodza nie mogło skończyć się inaczej, zwłaszcza po ostatnich potyczkach z Gilneas. Tylko w takim razie nie mam pojęcia, skąd Blizzard bierze te głodne kawałki o Moralnej Dwuznaczności(TM), bo chyba sam w nie nie wierzy. Samo dowództwo w tej chwili wygląda tak, że po jednej stronie mamy piewcę pokoju wyznającego Światłość, a po drugiej wiecznie kombinującą i obrażoną na wszystkich żyjących Królową Liszę in making. Tego nie da się inaczej pokazać, ale nawet jeśli wyłączyć ten jawny dualizm, to ani Before the Storm, ani spoilery z nadchodzącego dodatku nie przeczą takiemu podziałowi ról, sorry, not sorry. No ale okej, powiedzmy, że Blizzardowi jeszcze w którymś patchu uda się jakoś to podreperować i będą mieli to swoje morally grey (nie będą). Co irytuje w BfS to straszne rozmemłanie Sylwany. Pamiętajcie, że łowczyni piastuje aktualnie funkcję Wodza, rządzi całą Hordą, etc. No więc Sylvanas jest bardzo niezadowolona, że musi uczestniczyć w marszu na swoją część za poprowadzenie frakcji do zwycięstwa w walce z Legionem. Następnie wyraża głębokie zniesmaczenie, iż wymaga się jej obecności przy obgadaniu problemu miecza wbitego w Azeroth. No ale co ją to obchodzi, bardzo dobrze, że tak się stało - szkoda tylko, że nie wbił go gdzieś na terytorium Przymierza, najlepiej w jakąś wiochę. Planeta umiera? Ło rany, a niechże umiera, co ją to interesuje. I czemu oni muszą wiecznie bić w tę bębny? Tylko głowa od tego boli. Jakby ona chciała wrócić do Podmiasta, a tak to musi się kisić tutaj z tymi orkami i taurenami. Trolle ją męczą, bo nie mają przywódcy, kto im dał na to pozwolenie. Takich kwiatków jest więcej, czytanie pierwszych rozdziałów z perspektywy Sylvanas to droga przez mękę. Stoicka Mroczna Pani nie zachowuje się jak przystało na wysoko postawionego dowódcę, ale jak zblazowana gimbusiara, wściekle notująca w swoim ozdobionym czaszkami pamiętniczku, co ją dziś wkurzyło. Obraz dopełnia relacja z Nathanosem, jej czempionem, którego ostatnio bardzo mocno się promuje w WoW-ie z jakichś powodów. Właściwie to dobrze, bo obsadzie przydałoby się świeżej krwi, niestety Nathanos gra tutaj fascynującą rolę yes-mana w najlepszym wypadku, a najgorszym ramienia, na którym Sylvanas bardzo chętnie by się uwiesiła. Sceny i introspekcje, w których łowczyni myśli, że jedynie czego by teraz pragnęła, to zaszyć się gdzieś i poszeptać ze swoim ulubieńcem są tak cholernie OOC, że zastanawiam się, którego pana w firmie uwiera na myśl o słodkim rendez-vous z panią umarłych, że aż musiał wsadzić swoje alter ego do gry. Dlatego też szczęściem w nieszczęściu jest mała liczba rozdziałów poświęconych Hordzie i Sylwanie - co prawda nie dowiadujemy się z nich niczego, co by jakoś wspomogło blizzowe morally grey, ale przynajmniej oszczędzono nam zbędnych wycieczek do męczących myśli Mrocznej Pani.
