Fabuły nie ma, ale i tak jest zaje... Ha, ha, żartowałam, przecież to Maas. A Court of Frost and Starlight


Dawno, dawno temu żyło sobie pewne dziewczę. Posiadało ono zacofane poglądy na temat związków damsko-męskich, marzyło o kochanku, którego biegłości w łóżku dorównałaby tylko liczba zer na koncie, a o uczuciach dużo mówiło i to by było na tyle, jeśli chodzi o jej wielkie serce. Dziewczę uznało, iż ma mnóstwo do powiedzenia w wyżej wymienionych tematach, tak więc zamarzyło mu się zostać pisarką, coby dodawać swoje dwa grosze do głów dorastających białogłów.
I pewnego dnia gwiazdy posłuchały, a marzenia się spełniły - bohaterkę naszej opowieści odwiedziła matka chrzestna, która po godzinach dorabiała jako Wróżka Wydawnicza, zabrała skrzętnie chowany po szufladach manuskrypt i przemieniła go w fantastyczne young adult z mary-suowatą bohaterką w badassowej pozie na okładce. Lecz dziewczę nagle dopadły wątpliwości i drżącym głosem zapytało:
- Ale Wróżko Wydawnicza, czy moja książka jest dość dobra? Tyle już na świecie napisano, czy moje bajania o bad boyach władających magią orgaz... ciemności są w stanie cokolwiek zaoferować na rynku?
A Wróżka Wydawnicza nachyliła się ku niewinnej lelii, spojrzała jej głęboko w oczy i rzekła słodko:
- Nie. Ale i tak będziemy mieć z tego kupę kasy.
Gdy zdawałam przyjaciółce pokrótce relację z czytania kolejnego Dworu..., oczywiście pełną niecenzuralnych wyrażeń na stan potencjału, który konsekwentnie od drugiej części jest zarzynany tępym nożem, ta zadała mi druzgoczące pytanie. Mianowicie dlaczego ja ciągle czegokolwiek oczekuję po tej serii i dlaczego nadal w nią wierzę. I gdybym miała odpowiedzieć szczerze, to musiałabym orzec, iż istotnie nie mam zielonego pojęcia. Od Mgieł i Furii druga sztandarowa seria Maas to ryk jelenia na puszczy, wish fullfilment odziany w szaty fanficka, który przed zdemaskowaniem chroni chyba tylko wyłącznie imię bohaterki niebędące jakąkolwiek wariacją „Sarah”. Chociaż po dobrze zapowiadającej się heroinie z pierwszej części ostało się ino miano, a inspiracja Piękną i Bestią to ledwie wspomnienie, ja dalej brnę w to bagno miernej literatury i zastanawiam się, czy w jakiś chory sposób nie jestem idealnym targetem tej książki. Ponieważ wypisuję wam tu głodne kawałki o mojej epickiej (nieszczególnie) i narzuconej przez siebie samą walce z kiepskim young adult, a tak naprawdę głównym tematem A Court of Frost and Starlight jest szeroko pojęte umartwianie się i jeżeli w polskim tłumaczeniu tytuł tego dzieła nie będzie brzmiał Dwór Martyrologii i Jedynego Słusznego Światopoglądu, to uścisnę tłumaczowi dłoń w uznaniu dla jego kunsztu, ale mimo wszystko ogarnie mnie głęboki niesmak takim brakiem wyczucia.
A Court of Frost and Starlight rozgrywa się w kilka miesięcy po wojnie. Velaris, Miasto Bez Kultury, liże rany po najeździe Hybernii i czytając to cudo odniesiecie wrażenie, że armia przetoczyła się jedynie przez to jedno miejsce, a nie przez pół Prythianu. Rhysand i Feyra cały swój czas poświęcają odpowiednio zapobieganiu zamieszek wśród illyryjskich wojaków i pomocy mieszkańcom najbardziej poszkodowanym w konflikcie. Jednak już niedługo będą musieli odstawić na bok działalność na rzecz kraju, aby zająć się najbliższymi, bo oto nadchodzi Zimowe Przesilenie - najdłuższa noc w roku, która na Dworze Nocy znajduje się wysoko, o ile nie najwyżej w rankingu świąt. Iiiii w sumie powinnam napisać to z dużej litery, bo serio, Zimowe Przesilenie w tym uniwersum to po prostu Boże Narodzenie. W międzyczasie do głosu dojdzie Morrigan (na jakieś dwa rozdziały) oraz Kasjan (na rozdziałów odrobinę więcej), który jak to na najnudniejszą postać tutejszego uniwersum przystało, nie ma wiele ciekawego do powiedzenia, ale i tak dostanie swój punkt widzenia, bo trzeba wprowadzić w tę książkę jakąś atrakcję, nieważne, jak wątpliwa by jej wartość nie była. A poza tym będzie jednym z dwóch głównych bohaterów następnej części, więc to pewnie znieczulenie przed tym, co nas czeka w kolejnym pierdyliardzie spin-offów. W każdym razie! Kto czytał ten wie, a kto nie czytał, to zapewne już się domyśla, iż A Court of Frost and Starlight wraz ze swoim statusem noweli oraz świąteczną atmosferą nie wnosi nic do fabuły głównej powieści. To zapychacz poświęcony pokłosiu wojny z Hybernią, odpowiadający na pytanie „co oni teraz robią, skoro bitwa wygrana”. I jeżeli ktoś z was czyta również recenzje na LC czy GoodReads, to zapewne także wie, iż główny zarzut padający w dyskusji przeciwko tej książce brzmi „tutaj nie ma fabuły i nic się nie dzieje”. I zapytacie mnie - „Ciaro, czy to prawda?”