Lupin, Helsing i Frankenstein w jednym spali domu, czyli mój ranking bishów/ścieżek z Code:Realize ~Guardian of Rebirth~
*patrzy na popularność posta o bishach z AMNESII w ramce obok* I guess you’ll like what’s coming next then. I bydą spoilery oczywiście!
Trochę żałuję, że nie trafiłam na Code:Realize ~Guardian of Rebirth~ te parę lat temu, gdy namiętnie pożerałam kolejne ekranizacje gier otome, bo ich źródła pozostawały w vitowskim getcie i cholernie trudno było uruchomić większość na piracie, że o legalnych wersjach w zrozumiałym języku nawet nie wspomnę. Siedziałam też wtedy po uszy w chińskich porno bajkach, więc o ile zawsze byłam wyczulona na co bardziej wytarte schematy narracyjne, o tyle tolerancję miałam na nie trochę większą, przez co wyciągałam z tych fabułek wyższy współczynnik satysfakcji. I tu dochodzimy do sedna tragizmu sytuacji, jaką jest obcowanie z Code:Realize w momencie mego życia, gdy preferuję zdecydowanie to, co Zachód ma do powiedzenia w kwestii wirtualnych romansów wraz z dobrodziejstwem inwentarza w postaci ambitniejszych i mniej oklepanych historii oraz ogólnie czerpaniem z różnorodności maści wszelakiej. Ponieważ Code:Realize nie jest grą złą, ba! właściwie jak na reprezentantkę swego gatunku prezentuje się wręcz rewelacyjnie. Choć niewielki to wyczyn, to taką AMNESIĘ zjada na śniadanie, jednym kęsem i bez popitki. Z powodzeniem wymyka się co gorszym motywom nagminnie nawiedzającym otome - przede wszystkim ma wciągającą, przemyślaną fabułę, piękny świat przedstawiony ubrany w kostium steampunkowego Londynu, bishów, którzy poza byciem aktorami w festiwalu zbieractwa CGI posiadają jakieś background story oraz motywację, a przede wszystkim do rzeczy bohaterkę, którą w przypływie narcyzmu romansowałabym w pierwszej kolejności, taka jest dobra. Wcielamy się w Cardię - imię można zmienić, aczkolwiek polecam tego nie robić, ponieważ wtedy pozostałe postacie go używają w różnych konfiguracjach, a zresztą według mnie nasza heroina jest na tyle zdefiniowana, że bliżej jej do samodzielnego bytu niż naczynia na roleplay graczki - pannicę, która mogłaby poprowadzić burzliwą dyskusję z Trującym Bluszczem na temat szkodliwego dotyku. Otóż tak w żyłach, jak i po całym ciele naszej bohaterki krąży śmiercionośna trucizna - ktokolwiek wejdzie w interakcję z jej gołą skórą lub posoką, zginie w okrutnych męczarniach poprzez spalenie. To samo tyczy się wszelkich materiałów nieuodpornionych na działanie niszczycielskiej substancji, tak więc dziewczyna ma dość ograniczone pole manewru w dziedzinie życia codziennego. Naturalnym wydaje się więc przestrzeganie reguł, które dwa lata temu wyłożył jej zaginiony dziś ojciec - Cardia ma pozostać w zamknięciu do jego powrotu i nie próbować nawiązywać kontaktów z innymi ludźmi. Młoda kobieta potulnie stosuje się do jego porad, aż do dnia, gdy zamieszkany przez nią stary dwór nawiedzają żołnierze przysłani przez samą Królową Wiktorię, z rozkazami przetransportowania „potwora” do stolicy. Po drodze wydarza się jednak coś, co nie tylko na zawsze zmieni życie Cardii, ale również wywróci jej dotychczasowy światopogląd do góry nogami. Mianowicie konwój zatrzymuje sam Arsène Lupin, dżentelmen-włamywacz, który zawsze zdobywa to, na co się porywa. Tym razem łupem okazuje się sama Cardia, a dokładniej Horologium - klejnot utkwiony w jej klatce piersiowej, służący za serce dziewczyny. Kamień to jedno z najwspanialszych osiągnięć Isaaca Beckforda, ojca naszej heroiny, który - jak się wkrótce okazuje - jest jednym z największych geniuszy odpowiedzialnym za większość wynalazków napędzających najważniejsze dziedziny nauki. Jego tajemnicze zniknięcie pozostawiło za sobą wiele niedokończonych spraw, porachunków i pytań bez odpowiedzi, a w których udział ma także Lupin. Lecz chwacki młodzian nie z tych, którzy wykorzystują niewinne niewiasty jako karty przetargowe. Po wznieceniu w Cardii zainteresowania własną przeszłością oraz sensem istnienia proponuje dziewczynie układ. Jeżeli zgodzi się samowolnie mu towarzyszyć i pomóc w odnalezieniu Beckforda, on odwzajemni się, spełniając jej jedno życzenie - zrobi wszystko, by usunąć truciznę z jej ciała, tym samym umożliwiając życie z drugim człowiekiem.
