Obejrzałam Krainę Lodu 2, ale wolałabym nie


Nadchodzi moment na tym blogasku, który najlepiej podsumować mianem christmas miracle – nie dość, że (jeżeli dobrze pójdzie) poza tą opinią na temat inny niż giereczki piszę jeszcze jedną, to w zanadrzu mam dwie (może trzy!) kiełkujące recenzje. A trzeba jeszcze wskoczyć na bandwagon corocznych podsumowań! Co by nie trzymać w niepewności i żebyście wiedzieli, czy jest na co czekać:  skończyłam moją przygodę z filmowym Greyem (oczywiście koszmarnie, bez niespodzianek), przeszłam (przeczytałam) najnowszą grę ebihime, nadrobiłam jedną od WadjetEye i znalazłam coś, co ma tak fantastyczną bohaterkę, że wręcz musicie się o tym dowiedzieć. Mój Boże, jak mnie wena i rozpęd nie opuszczą, to w grudniu znajdzie się tu więcej tekstów niż przez cały rok! I pewnie już zapeszyłam, ale okej, Kraina Lodu 2, było tragicznie, go. Aha, to opinia, nie recenzja – nie biorę jeńców, jeżeli chodzi o spoilery. Przejdę przez każdy interesujący mnie element tego filmu i rozedrę go na strzępy. I nawet streszczę wam pokrótce jedynkę, bo będzie mi to potrzebne do wyłożenia swojego ideolo. Jeżeli chcecie obejrzeć – zapraszam po seansie albo nigdy, bo może was moja opinia nie interesuje wcale a wcale, and that’s okay.

Nigdy tu nie pisałam o moim podejściu do Frozen, więc w wielkim skrócie można opisać je tak, że jest bardzo podobne do tego do Life is Strange – szanuję, co ten tytuł chciał sobą zaprezentować, ale na dobrych chęciach się skończyło, tak więc dostaliśmy twór, który porusza tematy  poruszone w innych tekstach kultury po tysiąc razy, gdzie było to zrobione piętnaście razy lepiej. Kraina Lodu to w ogóle ciekawa sprawa, ponieważ Chryste, nie trzeba nawet przechodzić na ciemną stronę Tumblra, by dowiedzieć się, że ten film z miejsca został okrzyknięty nowym kierunkiem w prowadzeniu fabuły, ponieważ tym złym okazał się książę, a główne bohaterki są bardziej zajęte miłością do samych siebie (w sensie, że siostrami są, okej? Come on) niż jakimiś tam facetami. Kto widział ten film i nie miał na oczach okularów SJWyzmu ten wie, że tak naprawdę on nie o tym; znaczy, trochę tak, ale nie w takim stopniu, by robić z niego pomnik feminizmu i ogłaszać największym hiciorem animacji tysiąclecia.  Właściwie po obejrzeniu pierwszego Frozen ogarnął mnie mocny niepokój fangirlowy – jak to się stało, że Disney zrobił film, co do którego zastanawiam się, czy go lubić, czy nie lubić? Bo wiecie, production values, piosenki, ogólny klimacik z cyklu „spoko baja do zluzowania pośladów”, wszystko jest, TYLKO TA FABUŁA. Taka… BEZ SENSU. Te PRZESŁANIA. Tak bardzo NIE DZIAŁAJĄ. Pewnie popełniam gdzieś niewybaczalny błąd, że do obejrzenia czegoś skłaniają mnie opinie w internetach o epokowości danego dzieła w dziedzinie politycznej poprawności i jak pszczołę do miodu ciągnie mnie do wszystkiego, co na social mediach dostanie pieczęć Postępu™, co w ogólnym rozrachunku wygląda mniej więcej tak:

Internet: Ta baja jest taka feministyczna i nowoczesna, bydę pokazywać córkom, pierwszy raz jak sięga pamięć coś takiego wydarzyło w kinematografii dla dzieci!