. A ja odpowiem - „a i owszem”. Tyle że - będzie zwrot akcji - dla mnie to nie jest wada. Znaczy, w tym konkretnym przypadku jest, ponieważ teraz już żadne strzępy fabularne nie chronią nas przed zalewem festiwalu Rzeczy Fajnych i Ładnych oraz światopoglądem autorki, ale mimo to ustalmy jedną rzecz - ja zasiadłam do tej książki, nie wiedząc, że została ona napisana w charakterze pomostu pomiędzy Dworem Skrzydeł i Zguby a nadchodzącym spin-offem. Albo wiedziałam, ale o tym zapomniałam, i nie, nie idźcie czytać poprzedniej hejt-opinii o tej serii, żeby sprawdzić, czy to napisałam, bo się zbłaźnię, proszę. Tak czy inaczej zasiadłam do Dworu Rhysanda i Illyrijskiej Skórzni z podejrzeniem, iż spotkam się ze starymi... ech, niech będzie, że „znajomymi” i ewentualnie przeczytam jakiś rozdzialik z nadchodzącej książki, bo zauważyłam, że lubią tak robić w tych amerykańskich wydaniach. Bo te pisarki i tak trzepią je jak od szpalty, tak więc nie zdziwiłabym się, gdyby już z pięć kolejnych części było gotowych, ale terminy w drukarni pozajmowane i trzeba czekać. No i to właśnie dostałam, stare postacie w nowych (dla czytelnika) rolach oraz trochę fluffu (a przynajmniej taki był zamiar, bo wyszło jak zawsze). Powiem szczerze, że odrobinę bawią mnie zarzuty o brak zwartej narracji, ponieważ przodujące w rankingach Mgły i Furia miały wszystko - a przez „wszystko” mam na myśli Rhysanda i rozpiętość jego skrzydeł - tylko nie fabułę, a z kolei Skrzydła i Zguba mają gorsze recenzje, chociaż tam wreszcie coś się dzieje. Co prawda trzeba to wyłuskać spomiędzy miliona zbędnych konwersacji o orientacji seksualnej i scen łóżkowych, ale mimo wszystko coś tam w tej książce jest.
Jednakże z drugim przodującym w recenzjach argumentem kłócić się nie będę i jak najbardziej zgodzę się, iż ta nowela nie jest absolutnie niczym ponad skok na kasę oraz czekiem dla autorki. Tego typu książki nie służą ciągnięciu fabuły naprzód, bo to jest rola części głównych serii - za to idealnie sprawdzają się jako studium postaci, najczęściej tych, których wątki zostały ledwie zasygnalizowane albo pojawiły się zbyt późno, by je domknąć czy też rozwinąć. A Court... najzwyklej w świecie się z tego zadania nie wywiązuje. Powiem więcej - usilnie stara się zawrócić rzekę narracji i cofa niektóre wątki, serwując nam powtórkę z rozrywki. Równie dobrze możecie po raz drugi przeczytać Skrzydła i Zgubę i skończycie to posiedzenie z taką samą wiedzą, co po noweli. Tak więc Rhysand dalej boryka się z problemem braku posłuchu wśród swoich wojsk i dalej jest to wątek nudny i zbędny. I zaryzykowałabym stwierdzenie, że równie bezsensowny, ponieważ nie chce mi się wierzyć, iż ludzie Ryśka go nienawidzą, pomimo że dzięki swojemu max levelowi w magii ciemności mógłby ich rozwalić ino prychnięciem, no ale powiedzmy, że bycie bękartem to serjaz byznes w tej książce, nawet jeśli powaga tego „problemu” liczona jest wyłącznie w ciężkich westchnieniach właściciela największej rozpiętości skrzydeł. Feyra... cóż, ona po prostu sobie tutaj egzystuje w roli naczynia na podniety autorki i nic się w tej kwestii nie zmieniło. Morrigan dalej rozpamiętuje przeszłość, Amreny dalej nikt nie lubi, a jednak wszyscy się z nią przyjaźnią z jakiegoś powodu, Azriel dalej mógłby nie istnieć i nikt by na tym nie ucierpiał, Kasjan... O, Kasjan dostaje coś na miarę nowego wątku, jednak biorąc pod uwagę jak słabo ta postać była zarysowana w poprzednich częściach i jak mało rozdziałów z jej perspektywy dostajemy w noweli, to i tak nie ma się czym nacieszyć. Ogólnie sprawa z najlepszą kliką w szkolę ma się tak, iż Sarah może się zapierać rękami i nogami i twierdzić, że wcale tak nie było, to jak i tak wiem lepiej, iż wpadli oni tutaj tylko po to, by poprześcigać się w traumach na oczach