No shit, Sherlock.
Zanim przejdę do znęcania się nad poszczególnymi ścieżkami (i szczerze powiedziawszy to będzie bardziej luźny przegląd opinii niż ranking, bo prawie wszędzie coś mi zgrzyta i prawie niczego nie lubię do końca w każdej z nich), powiem tylko tyle, że gdyby ktoś mnie zapytał o najlepsze japońskie mainstreamowe otome, w które grałam, to poleciłabym Code:Realize ~Guardian of Rebirth~ bez mrugnięcia okiem. Logicznie i obiektywnie rozumiem, że to fantastyczny reprezentant swojego gatunku, otome, którego potrzebujemy i na które zasługujemy, i nie ma tu ani jednej sceny z zamykaniem w klatce (znaczy, są w lochach, ale nie z miłości). Subiektywnie nie jestem jednak w stanie się zakochać w tej grze i jeżeli już czerpię tu jakąś przyjemność, to z różnych głupotek wynikających z japońskich remiksów europejskiej kultury (dziękuję bardzo tłumaczom z Aksys, którzy z uporem maniaka piszą w angielskim tekście „Victor” i „Helsing” za każdym razem, gdy scenarzyści wsadzają w kwestie „Fran” i „Van” I JEZU NIE TAK DZIAŁAJĄ PRZYROSTKI ŻE TEŻ HELSING TO TOLERUJE JA NA JEGO MIEJSCU JUŻ BYM TAM DAWNO ICH WYSTRZELAŁA) albo faktu, że istnieje tu postać, której rolą jest dosłownie robić ze deus ex machinę i ona się nazywa Herlock Sholmès, i jak myślicie, na kim jest wzorowana (nie, serio, nie mogę tego przeżyć). Wspominam o tym dlatego, że piszę ten post głównie po to, by wylać z siebie powódź opinii, które pewnie dalekie będą od sugerowania, że bawiłam się całkiem nieźle, a jednak byłoby przykro, gdybyście ominęły ten fajny tytuł przez moje marudzenie. Tak więc nie przedłużając - jadymy! Biorę pod uwagę wyłącznie główne ścieżki bez dobudówek w postaci fandisków. Postaram się ograniczyć liczbę spoilerów do minimum...
5. Saint-Germain
No cóż, w każdym razie nie kłamał.