Z rzeczy niepoświęconych głównym (sic!) bohaterom: bardzo podobały mi się momenty poświęcone postaciom nowym, które nie należą do armii albo rodzin królewskich. Dobrze wiedzieć, że poza arystokratami i dyplomatami istnieją w Warcrafcie też zwykli mieszczanie zajęci swoimi sprawami i nieroztrząsającymi problemów większych niż życie (albo nieżycie). Wydaje mi się, że Christie Golden błyszczy w takich opisach, ponieważ w pewnym sensie są to jej autorskie postacie i może bardziej przy nich popłynąć niż przy takiej chociażby ukształtowanej przez wcześniejsze gry i dodatki Sylvanas. Ta zasada obowiązuje tak w wątku Grizeeka i Saphronetty, jak i Rady Porzuconych oraz wichrogrodzkiego pospólstwa. Plot point Calii Menethil jest bardzo, ale to BARDZO sytuacyjny. Legion był niezwykle ważnym (i dobrze za to przyjętym) dodatkiem, ponieważ ponowny najazd demonów zapowiadano w lore już od dawien dawna, a Blizzard jeszcze skorzystał z okazji i wprowadził w nim mnóstwo bohaterów zapomnianych, o których gracze pytali na wielu panelach - tak na przykład wrócili Alleria oraz Turalyon z pierwszych części Warcrafta. Calia to kolejny krok w tym kierunku, aczkolwiek w przypadku Before the Storm jej rola wydaje się wprowadzona bardziej na zasadzie „hej, tu mamy taką postać, o którą prosili fani, wsadźmy ją tu i zróbmy wokół tego wątek” i musztardy po obiedzie. Obecność siostry Arthasa potęguje poczucie sztuczności całego trzonu fabularnego tej książki. On niby nie jest zły, wszystko do siebie pasuje, ale nie da się nie oprzeć wrażeniu, że pomysł na ten tie-in polegał na tym, że trzeba go zrobić, bo do poprzednich dodatków też był. Calia poprzez swoje backstory i rolę w historii za dobrze - wręcz idealnie - wpisuje się w każde wydarzenie zawarte w książce, czy to aranżowanych małżeństw, czy kontaktów ludzi z nieumarłymi, czy też sprawy sukcesji Sylvanas, co najprawdopodobniej czeka nas na Battle for Azeroth i to nasuwa myśl, że albo wszystkie wątki zostało podciągnięte pod jej postać, albo to ona została napisana w tak sztuczny sposób, aby łączyć się z każdym możliwym odniesieniem. Aczkolwiek nie potrafię tego lepiej argumentować, więc nie będę się z nikim za mocno sprzeczać, jeżeli ma lepsze wyjaśnienie albo po prostu mu się to podoba. Bo mimo anduinocentryczności BtS, OOC Sylvanas, excuse plotów i tak dalej, to dobrze się tę książkę czyta. Jeśli ją przegapicie - niczego nie stracicie, ale z uniwersum WoW-a jest to aktualnie jedna z lepszych pozycji.
Na zakończenie obiekcja z innej beczki i to już będzie całkowite czepialstwo - urgh, jakie amerykańskie wydanie jest... URGH. Nie wiem, kto wpadł na dorobienie tutaj obwoluty, ale Del Rey, słuchajcie, jakby wam to powiedzieć - to nie był dobry pomysł. Pomijając samą kwestię niewygody takiego rozwiązania, to jeszcze pod obwolutą nic nie ma, tj. zgubicie opakowanie, na półce stawiacie książkę kucharską z czasów PRL-u. Nie żartuję, tak to wygląda. Dziwny jest też format tej wersji - większy niż przeciętny, przywodzący na myśl książki dla dzieci. Przynajmniej wielkość fontu jest przy tym większa u to ułatwia czytanie. I logotypy są śliczne. Mimo wszystko mam nadzieję, że polskie wydanie podaruje sobie te „upiększacze” w formie okładek, a i format będzie porównywalny do Cieni Hordy na przykład. Podejrzewam, że tak będzie, ponieważ Insignis zapowiada sto stron więcej, a nie sądzę, by wyciągnęli aż tyle z samego przekładu.

World of Warcraft: Before the Storm (wydanie angielskie)
Rok wydania: 2018
Wydawnictwo: Del Rey
Okładkę pożyczyłam z Wowpedii.

Komentarze