Feyry. Każda z tych postaci ma jeden totalnie już w tym momencie ograny problem moralny czy emocjonalny (Morrigan została zgwałcona i wzgardzona przez ojca, Azriel nieszczęśliwie się kocha, Kasjan... eee, no okej, dalej nie rozumiem, co ma reprezentować Kasjan poza tym, że musi ciągle udowadniać, że ma największą rozpiętość skrzydeł po Rhysandzie) i Bóg mi świadkiem, że nowela nie pozwoli nam o nich zapomnieć. Naprawdę, to pewien talent, by stworzyć bohaterów, którzy pod względem rozwoju stoją w miejscu przez dwie pełnoprawne części i tie-in, no ale coś musiało ucierpieć na rzecz niezliczonych opisów garderoby oraz koloru oczu Ryśka. Tak więc nie spodziewajcie się zmiany statusu quo przez długi, długi czas, ponieważ najwyraźniej nawet wojna nie jest w stanie przeszkodzić w ulubionej rozrywce naszych bohaterów, którą jest uprawianie martyrologii w przerwach od picia wina i czynienia zbereźnych komentarzy na rzecz bliźniego swego. I żeby ten dekadencki nastrój utrzymywał się wyłącznie w kręgu głównej obsady! Zaryzykuję stwierdzenie, że w całej książce ani razu nie pojawia się choćby jedna kwestia (już nieważne z czyich ust) o szczęściu, bo wojna się skończyła. Feyra błądzi po mieście, licząc wyłącznie straty i ilu osobom jeszcze musi pomóc, bo jest KSIĘŻNĄ (nie martwcie się, tym razem inne słowa są używane częściej niż to - wiem, trudno uwierzyć); Rhysand jest już prawie pewien, że wojna domowa w zastępie Illyrów wybuchnie lada dzień; Azriel i Kasjan to samo; Morrigan przeżywa, ponieważ jej rodzina Addamsów ma teraz dostęp do jej ukochanego miasta (bez kultury), a dla ukoronowania tego festiwalu smutków oraz wewnętrznego rozdarcia, praktycznie każdy mieszkaniec Velaris stracił jakiegoś członka rodziny w pogromie i stoi na skraju rozpaczy. Jedna Amrena jest szczęśliwa w ramionach Variana, ale ona i tak ma tutaj opinię socjopatki, więc się nie liczy. A, i Lucien całkiem nieźle wyszedł na brataniu się z ludźmi, ale Feyra go nie lubi, dlatego jego pociecha z życia jest na wskroś zła i niewłaściwa. Ogólnie wielki niesmak wzbudza we mnie sposób pokazania cierpienia w tej książce, które dzieli się na to właściwe, czyli przeżywane przez Feyrę i spółkę w otoczeniu dobrobytu, kochających ludzi oraz wynikające (w zamyśle) ze szlachetnych, altruistycznych pobudek, oraz to niewłaściwe, którego reprezentantami są tutaj Nesta, Tamlin i do pewnego momentu Lucien, a które przejawia się totalnym regresem materialnym, moralnym, uczuciowym, etc. W wielkim skrócie sprowadza się to do tego, że pięknie cierpią bohaterowie z prywatnej kliki naszej heroiny, ponieważ są fajni i mają tym samym wszystko, a pozostałe postacie - zwłaszcza te, za którymi Feyra nie przepada - w pełni sobie zasłużyły na taki los i mogą zgnić w piekle, szkodniki jedne, nie mając nic. I moje pytanie brzmi - czy NAPRAWDĘ chcemy umieszczać TAKI morał w książce dla nastolatek? W ustach GŁÓWNYCH bohaterów, którzy powinni błyszczeć przykładem? I nie, jeśli ktoś mi powie, że to genialny wybieg, by dodać Feyrze trochę ludzkich („ludzkich”) cech w zalewie bohaterek lepszych od Jezusa, to go wyśmieję, ponieważ a) seria Maas nie jest w żadnym aspekcie rewolucyjna; b) o wow, nie wiedziałam, że „ludzkie cechy” składają się na bycie zadufaną w sobie suką. Tak Rhysand, jak i jego wybranka są totalnie przekonani o swojej racji, oboje prześcigają się wręcz w wydawaniu osądów, a że granica między Imperatywem Narracyjnym a punktem widzenia bohaterów jest bardzo cienka (żeby nie powiedzieć nieistniejąca), to doprawdy trudno mi uwierzyć, że Tamlin to czasem nie jest jakiś awatar koleżanki z reala, która kiedyś czymś naszej autoressie mocno zawiniła. W przypadku Feyry ten aspekt mszczenia się za każdą najmniejszą przewinę przez tysiąclecia potraktowano w sposób bardziej pasywny - to wszystkie inne postacie naokoło przeważnie gardzą otwarcie danym niemilcem z powodu krzywd, które ich ukochana żona/władczyni wskutek go doznała. I tu możemy się sprzeczać czy to jest lepsze, czy gorsze w porównaniu z Rhysandem Oskarżenia Rzucającym i Leżącego Kopiącym (do którego zaraz dojdę), chociaż osobiście skłaniam się ku tej drugiej opinii. Feyra ukazywana jest jako postać absolutnie i na