... Dlatego zacznę od Saint-Germaina, który sam praktycznie jest jednym chodzącym spoilerem. To wiecie co, jednak będą SPOILERY. I będzie ich od cholery. W każdym razie: och, jakże ja byłam zafascynowana tym kwiatem francuskiego hrabiostwa. I nikt mnie nie przekona, że Yusa Kouji nie dostał na niego angażu, bo woleli Hirakawę; przecież on nawet wygląda jak syn Gina i Laua, come on! W każdym razie Saint-Germain to mistrz drugiego planu i pozostając w tych bleachowskich konotacjach, powiem, że mam z nim taki sam problem, jak z takim Aizenem na przykład. Wychodzę z założenia, że Aizen był fajny do momentu, gdy się nie odezwał i na każdej stronie nie opowiadał każdemu z wszystkimi detalami o swoich megalomańskich planach. I z Saint-Germainem sprawa wygląda podobnie - jest fascynujący dopóki nie dostaje własnej ścieżki. Błyszczy i strzela bezpiecznie z tła pasywno-agresywnymi komentarzami, co dziksze akcje kwitując jedynie dobrotliwym uśmiechem i ogólnie wspaniale odnajduje się w swojej roli znudzonego życiem hrabiego, który brak emocji odbija sobie na zapraszaniu do domu jednostek mających do prawa bliżej nieokreślony uraz i biorąc udział w nie do końca legalnych procederach (i nie, nigdy nie traci tytułu ani nie interesują się nim siły porządkowe). Piękne są sceny, w których Cardia obgryza paznokcie ze zdenerwowania, a Saint-Germain to nieporuszona oaza spokoju, która na pytanie o sekret swego stoicyzmu odpowiada tylko „just chill and drink tea, gurl”. Hrabia dostarcza mnóstwo potencjału kwikogennego do scenariusza (uruchomienie „Działa Helsingowego” to mój faworyt), a potem okazuje się, że facet jest asasynem (o Jezu, no dobra - Apostołem Idei. Ale ma wysuwane ostrze, to prawie tak sugestywne jak stwierdzenie „trudne jak Dark Souls”) i cały efekt szlag trafia, bo jego ścieżka stoi najbliżej zamykania w klatkach. Jeżeli ktoś nie wie, to śpieszę donieść, że Code:Realize jest zbudowane następująco: pierwszych osiem rozdziałów to Common Route, ścieżka wspólna, w której dochodzi do zawiązania różnych wątków, przedstawienia postaci oraz stworzenia między nimi więzi. I to chyba najlepsza część gry, ponieważ robi fantastyczne podwaliny pod resztę fabułek, ale jest tu jeden problem. Mianowicie od dziewiątego rozdziału zaczynają się rołty poszczególnych panów, które trwają niespełna pięć epizodów i w to scenarzyści starali się upchnąć osobiste problemy, rozwiązania poszczególnych wątków i do tego jeszcze romans. Raz to wychodzi, raz nie, ale ścieżka Saint-Germaina jest w tym zakresie unikalna, bo udaje jej się pozornie niewykonalne - jednocześnie brakuje w niej czasu, by wybrzmieć się z niektórych swoich założeń (mianowicie romansu), a z drugiej jest w cholerę przegadana. Tak więc po wydarzeniach z ostatniego wspólnego rozdziału Cardia zawsze dochodzi do wniosku, że musi zostawić swoich wesołych koleżków, bo kto to widział mieszkać z potworem i ona poszuka poszlak na własną rękę. No i wtedy przychodzi bish, z którym mamy najwyższy poziom sympatii i tak we dwoje kontynuujemy przygodę. W ścieżce Saint-Germaina hrabia stwierdza, że w sumie rzeczywiście, niebezpieczne to wszystko, więc on nas weźmie do swojej innej kryjówki i tam będziemy knuć przeciwko losowi. Po drodze decyduje również, że nam w tym pomoże, a pomoc ta zakłada szybką i bezbolesną śmierć. NIESPODZIANKA SKURKOWAŃCE. Saint-Germain należy do tajnej organizacji sterującej rozwojem świata w jedynym słusznym kierunku, czyli pilnującego, by ludzie nie zbudowali czasem wieży Babel i takich tam, a że Cardia jako żyjąca istota stworzona przez człowieka to praktycznie splunięcie w twarz naturze, to nasz wiecznie uśmiechnięty hrabia dostaje za zadanie ją zlikwidować. Niestety wkrótce przestaje mu (i mi też) być do śmiechu, gdy w trzy eventy i dwa CGI dochodzi do słowa burzliwa miłość. Przed swoją ścieżką Saint-Germain nie ma praktycznie żadnych intymnych scenek z bohaterką, więc musicie uwierzyć na słowo, że zakochał się przy herbacie i podczas zwiedzania Londynów, kiedy to puścił kilka tajemniczych uwag o przemijaniu i ulotności życia. Jeśli zaś chodzi o punkt widzenia Cardii, to bardzo łatwo oskarżyć ją o syndrom sztokholmski, aczkolwiek po pierwsze mam za dużo respektu do tej postaci, by tak to szybko szufladkować, a po drugie jej rozwój charakteru jako lalki stającej się człowiekiem sprawia, że wymyka się ona takim podziałom samoistnie. W każdym razie naciągana historia miłosna z hrabią-asasynem może miałaby więcej czasu, by nabrać kolorytu, gdybyśmy większości czasu nie spędzały, robiąc wszystko inne poza utrwalaniem więzi z naszą flamą. W tych trzech godzinach przeznaczonych na rozwój fabuły przebiegniemy Londyn z pięć razy, podumamy z kolegami nad problemami Saint-Germaina, potargujemy się z wszechwiedzącą lasią o duszę skonfliktowanego bisha i... no, nie porywa to. Ogólnie ścieżka wygląda tak, że fioletowy Altair zajmuje się własnymi sprawami i nie pyta nas o zdanie, a my zajmujemy się jego sprawami po drugiej stronie miasta i również nie pytamy go o zdanie, co kończy się wielkim finałem pełnym udręki, płaczu, wchodzeniu sobie w słowa i ogólnie zalewem emocji, które strasznie do Saint-Germaina nie pasują. Route to wielkie „be careful what you wish for, ‘cause you just might get it” i klątwa każdego tajemniczego wątku, który hajpowałaś z fandomem od trzech lat, a potem mangaka zdecydował się temat poruszyć i po początkowej euforii wszyscy westchnęli unisono „jak to tylko tyle?”.