Ciara:


Historia mojego życia, I’m tellin’ ya. Nie próbuję tu oczywiście forsować mojej opinii jako jedynej słusznej, zwłaszcza, że też czasami niektóre rzeczy przechodzą mi przez radar na społeczny bullshit (Detroit: Become Human dobrym tego przykładem), tylko że lubię, gdy rzeczywiście w danym opiewanym dziele takie rzeczy się dzieją, a niestety często się zdarza, że internety podchodzą do tego na zasadzie "na bezrybiu i rak ryba", a ja jednak przeważnie (przeważnie, bo jak każdy mam guilty pleasures) wolę jakość, a nie byle co. W każdym razie ostatnio oglądałam tego nieszczęsnego trzeciego Greya, który już nawet nie jest zabawny, ale po prostu obrzydliwy i naszła mnie taka refleksja granicząca z pobożnym życzeniem, że dla tych kobiet, dla których Christian to wyznacznik kochanka idealnego, tak naprawdę nie liczy się ta fabuła i te konflikty, i gdy one oglądają ten film, to nie ma znaczenia, że główny amant usprawiedliwia chore relacje z kimkolwiek jak tylko może i nigdy nie słucha swojej flamy. Ważne są te jachty, jumbo-jety, pierścionki, wakacje w Aspen i inne drogie wycieczki, bo dochodzi do tego jakaś taka pierwotna potrzeba plująca w twarz ruchom sufrażystek, by facet jednak rzeczywiście to wszystko takiej samicy dał bez pytania, by ją rozpieszczał jeszcze zanim ona wpadnie na pomysł jak, a ona będzie leżeć i pachnieć. Taka refleksja na poziomie Rowu Mariańskiego, zrozumienie fabuły z cyklu „był konflikt i go nie ma”. I zanim mnie zjecie za obrażanie fanek Greya - to jest ta miła alternatywa. Ponieważ jeżeli przestanę wierzyć w to, to będę zmuszona uznać, iż one naprawdę nie dostrzegają toksyczności tego „związku” i uważają go za wzór do naśladowania, a w tej wierze bardzo blisko do wciągnięcia się w jakąś chorą relację w realu, so yeah, dajcie mi marzyć. Dlaczego wspominam o tym w kontekście odbioru Frozen? Bo mam takie poczucie – może też naiwne - że jeżeli już ktoś chce kruszyć kopie o to, czy film ma coś do powiedzenia w kwestii równouprawnienia, to cechuje go raczej większa subtelność i realna możliwość rozbicia go na czynniki pierwsze. I dlatego niesamowicie dziwi mnie jednosłowne uznanie go za sztandar postępu, ponieważ go w nim nie ma, a przynajmniej nie w tym stopniu, o jakim trąbi internet. Okej, miłość siostrzana to rzeczywiście nowy wątek w Disneyu – kłóciłabym się, czy jest on zrobiony dobrze, zwłaszcza w drugiej części, ale sobie podaruję, bo i tak spędzę na pisaniu tego cały dzień, wolałabym, żeby nie przedłużyło się do miesiąca. Zgódźmy się, że jest ta nowość; nieważne, jak by wyglądała. Chociaż o ile dobrze pamiętam, to jest to argument posiłkowy dla każdej tezy odnośnie wyższości fabuły Frozen w kwestii feminizmu i wow, no nie sądzę. Bo wszystko się chowa w obliczu determinacji Anny, która zrobi wszystko, by ratować siostrę. No i okej, odzierając ten motyw z całej reszty zmiennych, które się na niego składają, to pewnie, jasne, jest to fantastyczne przesłanie. Nie będę już kopać leżącego i wspominać o tym, że sam konflikt filmu (poza tym, że rodzice dziewczyn nigdy nie dostaną nagrody za bycie Rodzicami Roku za zafundowanie Elsie życiowej traumy jak stąd do Bydgoszczy) kręci się wokół szalejących jajników Anny, bo ona chce jechać do Vegas z pierwszym facetem, który zwrócił na nią uwagę i zaśpiewał piosenkę, tak więc w wielkim skrócie, jak tylko wezmę głęboki wdech:

- Elsa nie jest Silną Postacią Kobiecą, bo ma ósmego dana w magii lodu. Ba, myślałam, że już wyrośliśmy wszyscy z tego naiwnego przeświadczenia, że jeżeli kobieta na ekranie rozpieprza każdego w trzy sekundy, to automatycznie czyni z niej badassa, dodatkowe punkty, jeżeli nie ma przy tym za grosz charakteru albo poza rozpierduchą potulnie wraca do ramienia głównego bohatera, nie otrzymując żadnych treściwszych wątków poza tymi zwyczajowymi. Co prawda nie została tu przedstawiona klasycznie, ale mimo wszystko rola Elsy, nie licząc paru zwrotów akcji, nie wychodzi poza ramy ratowanej księżniczki. Właściwie tylko w swoim szlagierze (i ustalmy jedną rzecz – Let it go to NIE JEST piosenka pozytywna) dziewczyna jest postacią aktywną – tak to albo się boi, albo nią manipulują, albo jest tzw. Reakcją Ostateczności, tj. zareaguje, ale jak już nie ma wyboru i de facto wyjście jest tylko jedno, czyli tak naprawdę nie podejmuje świadomej decyzji, bo nie ma czego tu podjąć. I to mi nie przeszkadza – to nawet odświeżające w kwestii kreacji postaci, która nie radzi sobie z tym, co przechodzi. Możesz se mieć super ekstra moce, które ciula ci pomogą, jeżeli brakuje ci motywacji, by rano wstać z łóżka. Elsa nie jest też Silną Postacią Kobiecą, ponieważ nie lawiruje wokół niej żaden facet. Nie lawiruje, bo w zamian podąża za nią Trauma pod ramię z Depresją, a jak wiemy, misery likes company, a troje to już tłok.

- Anna nie jest Silną Postacią Kobiecą, ponieważ zostawia faceta dla siostry. Wiecie dlaczego? Ponieważ za dwadzieścia minut film wprowadza nowego faceta, na którym Anna musi polegać, jeżeli chce dostać się na szczyt elsowej góry. Determinacja to stała praktycznie wszystkich postaci ze stajni Disneya i przeważnie wychodzi to dobrze, ale w niektórych filmach po przejściu w 3D prezentuje się to… komicznie, delikatnie rzecz ujmując. Nie widziałam jeszcze Vaiany, więc nie wiem, jak to wygląda tam, ale Myszka Miki nie do końca chyba wie (zresztą nie ona jedna), o co chodzi z tym całym feminizmem na ekranie, dlatego Frozen powtarza kazus Zaplątanych, gdzie bohaterka co prawda potrafi coś tam zawalczyć albo stanowi motor napędowy dla kolejnych działań, ale ostatecznie, na koniec dnia, jest uzależniona od faceta, który ciągnie ją naprzód. Roszpunka nie wyjdzie z wieży i nie ruszy do światełek, jeżeli Flynn jej nie zabierze i nie wskaże jej drogi; Anna nie dotrze do odpicowanego pałacu siostry, póki Kristoff z renem nie zawiozą jej tam i nie przypilnują, by ta nie spadła czasem z klifu. Za każdym razem gdy widzę te peany na cześć niezależności sióstr z Arendelle, zastanawia mnie jedna rzecz – czy Mulan już naprawdę jest taka stara, że nikt o niej nie pamięta? Nie tak dawno temu wyszła Księżniczka i Żaba – czego by nie powiedzieć o tym filmie, to Tiana to był taki pomnik niezależności i zorientowania na własne cele. Ba, zaryzykuję stwierdzenie, że Bella z Pięknej i Bestii jest bardziej zdecydowana od tych nowych bohaterek Disneya, ponieważ zrobiła tyle, na ile była w stanie w tamtych czasach i nie miała za bardzo sidekicka, żeby jej pomógł. No ale nie strzelała lodowymi pociskami, fakt, zapomniałam. Żeby nie było: i Anna, i Elsa w swoich kategoriach są okej (przynajmniej w pierwszej części), po prostu poza tym, że ich film ma premise (pozornie) stawiający teoretycznie na miłość siostrzaną (choć to też, wydaje mi się, zostało już nakręcone przez fandom), to nie ma tu jakichś większych prób wstrząśnięcia statusem quo. Poza tym nowym zwrotem w tworzeniu bohaterek, Frozen jest mimo wszystko typowym reprezentantem czasów i gatunku. ... Czyli krótko mówiąc – to kawał przereklamowanej bajki. I tym pozytywnym akcentem przechodzimy do części drugiej!