wskroś tragiczna, chociaż największe zło, jakie przeżyła, to zamknięcie w pokoju przez byłego chłopaka. Tak, tak, ja WIEM, tu są głębsze konotacje, ale umówmy się, że ten jeden wątek to bardzo nieudolny wykład na temat feminizmu i roli kobiety w związku oraz wstęp do mszy w intencji złotego cielca Rhysanda, tak więc jak większość motywów tragicznych w tej książce został on wprowadzony dla poklasku i powierzchownej dramy. Ad rem - chodzi o to, że Feyra oficjalnie weszła na wyższy poziom mary-sueowatości i teraz już połowa uniwersum jest gotowa oddać za nią życie, podczas gdy ona nie musi nawet kiwnąć palcem, aby retrybucja dla jej cudownej osoby i tak została osiągnięta. Bo oczywiście jak przystało na „silną postać kobiecą” nasza heroina dalej rozpamiętuje zamknięcie pod górą oraz w domu, ponieważ nie ma czegoś takiego jak czas gojący rany ani tym bardziej wybaczenie. I to jest główny morał tej książki - powinnaś nienawidzić zawsze i za wszystko, zamiast skupiać się na swoim własnym życiu i przeżywać je dla siebie, bo to w jakiś pokrętny sposób świadczy o sile twego charakteru. Tej samej filozofii hołduje Rhysand, tylko w aktywniejszy sposób - są dwie sceny, w których odwiedza Tamlina, teraz chodzącego wraka-elfołaka. Dwór Lata wieje pustkami, budynek stoi ruiną, róże powiędły - no ogólnie źle się dzieje w państwie duńskim po moralnie dyskusyjnych poczynaniach Feyry w poprzedniej części, które też notabene były częścią Zemsty Absolutnej Za Wszystko i Na Wieki Wieków. Tak więc złoty cielec książki przybywa do niedoszłego męża swojej wybranki i... Wiecie, ja nie specjalnie porównuję tę serię do Greya. Ale ona ma tyle naleciałości, jeśli chodzi o błędy konstrukcyjne i fabularne, że konotacje nasuwają się same. W oryginalnej trylogii Fifty Shades można było jeszcze udawać (no dobra - okłamywać się), że Christian pod powłoką zimnego multimiliardera z ciągotami do stalkingu coś kryje. A potem nadeszła seria z jego punktu widzenia i całą atmosferę niedopowiedzenia szlag trafił. Tutaj mamy ten sam problem - Rhysand już w trylogii nie był interesującą postacią, a w noweli dostaje własne rozdziały ze swoją perspektywą i czyni mu to więcej złego niż dobrego. To, że Rysiek najchętniej cały swój wolny czas spędziłby na obracaniu się w Feyrą w łóżku to jedno - na szczęście wybitnie mało w noweli jego mokrych snów; przynajmniej dla mnie, bo recenzje są dość jednomyślne w swoich zarzutach pod tym względem - ale jego Jedyny Słuszny Światopogląd to coś, o czego istnieniu naprawdę nie musiałam wiedzieć. Rhysand jest strasznym control freakiem i nie ogranicza się to wyłącznie do dokopywania niepotrafiącym się obronić byłym Feyry, aczkolwiek w tych scenach błyszczy najbardziej. W wyniku łapałam się jedynie za głowę w podziwie, że oto ktoś stworzył takiego głównego bohatera i on rzekomo jest protagonistą, ergo jemu powinnam kibicować. „No chyba was pogięło w tym Bloomsbury”, stwierdziłam z niesmakiem, podczas gdy Rysiek z pasją poświęcał cały monolog wewnętrzny na pastwienie się nad rozbitym Tamlinem, a - uwaga - wyruszył do niego w celu zbadania granicy z ludźmi. I ta sytuacja się powtarza. I za każdym razem Rhysand nie potrafi się oprzeć - to jest tak ujęte w jego monologu - żeby wbić mu szpilę w dogorywające serce. Jak dla mnie takie postępowanie jest złe na dwojaki sposób - przez wspomniane już wcześniej oddanie głównej bohaterce/awatarowi autorki (pamiętajmy, że Rhysand ciągle trzyma tytuł najpotężniejszej postaci w uniwersum), co tylko dodaje jej kolejnych punktów Mary-Sue, oraz fakt, że Rhysand najzwyklej w świecie jest antypatyczną postacią. Po tej książce mogę otwarcie powiedzieć, że jak w poprzednich częściach bawił mnie swoją szablonowością oraz bezczelnym panderingiem zamkniętym w jego osobie, tak teraz autentycznie tego buca nie lubię i mam nadzieję, że nigdy więcej się w tej serii nie pojawi, zajmując się grzaniem łóżka Feyrze i płodzeniem z nią elfiątek. Bo władca Dworu Nocy nie jest niemiły wyłącznie dla wrogów swojej wybranki - ni z tego, ni z owego potrafi popisywać się mocą przed własnymi braćmi, jak to emfatycznie tytułuje kolegów z najlepszej kliki w szkole. Jest taka rozmowa z Azrielem na początku