4. Van Helsing
Poza moimi emocjami i dojmującym pragnieniem śmierci. Ale przynajmniej mam świetne okulary, so here's to that.
No więc bardzo długo walczyłam ze sobą (i dalej walczę) o to, jaką strukturę w ogóle powinien mieć ten post, ponieważ CHRYSTE, design Helsinga wbija hat trick w przeglądzie moich fetyszów (okulary! Spluwy! Facet marzący wyłącznie o godnej i uczciwej pracy!), ale z drugiej strony CHRYSTE, jaka jego ścieżka jest tragiczna. I nie, nie „tragiczna” w sensie, że „smutna”... Chociaż scenarzyści pewnie tak myśleli, tworząc tę powódź melodramatyzmu i nieszczęść upchniętych w jedną postać. Jako że to post, w którym rozwiewam wszelkie wątpliwości na temat płytkości moich zainteresowań wobec potencjalnych opcji romansowych, to zdradzę, że już na poziomie oglądania screenów w PS Store stwierdziłam, że te okulary to moje ci one są i romansuję ten granatowy prochowiec w pierwszej kolejności. A potem dotarłam do tej ścieżki i zapłakałam. Helsing okazuje nam swoje uczucia na własny sposób, tj. przez okres trwania Common Route’u pozostaje wycofany, BUT HE CARES OKAY i nie jest to pokazane w taki ultra macho sposób, tylko właśnie łapie za serce i jest fajnie. Potem zaczyna się ścieżka Helsinga i fajnie być przestaje. W wielkim skrócie - to jest ten rołt, w którym udręczony bish, który w życiu widział wszystko dwa razy i mu starczy, w wolnych chwilach wybiera sobie trumnę, a to z kolei oznacza, że żadne bliższe znajomości na tym ziemskim padole nie są mu potrzebne i w ogóle zostawcie go w spokoju, bo on na śmierć idzie, pójdzie sam, zna drogę. I ja wiem, że te wielkie przemowy o wykorzystywaniu ludzi jako narzędzi do osiągnięcia własnych celów etc., to wołanie o pomoc i oczywiście Cardia je usłyszy, ale serio, jest ktoś jeszcze na świecie, na kim ta klisza wytarta prawie do wyzierającej dziury robi wrażenie? Najlepsze jest to, że Helsing - tak jak i reszta obsady, ponieważ sporo miłości wsadzono w charakteryzację bohaterów Code:Realize - ma poza tym pragnieniem śmierci sporo innych cech, na których można by się skupić, ale nie; zdecydowanie za mało w otome odpychających królów śniegu, tutaj też musi jeden być. Podobnie jak u Saint-Germaina i tutaj romansu praktycznie nie ma, ponieważ Cardia jest zbyt zajęta wbijaniem Helsingowi do głowy, że go kocha i on nie ma nic do gadania, a Helsing z kolei z rosnącym znużeniem tłumaczy jej, że jak to się wszystko skończy, to pośle sobie kulkę w łeb, jeżeli wcześniej nie zabije go miejscowy król wampirów, więc po co sobie szargać nerwy. W pewnym momencie stwierdziłam, że Abraham ma większą chemię ze swoim mistrzem Aleisterem niż z bohaterką w tym scenariuszu, a gdy ta zaczęła wykazywać coś, co mocno przypominało zazdrość, to przyklasnęłam grze, że przynajmniej próbowała mnie pocieszyć tym niezamierzonym yaoi, skoro nie udało jej się w heteroseksualizm. W ogóle Aleister route where, to najpiękniejszy biseinen w tej grze - och, może w drugim fandisku! Ej, skoro FINIS dostał ścieżkę, to sorry, ale granica już została przekroczona! Wracając do Helsinga, to oczywiście możemy się kłócić, iż podchodzę do jego dramy-lamy bardzo lekko, bo przecież on CIERPI, ale kiedy każdy kolejny rozdział służył tylko po to, by dołożyć mu kolejną cegiełkę do osobistej księgi traum, to czułam się, jakbym znowu czytała Małe