Która jest jeszcze gorsza niż jedynka! Hurra! Serio, traktowałam trochę ten film jak lek na całe „zło” pierwszej części, a mianowicie jego okrutną pospolitość. Ja naprawdę chcę, by Disney zrobił film, w którym rzeczywiście te wszystkie postępowe rzeczy się wydarzą, a jednocześnie nie należę do osób, które wierzą, że jeżeli wystarczająco będą zamydlać sobie oczy, to komplet motywów magicznie podepnie się pod ich ideolo. Przede wszystkim Frozen 2 nie do końca wie, co ma zrobić z sukcesem poprzedniczki. Najwyraźniej rozumie oczekiwania i teorie fandomu tak dobrze jak ja, w wyniku czego trudno w ogóle stwierdzić, jaka miała być tożsamość tego filmu.  Z jednej strony jawnie nabija się z poprzedniczki –  co i rusz postacie rzucają jakimś nawiązaniem do tego, jakim to Hans był bucem albo jak to wspinali się na mroźną górę, żebyście wszyscy mogli wrócić wspomnieniami do dni, gdy w każdym centrum handlowym non stop leciało Mam tę moc. Nie potrafię nazwać tego inaczej, ponieważ trafione odniesienia to jedno, ale tutaj wydarza się cały festiwal przypominajek odnośnie części poprzedniej i to raczej nie jest przypadkowe. Rany, Olaf dostaje CAŁY STAND-UP przerywany fabułą na streszczenie jedynki! I ten skecz spodobał się twórcom tak bardzo, że pojawia się nawet w scenie po napisach, a ja narzekam dlatego, że nie podobała mi się rola Olafa (zresztą nikogo mi się nie podobała), ale o tym za chwilę. Jednocześnie film próbuje jakoś zebrać sznurki ulubionych motywów fanów i upleść z nich fabułkę ze starymi, dobrymi patentami – a przynajmniej tak mu się wydaje, bo ostatecznie wychodzi z tego tylko sztuczne dokręcanie śruby i to, co poprzednio działało, tutaj staje się nachalnym plot pointem albo wkurzającą cechą bohatera. Pamiętacie, jaką to Anna była krejzolką i chciała ratować siostrę? No to tutaj dostaniecie tego więcej, like, W CHOLERĘ więcej. Anna ma w tej historii tylko dwa tryby – szalonej flamy Kristoffa (i to jest takie szaleństwo nawiedzonej koleżanki z pracy, która bardzo chce się czymś przejąć, but alas, nie ma czym) albo opiekunki dla Elsy. Ogólnie powtarza się ten sam problem co w jedynce – Anna i Elsa są beznadziejnymi siostrami, które NIGDY ze sobą o niczym nie rozmawiają. Jak jest dobrze, to jest dobrze, ale jak pojawia się problem, to każda z nich ma inny pomysł, jak go rozwiązać i pewnie dlatego w tej części nie ma prawdziwego, namacalnego antagonisty, ponieważ głównym wrogiem dziewczyn jest ich kulawa komunikacja. Analogię tej relacji można w sumie odnieść do całego filmu – wątków jest parę, postaci jest parę, każdy ma inny problem i to wszystko gdzieś tam lawiruje w próżni, podążając własnym torem aż do finału, gdzie trzeba to na szybcika połączyć, bo napisy końcowe. To jest troszeczkę przykre, gdy pomyśli się o tym w charakterze morału: ratowanie Elsy oraz piosenka początkowa ustanawiająca status quo, że teraz jest fajnie i wszyscy są szczęśliwi, mówi, iż rodzina i więzi są najważniejsze, a potem szukanie zaginionych puszcz i rozdzielanie się jak w każdym odcinku Scooby’ego-Doo właściwie śmieje się przesłaniu w twarz, bo sorry, jednak chuja są warte te nasze kontakty, ostatecznie zajmiemy się czymś innym i może spotkamy w połowie, a może nie. Właściwie to uważam, że lepiej dla tego filmu byłoby, gdyby wydarzył się jako część trzecia i może temu właśnie służy to wieczne powtarzanie tego, co działo się poprzednio? Bo Disney chciałby udawać, że to franczyza z ustanowionym lore albo coś i usprawiedliwić status Frozen jako ich najbardziej dojnej merchandisingowej krowy? Naprawdę, sam zamysł fabularny o tym, że Elsa odkrywa tajemnicę swojego ja i ma problemy egzystencjalne, wydaje mi się na razie zbyt wydumany, zwłaszcza po pierwszej części, w której