książki, gdzie Rhysand każde słowo podkreśla małym wybuchem swojej mocy i nie służy to wyłącznie pogłębieniu emocji w zdaniu, nie. W monologu otwarcie pada stwierdzenie, że te naciski są obecne specjalnie ze względu na pieśniarza cieni, żeby wywrzeć na nim wrażenie i dobitnie zaznaczyć kategoryczność rozkazu. Na co ja pytam - ALE PO CO. Tyle razy narracja już tu maglowała, że jesteście sobie tacy bliscy, co i rusz padają wielkie słowa o rodzinie, braciach i towarzyszkach, ale po tej książce już wiem, jakie to puste i na pokaz tak naprawdę jest i Rhysand nie widzi różnicy pomiędzy obcymi a bliskimi. Śmieszna jest doprawdy jego relacja z Nestą, którą dziewczyna bardzo trafnie rozpracowuje w dwóch rozdziałach premierowych ze spin-offa. Rhysand nie chce jej w swoim zaklętym kręgu, ponieważ nie wpatruje się w niego jak cielę w namalowane wrota i śmie mieć własne zdanie. Gdzieś na początku noweli Azriel sugeruje Ryśkowi, że Nesta najprawdopodobniej nie będzie chciała przyjść świętować z nimi Przesilenia, na co ten odpowiada, że owszem przyjdzie, bo on już o to zadba, w domyśle - zostaną użyte mocne słowa i środki perswazji. Bo Rhysand uważa, że pojawienie się siostry na święta jest właściwe (oraz Feyra tego chce, ale to już swoją drogą), tak więc tak ma być i nie ma dyskusji. I to nie jest jedna taka akcja w tej książce, właściciel największej rozpiętości skrzydeł w uniwersum tak rozwiązuje wszystkie sprawy. Jeśli to nie krzyczy „następca Greya”, to ja już nie wiem co.
Tak jak poprzednie dwie części, i tę głównie ciągną Elaina oraz Nesta. Ta pierwsza dostaje coś na kształt ewolucji w swoim charakterze - powoli wychodzi z kokonu zahukanej dzierlatki pogrążonej w żalu za utraconym człowieczeństwem i choć ta jej trauma pewnie nigdy do końca nie zaniknie (na co zresztą mam nadzieję, bo już jedna porażka w formie Feyry zmieniającej rasę jak rękawiczki wystarczy), to wspaniale czyta się, jak najsłabsza psychicznie postać w historii powoli się odbudowuje na swój własny sposób. Ładne są też nieliczne momenty, gdy Elaina wchodzi w zabawne interakcje z innymi postaciami, zachowując przy tym własną tożsamość i sposób bycia. Nesta z kolei jak zwykle wykazuje największą normalność ze wszystkich bohaterów tej książki i ucieka jak najdalej przed tą bandą toksycznych porażek społecznych, którym prym wiedzie jej bezbarwna siostra. Przynajmniej to chciałabym powiedzieć, ale gdybym na tym poprzestała, to byłaby to wyłącznie moja bardzo krytyczna opinia niepoparta tym, co się dzieje w książce. Mianowicie Nesta popada w depresję po wojnie z Hybernią, a „radzi” sobie z nią poprzez picie na umór, spanie z kim popadnie oraz mieszkanie w domu, który najbardziej przypomina slumsy w Velaris, Mieście Bez Kultury. Ponieważ wszyscy są tam obrzydliwie bogaci i po prostu nie ma tam miejsca na brzydkie budynki, rozumiecie. W każdym razie chodzi mi o to, że Nesta nie odżegnuje się od naszych wspaniałych bohaterów na własnych warunkach, błyszcząc niezależnością oraz pewnością siebie; ona po prostu się stacza. I powiem wam szczerze, że to jest najlepsza część tej książki, a siedzenie w głowie najfajniejszej siostry Archeron to czysta przyjemność, ponieważ to tak, jakbyście czytali moje opinie na temat Dworów. To pewnie wiele o mnie mówi, że najbardziej lubię postać znajdującą się na życiowym dnie, but I don’t care, większość odpowiedzi w sekwencji wy już wiecie jakiej w Life is Strange również pokrywała się z moimi odczuciami, fight me. Niestety następna część poświęcona będzie Neście i Kasjanowi, i ja już czuję w kościach, że Sarah to majestatycznie spieprzy, dając mojej ulubienicy absolutnie zbędny paradigm shift, dzięki któremu ona uświadomi sobie, że jej siostra jest taka super, bo zawsze chciała dla niej dobrze, a Rhysand to jej pan i władca, i powinna go po stopach całować jak reszta obsady i Boże, skoro ja już prawie wyrzuciłam czytnik przez okno podczas seksów Ryśka i Feyry, to ja nie wiem, co zrobię, kiedy Maas zniszczy doszczętnie jedyną myślącą tutaj postać. Zgodnie z opisanym przeze mnie wcześniej problemem kreacji miłościwie nam panującym na Dworze Nocy, sposób w jaki poprowadzono wątek depresji Nesty woła o pomstę do nieba. Próby