Życie, a Bóg jeden wie, że dobra połowa tego cuda literackiego to festiwal nieszczęścia w Rio. Tak więc Helsingowi każą zabić niewinnych w imię polityki, jemu z kolei zabijają rodzinę, niszczą miejsce pracy, faszerują narkotykami, a potem zdradzają na potęgę i robią pranie mózgu, a na sam koniec Abraham jeszcze nie może sobie umrzeć w spokoju, bo z boku siedzi rozhisteryzowany lachon i drze się, żeby ino nie szedł w stronę światła. No to co pozostaje biednemu człowiekowi, jak tylko żyć dalej? Miałam nieodparte wrażenie, że Helsing sam się zmęczył swoim rołtem, ale good ending to good ending i głupio tak po prostu zemrzeć. W każdym razie przykro mi bardzo, że ta ścieżka to totalna klisza jednego z najgłupszych według mnie motywów z romansów w chińskich bajkach, gdzie amant odtrąca heroinę, a ta biega za nim w nadziei, że ten wreszcie zauważy, jak ona bardzo go kocha i to boli podwójnie, bo Code:Realize albo stara się od schematów stronić, albo pokryć je nową błyszczącą emalią, ale w przypadku Helsinga guns’n’glasses nie wystarczą, by uratować ten biedny route. Najbardziej szkoda mi chyba Junichiego Suwabe, bo strasznie nie ma tu czego ugrać. Helsing przemawia cały czas jednym, monotonnym tembrem, a okazjonalne krzyki wypadają jakoś blado i bez polotu. Może Suwabe z rozpędu podpisał kontrakt, a potem przeczytał scenariusz i złapał się za głowę, kto wie. I to nie tak, że Helsing jest słabą postacią - podobnie jak Saint-Germain błyszczy w ścieżce wspólnej, a w innych wspaniale sprawdza się jako strateg, w pewnym sensie przywódca, gdy Lupin przyśnie albo idzie zajmować się czymś innym, albo po prostu głos rozsądku i to, cholerka, działa! Arrrgh, zdenerwowałam się, dalej.
3. Lupin
Zapewne zamknąłbyś mnie w klatce, już ja to znam.
... A teraz zdenerwowałam się jeszcze bardziej, bo tym przetasowaniem wywindowałam Lupina na trzecie miejsce. No okej, dobra, Lupin nie jest złą postacią. Przemawia przeze mnie w całości niechęć do głównych opcji romansowych, ponieważ taplają się w banale i ich designy aż krzyczą, że wpadły tutaj po to, by przypodobać się jak największej liczbie fanek. I nie ma tu zaskoczenia, Lupin rzeczywiście jest najbardziej „prawilny” i normatywny ze wszystkich opcji - bazuje na inspiracji, której najłatwiej przyprawić o zwilgotnienie bielizny, romans z nim opiera się na typowych chwytach literackich z tego gatunku, nie ma jakichś wielkich tajemnic, no i ogólnie first guy wins, co tutaj przejawia się ogromną wdzięcznością Cardii do swojego wybawiciela, którą ta zaznacza często i w różnych okolicznościach (na szczęście nigdy ta opcja nie jest wpychana nam do gardła i gdy wybierzemy kogoś innego, to nie ma żadnych zabaw w odbijanego). Ale jak już wspomniałam, Code:Realize udaje się nadać wyświechtanym motywom nowy sznyt. Może inaczej - tutaj nie ma niczego nowego. Jednak za to jest dużo miłości i chemii pomiędzy bohaterami, więc pomimo że Lupin na dzień dobry stracił u mnie prawie wszystkie punkty sugestią z cyklu „dobrze że jestem dżentelmenem, bo inaczej to by było”, to miał szczęście, że nastąpiła ona w pierwszych piętnastu minutach gry, gdyż zostało mu jeszcze z sześć godzin, by odkręcić to beznadziejne pierwsze wrażenie. Totalnie mnie nie jara jako facet, ale nie można odmówić jego ścieżce romantyczności (zwłaszcza w momentach, gdy mamy okazję wejść naszemu amantowi do głowy) i w pewien dziwny sposób cieszy mnie jego gary-stuowatość. Co jest fajne w Code:Realize to sposób, w jaki te wszystkie postacie są przegięte, ale tak satysfakcjonująco i bez popadania przy tym w śmieszność. Naprawdę wierzę, że Lupin jest kompetentny w swoim "zawodzie", że Frankenstein to najlepszy naukowiec-alchemik obecnych czasów, Saint-Germain potrafi zabić łyżeczką w przerwie od picia herbaty, Impey zbuduje statek kosmiczny z wykałaczki i taśmy klejącej, a Helsing powystrzela pół legionu jak kaczki i ani razu tego nie zakwestionowałam. No dobra, to ostatnie kwestionuję, bo nie przypominam sobie, aby Helsing strzelał czymś innym niż pociskami z soli, a przynajmniej nie pamiętam, żeby kogoś zabił gdzieś indziej niż tylko we flashbacku albo na trzecim planie, ale i tak - siła dobrego scenariusza! A pośrodku stoi Cardia, która co prawda nie ma za sobą kilkunastu lat doświadczenia w czymkolwiek, ale za to mnóstwo talentu, zapału i wiary w siebie, więc nawet tak bardzo nie odstaje od tych wszystkich potworów. Ach, jak dobrze jest móc coś takiego napisać! W każdym razie Lupin nie jest irytujący w swojej perfekcji - to po prostu profesjonalista w każdym calu i nie dziwię się, że inne postacie tak na nim polegają. Poza tym jego route to answer route i choć już w poprzednich ścieżkach można poniekąd wywnioskować, w którą stronę pójdzie cała fabuła, to tutaj wszystkie wątki się ze sobą łączą w epicki finał. Nie jara mnie totalnie ta postać, ale jara mnie za to dobrze napisany scenariusz i przynajmniej pod tym względem poster boyowi tej serii należy się trzecie miejsce na podium. I tak będę robić jego ścieżki z fandisków na końcu, a co.
2. Frankenstein
A w epilogu dowiadujemy się, że Frankenstein rozkręcił swój własny biznes narkotykowy. Co, nie miałyście tak? Pewnie wybierałyście złe dialogi.
I teraz dochodzimy do pewnego paradoksu, ponieważ ścieżkę Victora robiłam na samym końcu i już trochę przy niej przysypiałam, a mimo to uplasowała się tak wysoko i pewnie zapytacie, jak do tego doszło. No więc Frankenstein ma podobny problem co Saint-Germain, czyli jest mistrzem drugiego planu, ale tym razem „wina” leży całkowicie po stronie mojego subiektywnego odczucia, ponieważ mi po prostu pan doktor pasuje jako tzw. „przyjaciel rodziny”. W każdej nieswojej ścieżce służy pomocą oraz radą, a nawet zaryzykuję stwierdzenie, że jego rola jest kluczowa w wielkim wirze wydarzeń, tj. aktywnie pracuje nad usunięciem trucizny z ciała Cardii, czyli de facto jeśli inne facety chcą pokładać w czymś nadzieję na buzi-buzi i zajęcie się pokaźnymi bimbałami (są naprawdę fantastyczne, zauważyłam) naszej heroiny w sposób inny niż tylko rzucanie im tęsknych spojrzeń, to pozostaje im jedynie Victor. Poza Saint-Germainem, tym chorym masochistą, ale wciąż. Urocze jest oddanie i opieka jaką roztacza nad bohaterką, i trochę żałuję, że to nie mój typ, bo takiego ciepłego bisha to ze świecą szukać. I w jego ścieżce ładnie ta przyjaźń ewoluuje w miłość; na pewno da się w to uczucie uwierzyć bardziej niż wydumane słowa Saint-Germaina czy udręczone wyznania Helsinga, który nie umiera wyłącznie dla świętego spokoju. Problem moralny Frankensteina jest trochę wyświechtany i w sumie nie bardzo mnie obchodził, bo widziałam to miliard razy, i