nawiązania przez Feyrę kontaktu z siostrą są co najwyżej letnie i czuć w zblazowanych monologach księżnej, że kieruje nią raczej powinność oraz niewygoda w związku z zaburzeniem statusu quo, a nie rzeczywista miłość rodzinna. Inna sprawa, że główna bohaterka wciąż pozostaje w trybie reakcji znanym z poprzedniej części i nie podejmuje działań samoistnie, więc zapewne ma nadzieję, że ktoś rozwiąże ten problem za nią. Doprawdy komicznie wychodzi scena z przedpremierowych rozdziałów, w których Feyra na zwołanym spotkaniu oświadcza Neście, że zostaje wyrzucona z miasta w illyryjskie góry w ramach terapii. Na audiencji obecna jest połowa najfajniejszej kliki w szkole oraz rzecz jasna Rhysand z lubością rzucający inwektywami, które księżna ucina stwierdzeniem, że rzeczywiście mogła przeprowadzić tę rozmowę w cztery oczy. E, nie, ty tępa dzido, nie mogłaś, ponieważ nigdy w tej serii nie miałaś czegokolwiek, co przynajmniej przypominałoby umiejętność podejmowania decyzji - u ciebie wypadkowa określana była przez jakość materiału podarowanej sukienki oraz atrakcyjność głodnych kawałków łykanych przez ciebie w pół sekundy. Ogólnie postawa roszczeniowa naszej heroiny w temacie nieposłusznej siostry przechodzi na inne postacie - najgorszy jest tutaj chyba Kasjan i jego foch wobec faktu, iż Nesta straciła dziewictwo z przypadkowym kolesiem, a nie z nim. Tak. Taka rozkmina jest w tej książce. Ponieważ Nesta osłoniła Kasjana ciałem podczas wojny i jakoś tak wszyscy uznali, że ona należy do niego (tak to jest ujęte w narracji) i łapy precz, bo wpierdol. I jako że to fabularne beknięcie mówi samo za siebie, może z tym akcentem przejdę do kolejnej bolączki tego krótkiego, lecz bogatego w durnotki cuda...
... A będzie nim przebijający z narracji światopogląd autorki. W sumie „światopogląd” to dość dużo powiedziane - po prostu konstrukcja tej części dobitnie wskazuje, iż cała ta seria to narzędzie autorki do rozliczenia się z własną codziennością oraz rzeczami, które jakkolwiek w niej rezonują. No więc zacznijmy może od sprostowania - nie zgadzam się z recenzjami negatywnie oceniającymi wątek feministyczny w tej książce. Uważam - o czym już wiele razy wspominałam - że Dwory w ogóle nie są feministyczne, ponieważ komplet punktów w każdej szkole magii nie czyni z ciebie silnej postaci kobiecej, tak samo jak nie robi tego wybranek podtykający ci wszystkie profity oraz tytulaturę na tacy, jednak A Court of Frost and Starlight bardzo dostało się za pozorną zmianę postawy Rhysanda wobec aktywności Feyry w sferach zarezerwowanych dotychczas tylko dla męskich przedstawicieli fae. Mianowicie nasza bohaterka po wielu perypetiach decyduje, iż najlepszym prezentem dla jej kociaka będzie dziecko. I nie miałabym z tym wątkiem najmniejszego problemu, ponieważ został on już zatelegrafowany w poprzedniej części za sprawą wizji u Rzeźbiącego w Kościach, tak więc naturalną koleją rzeczy było jego rozwinięcie w ostatniej książce poświęconej głównej parze. Poza tym Feyra nigdy nie była kreowana na wojowniczkę - nauczenie się przez nią władania bronią wynikało z konieczności wyżywienia siebie i rodziny, a inne umiejętności około bitewne posiadła ze względu na wolę przetrwania. Chcę przez to powiedzieć, iż wcale nie dziwi mnie chęć odejścia z pierwszej linii frontu i zajęcie się robotą papierkową lub pracą charytatywną, zwłaszcza jeżeli ktoś musiał całe swoje życie walczyć i nie była to jego własna decyzja. Oczywiście znając uniwersum i zdolności literackie autorki to rzecz jasna dało się to napisać lepiej, ponieważ moją poprzednią wypowiedź można skontrować stwierdzeniem, że przecież Feyra w trzeciej części walczy na wojnie i radzi sobie bardzo dobrze. No jasne, że tak, ponieważ jest awatarem autorki, a seria, w której występuje, to power fantasy leczące kompleksy. Czyli bohaterka nie radzi sobie w bitwie, ponieważ jest dobrym materiałem na wojowniczkę albo wynika to z fabuły, po prostu Imperatyw Narracyjny tego chce i tu leży problem. To szczęście w nieszczęściu, że Feyra jest tak słabo zarysowana, ponieważ jej przemiana we wzorową panią domu przyjęta została przeze mnie bez żadnego „ale”, aczkolwiek nawet gdyby zrobiła to, będąc poprzednio