już w Common Route było dobrze wiadomo, w którą stronę to pójdzie, więc tutaj nie ma się nad czym rozwodzić, aczkolwiek jestem pełna podziwu, jak ta postać jest napisana. Uwierzycie, że doktorek siedzący cały dzień w książkach i zapiskach badań jest jednym z głównych fighterów w drużynie? No ja też nie. A jednak Frankenstein niczym najwytrawniejszy DPS carry czochra tymi eksplodującymi fiolkami, że gdyby w tej grze nie było asasyna, to bym powiedziała, że Viki ma największy headcount w fabule (bo raczej nie Helsing, ten utajniony pacyfista strzelający do wszystkiego pociskami z solą). Ale wiecie co jest NAJLEPSZE w jego ścieżce? Królowa Wiktoria. O Chryste, ja w ogóle bardzo lubię Wiktorię, bo jej cała kreacja jest jak policzek wymierzony wszystkim moe-blobom i teoretycznie-silnym-ale-jednak-uratuj-mnie-w-kluczowym-momencie-mój-ty-protagu wojowniczkom, and GOD, isn’t that satisfying. W sumie to podobny poziom wydumania, jak by się nad tym głębiej zastanowić, ale bardziej kupuję podejście zszargania swojej reputacji w imię rozwoju państwa niż smucenie się, że ludzie cię nie rozumieją, bo ty tylko chciałeś ich zabijać w najkrwawszy możliwy sposób (Boże, ścieżka Helsinga jest taka durna). Nawet Leonhardt, ten gloryfikowany comic relief, łapie mnie tu za serce! O wiele bardziej niż finałowa scena z niszczeniem zykterium, no ale ja po prostu nie czuję tego romansu. Ścieżka Frankensteina jest solidna i zaryzykuję stwierdzenie, że pod względem uczucia oraz IMOŁSZYNS reprezentuje najlepsze, co Code:Realize ma do zaoferowania, tylko że to nie są, kurna, moje klimaty. Ale polecam, chociażby obiektywnie drugie miejsce jak najbardziej się należy.
1. Impey
( ͡° ͜ʖ ͡°)
Słuchajcie, ja jestem niemniej zdziwiona od was, że facet reprezentujący tutejszą odmianę wioskowego głupka ma najlepszy wątek, ale Tak Było™, 10/10, nie żałuję, would play again. Ogólnie każdy bish (poza Lupinem, on jest nudny) jakoś mnie interesował w ścieżce wspólnej, ponieważ Code:Realize jest TAKIE dobre, jeżeli chodzi o rozpisanie swoich bohaterów (o ile nie daje im miliarda traum albo nie każe biegać po Londynie w tę i nazad, am I right or am I right), ale dopiero gdy weszłam na ścieżkę Barbicane’a, poznałam co to super romans w grze otome. Route Impeya ma najmniejsze znaczenie w wielkiej machinie storytellingu (to jest, answer roucie) i to mu w sumie wychodzi na dobre, bo skupia się o wiele bardziej na uczuciach i związku rudego bisha z Cardią. I JAKIE TO SĄ UCZUCIA PROSZĘ PAŃSTWA. Czego tutaj nie ma - pojawiają się regularne propozycje matrymonialne, wyznania miłosne w chmurach, przekomarzanki, PRZYJAŹŃ W ZWIĄZKU MIŁE PANIE, a nawet oświadczyny! Nie wiem jak wy, ale gdyby facet mi powiedział, że jestem w stu procentach produktem ludzkich marzeń i nadziei, to pal licho truciznę, wdrapałabym się na niego szybciej niż kot na drzewo. Impey to bish czarujący w taki normalny i pragmatyczny sposób, ma mnóstwo chłopięcego uroku i jest całkowicie oddany rzeczom, które są dla niego ważne, cała reszta może wypchać się trocinami. Ogólnie Code:Realize strasznie rezonuje ze mną na ideologicznym poziomie (np. bardzo spodobały mi się słowa Lupina odnośnie osobistej gotowości do oddania życia za ojczyznę i tego, że nie tobie to oceniać), a rudy wynalazca to kwintesencja czegoś, co najlepiej mogłabym określić „pozytywnym pragmatyzmem”. Impey nie zamierza się mścić na koronie za wytłuczenie mu pobratymców, bo po prostu nie czuje z tego powodu nienawiści i woli skupić się na tworzeniu przydatnych ludzkości gadżetów, coby uświadomić wszystkim zbawienną potęgę nauki, która nie tylko zabija, ale i pomaga. I to fabuła podbudowuje jeszcze lepiej, niż ja to tu wykładam, wierzcie mi. Największy plus jego scenariusza to chyba fakt, że jest całkowicie utrzymany w takim samym awanturniczym klimacie, co Common Route i w pewnym sensie stanowi jego naturalne przedłużenie. Dwa razy dobrego, czego więcej chcieć! Poza tym Impey wydaje się taki najbardziej z krwi i kości - napędza go paliwo z optymizmu i inwencji twórczej, a jeżeli coś go łamie, to na chwilę i bez zadęcia; zresztą i tak zaraz logicznie jest w stanie sobie wytłumaczyć, w czym problem i nie ma nad czym płakać, zwłaszcza że obok ma wierzącą w niego z całych sił niewiastę. I chociaż każdy romans w Code:Realize unika tworzenia rażącej dysproporcji pomiędzy wkładem w związek z którejkolwiek strony, to ImpeyxCardia wydają się najbardziej „równouprawnieni” jako para; efekt jest tym większy, gdy fabuła wchodzi na takie tory, że nasza heroina interesuje się podobnymi rzeczami co jej ukochany i razem jarają się lotem na księżyc albo nowymi odkryciami. W sumie to wiele mówi o tym scenariuszu, jeżeli jest jednym z dwóch, który kończy się oświadczynami i/lub ślubem, tak że tego no, nie kłóćcie się ze mną, tylko idźcie grać.
And that’s all folks! Dziwna wyszła z tego lista, w połowie obiektywna, w połowie nie-wiadomo-jaka, ale miałam w sobie mnóstwo emocji w związku z Code:Realize, grą, w której się nie zakochałam, aczkolwiek mocno polubiłam na poziomie technicznym. Aktualnie przechodzę ~Future Blessings~, czyli fandisk dołączony do kompilacji ~Bouquet of Rainbows~ (edycji gry na PS4) i na tę chwilę powiem, że dostaję drugi raz to samo, co w pewnych aspektach jest dobre, a w pewnych niedobre i jeżeli grałyście, to może się domyślacie o co chodzi. Na pewno wkrótce opowiem wam sama, a na razie oto jest - mój ranking bardziej ścieżek niż bishów w Code:Realize i pomimo, że oczarowana nie jestem, to Japonio, idź w tym kierunku, jeżeli chodzi o otomce. Fullmetal Alchemist w moich chińskich romansach? Bardziej prawdopodobne niż sądzicie. A już zawsze lepiej niż zamykanie w klatkach.
Cudowny artykuł. Aż się łezka w oku kręci, gdy widzę, że komuś najbardziej podobała się ścieżka Impeya. Zdecydowanie najlepszy bish ;)
OdpowiedzUsuńMoże to wpływ zachodnich dating simów, ale zdecydowanie bardziej działa na mnie taki "przyjacielski" i "normalny" związek niż dramy-lamy i wydumane problemy większe niż życie. Poza tym Impey też w jakiś pokręcony sposób wpada w mój ulubiony archetyp kujona ze swoją miłością do nauki - nawet brak okularów przeżyję (zawsze można nacieszyć oko Helsingiem, bo tylko do tego nadaje się jego ścieżka)! No i podczas jego ścieżki byłam pod wrażeniem, że da się w japońskim scenariuszu natrafić na naprawdę zabawne żarty z podtekstem seksualnym, bohaterka nie płoni się za każdym razem jak piwonia i ogólnie to wszystko w dobrym duchu jest, nikt nikogo nie obraża albo nie straszy gwałtem. Nie no, Impey to naprawdę fajna, sympatyczna postać, przybijam mentalną piątkę za prawdę :D Preach it, sister!
Usuń