poprawnie rozpisaną action girl (jednak bez parcia w militaria), to też nie miałabym jej tego za złe. Nie dajmy się zwariować: chęć spełniania się w zaciszu ogniska domowego przy gromadce dzieci to też forma samorealizacji i jeżeli kobieta odczuwa dumę w związku z posiadaniem czystego domu, stosu wypranych koszul oraz przygotowywaniem codziennie ciepłego obiadu dla pozostałych członków rodziny i robi to z własnej nieprzymuszonej woli, to ma takie samo prawo tytułowania się feministką jak przebojowa businesswoman stojąca na czele prestiżowej firmy. Według mnie nie ważne co robisz, ważne czy sprawia ci to satysfakcję i czy zgadzacie się z takim podziałem ról ze swoim partnerem, i ta postawa ma miejsce w związku Rhysanda i Feyry. Zaznaczam przy tym, że chodzi mi o ten konkretny wątek, ponieważ nadal uważam, iż ich unia polega na popisywaniu się przez Ryśka nowym zwierzątkiem i manipulowaniu dziewczyną na wszelkie sposoby. Jednak świadome obranie przez naszą bohaterkę bardziej pacyfistycznej ścieżki nie ograbia jej z niezależności, zwłaszcza że jej wybranek zajmuje się w noweli sprawami kraju, których Feyra nie ma jeszcze prawa w tym momencie rozumieć i za które  nie powinna się na razie zabierać. Rozczarowanie tkwi w sposobie poprowadzenia wątku dziecka, aczkolwiek z drugiej strony nie powinien mnie tenże zaskakiwać - wynika z konsekwencji (braku) rozwoju Feyry jako postać oraz postawy autorki. Po pierwsze nasza bohaterka, tak jak na wszystkie inne pomysły oraz decyzje, nie dochodzi do wyboru prezentu sama. Podsuwa jej go jedna z umartwiających się po wojnie wdów, których na potęgę w A Court..., a której cierpienie jest tak samo wyolbrzymione, że największy caps nie jest w stanie tego oddać. No ale jak w większości przeciętnych young adult, tak i tu siłę argumentu liczy się w hektolitrach dramatyzmu na niego przypadającym. Feyra wysłuchuje tragicznej walki kobiety o chęć przeżycia każdego kolejnego dnia dzięki pracy i płynącej z niej nadziei, co rzecz jasna tak targa za struny w sercu księżnej, że ta od razu konstatuje zasadność posiadania dziecka, bo ona może kiedyś umrzeć (albo Rhysand może umrzeć, co raz już mu się zdarzyło; jej w sumie też) i wtedy nic po sobie nie zostawią drugiej osobie. ... I teraz kiedy to napisałam, dotarło do mnie, jakie te pobudki są wydumane oraz samolubne, lecz jest tu już tyle dyskusyjnych motywów, że nie mam ochoty zatrzymywać się przy kolejnym. W każdym razie konstrukcja książki wygląda tak, iż Feyra nie ma pojęcia, co podarować mężowi, rozmawia z przypadkową kobietą, ona jej mówi o martwym małżonku, Feyra jakoś z tego wyciąga przesłanie, że powinna mieć dziecko, BAM! będziemy robić sobie syna i Ryśka to ucieszy. Tak wygląda ciąg przyczynowo-skutkowy tego wątku, ja nie żartuję. Z drugiej strony dochodzimy do podziękowań, stałego punktu każdego YA, w którym Sarah J. Maas rozwodzi się nad swoją niedawną ciążą, w która zaszła podczas pisania nowego Dworu..., nnnnooo i już wiemy co się tutaj wydarzyło. Teoretycznie nie powinnam mieć za złe autorce, że pisze o rzeczach jej znanych i chciała znaleźć ujście dla swoich uczuć względem nadejścia pierwszej latorośli, ale serio, ten przodujący motyw A Court of Frost and Starlight jest opisany jeszcze bardziej po łebkach niż nagłe próby zhomoseksualizowania świata przedstawionego w Skrzydłach i Zgubie. I łącząc to wszystko z jakże górnolotnymi przemyśleniami na temat feminizmu, równouprawnienia, związków damsko-męskich, etc., naprawdę trudno jest się nie zmęczyć tą serią, a co dopiero brać ją na poważnie. Aż się boję, jakie wspaniałe tropy kryje w sobie Szklany Tron. Ciekawe, czy tam też są siostry martwiące się o to, jak ich nowo przemianowane na elfy rodzeństwo radzi sobie z paskudnymi miesiączkami właściwymi dla tej rasy. Tak, takie rzeczy są w tej książce. Wraz z opisem ultra czułego Rhysanda-feministy ocierającego cierpiącej małżonce pot roszący czółko. I tak, to jest znak, że Feyra to wspaniała siostra i wy też byście chcieli taką mieć. Może pogardzi waszymi decyzjami życiowymi i jej postawa zaświadczy, że najchętniej nie tknęłaby was pięciometrowym kijem, ale za to z chęcią posłucha, jak zwijacie się z bólu podczas okresu.
Że nikomu się tutaj nie chciało, świadczy samo wydanie. Chociaż Feyra przestała onanizować się co akapit elfią tytulaturą, dostajemy w zamian festiwal innych powtórzeń. Żadna kwestia Rhysanda nie może obejść się bez słowa brother albo mate (nawet nie wiecie, jaką mam rozpiętość skrzydeł, że zgadłam jak to brzmi w angielskiej wersji językowej, ha ha!), powtórzonym dla wzmocnienia efektu z paręnaście razy. Feyra dla odmiany co chwilę rozwodzi się o „rodzinie”. Jako że w przypływie jakiegoś dziwacznego kreowania uniwersum Sarah zdecydowała, iż nie może tak po prostu nazywać elfów man and woman, bo to takie ludzkie, dalej schodzimy w ten obrzydliwy animalistyczny motyw serii, tym razem na płaszczyźnie słownictwa. Tak więc co chwila atakują nas male i female w konfiguracjach różnorakich. Och, nic tak nie rozgrzewa mi jajników jak mowa szpitalno-koronersko-biologiczna! Szczytem wszystkiego jest hicior w postaci gentlemales w zamian za gentlemen i aaaaargh, gdzie była edycja, dlaczego przysnęła, czemu to przeszło korektę, for fuck’s sake. Poza tym pojawi się również mały, acz powtarzający się i wkurzający błąd w kreacji świata - kobiety nagle chodzą w legginsach i płaszczach, choć to rzekomo fantasy i jeżeli spodnie się pojawiały, to albo do walki, albo w projektach udziwnionych, no bo GATUNEK. Naprawdę, tu już nikogo nic, i tak się sprzeda, więc po co próbować. Przynajmniej okładka jest ładna, choć tym razem Feyra na okładce nie może pochwalić się tyloma szczegółami, co poprzednio, ale za to śliczny jest motyw obramowania, wykończony u góry subtelnie sztandarem Dworu Nocy. Mały detal, a cieszy.
Pomimo gargantuiczności tego posta, wciąż nie poruszyłam wszystkich irytujących zagadnień tej części (np. powrotu lubianego przeze mnie wątku malowania, który wpadł tu tylko po to, by podbić punkty umartwiania się), aczkolwiek sama jestem przerażona, ile niesmaku udało się we mnie wzbudzić takiej krótkiej opowiastce. Naturalnie nie polecam A Court of Frost and Starlight nikomu, nie tylko ze względu na bardzo antypatycznych bohaterów, ale również fakt, jak ta książka jest zbędna nawet dla fanów. Żadnego wątku nie rozwija, ze dwa kończy bardzo banalnie i bez pompy, i właściwie z całości emanuje poczuciem zmęczenia materiałem oraz wabika na wypłatę. Kto był papierowy, ten papierowy tutaj pozostaje, bohaterowie przeciętni lub nijacy nagle dostają level up w wysokości słomy wyzierającej z butów i tak naprawdę nikt na istnieniu tego tie-ina nie zyskuje, a wszyscy tracą. Jeżeli jesteś fanką, to przeczytaj sobie jeszcze raz trylogię - przynajmniej szkodliwe treści przysłonią odrobinę nieśmiało wyzierająca zza węgła fabuła oraz opisy sukienek. Ewentualnie wejdź na AO3 albo fanfiction.net; jestem pewna, że fandom zrobił dla takiej Morrigan więcej niż Sarah J. Maas. Oczywiście przeczytam następną część, a to wszystko w ułudzie, iż Nesta jako główna bohaterka nie rozbije mego serca na milion kawałeczków jak noc z Greyo-Rhysandem. Przynajmniej przez pierwsze rozdziały, póki z telemarkiem nie wrzucą ją w Team Najlepsza Klika w Szkole, będzie czym się cieszyć. A potem zacznie się materiał na całą serię postów o źle wyrządzonym mi przez Sarę, ale przekroczymy ten most, gdy już do niego dojdziemy.

A Court of Frost and Starlight
Rok wydania: 2018 (wersja angielska)
Wydawnictwo: Bloomsbury (i podobno wydał to oddział dziecięcy, więc powodzenia z opisami seksów!)
Okładka pochodzi z oficjalnej strony wydawcy.

Komentarze