miejscowa królowa śniegu nie miała nic ciekawego do powiedzenia i pozostawała pasywna względem dziejących się wydarzeń. Nie wierzę, że to piszę, ale patrząc na fabułki obu części naprawdę brakuje mi tu jakiegoś fillera, który nie tylko dałby czas bohaterom, by trochę się rozwinąć ponad ten jeden motyw, który nimi dyryguje (Elsa ma kija w rzyci, Anna ma ADHD i kocha siostrę, Kristoff lubi reny i Annę, Olaf… istnieje), ale i pozwolił dziewczynom, no nie wiem, ochłonąć? Elsie by to się jak nic przydało, bo mimo że Into the Unknown chce nam wmówić coś innego, to sorry, ale nie, ona nie miała żadnych przygód, tylko epizod z ucieczką z domu po tym, gdy już uświadomiła sobie, że jej rodzice to nie byli mistrzowie wychowania. Albo mogłyby posiedzieć trochę w swoim królestwie? Które jest trochę jakby zapomniane, bo namiestniczki wolą łazić po śnieżnych górach albo zaginionych puszczach? Gdy oglądałam trailer i ten montaż treningowy rodem z Dragon Balla, to byłam święcie przekonana, że Elsa teraz weźmie się za swoje moce i zamiast być ich ofiarą, to zacznie je poskramiać i rozwijać, dzięki czemu pokaże swoją determinację jako królowa dbająca o swoją dzielnię oraz chęć odwzajemnienia się przyjaciołom, którzy ją chronili, ALE NIE, tak naprawdę w kontekście tego, co naprawdę dzieje się w filmie, to nie dość, że nie gra soundtrack z Rocky’ego, to jeszcze jak prawie wszystko we Frozen 2, to też jest wzięte z kosmosu (ponieważ Elsa próbuje NA NOGACH pokonać morze i dotrzeć do wyspy oddalonej z miliard kilometrów od brzegu – like, czy one nie miały żadnych guwernantek, które nauczyłyby je czytać mapy?) i nie ma pierdolnięcia. Znaczy, tak, ugryźli ten wątek, ale z takiej naprędce wydumanej strony, że właściwie jedyne, co mi się podobało to fakt, że ostateczna forma (ho ho) Elsy już teraz naprawdę zmienia ją w Królową Śniegu i w sumie fajny ukłon w stronę wyjściowej baśni. I większość rewelacji fabularnych jest tu albo wydumanych ponad miarę, albo potraktowanych na odwal się, ot tak, żeby było. Do tej pierwszej kategorii poza wielką tajemnicą stojącą za mocami Elsy należą mało przekonująca historia Puszczy i rządzące nią siły Kapitana Planety i Piątego Elementu (cały czas czekałam aż powiedzą, że piąty duch to miłość, NO I TEORETYCZNIE MAM RACJĘ, bo przecież Elsa jest wynikiem uczucia pomiędzy reprezentantami dwóch ludów, tak więc ha, podciągnęłam to pod moje ideolo i nie powiecie mi, że to nie działa!). Z jednej strony to takie wyświechtane motywy, ale we Frozen udało się je tak przekombinować głównie ze względu na to, że nie łączą się w logiczną całość z resztą filmu i wydarzeniami na ekranie, i łatwo je zakwalifikować jako czystej wody Excuse Plot. Zwłaszcza, że właściwie żadna nowa postać poboczna nie ma większego znaczenia poza wyłożeniem ekspozycji, więc po co przejmować się ich kulturą, jeżeli sama Kraina Lodu tego nie robi? Jednakże wydaje się, że nawet protagoniści nie mają wiele do powiedzenia i mamy tu taką abstrakcyjną sytuację, że właściwie nie ma tu aż tylu postaci, by scenariusz miał problem, by ich wszystkich zmieścić, a mimo to nie wie, co z nimi zrobić. Już wiemy, że Elsa wypełnia Przepowiednię™, a Anna odgrywa matkę-kokoszkę. 


Co zatem robi brzydsza część drużyny? No więc Kristoff, jak to Kristoff, największy przegrany tej franczyzy, któremu w udziale przypada rola bezpiecznego nice guya, którego dyskurs wokół-frozenowy chyba toleruje, ponieważ koleś nie jest predatoryczny, za to jest pierdołą, dostaje podniosłego questa, by oświadczyć się Annie. Dostaje też do tego bardzo fajnie pomyślaną piosenkę, której niestety kunsztu nie jestem w stanie docenić, ponieważ przyćmiewa mi go prześmiewczy stosunek do części poprzedniej, a skupia się on trochę na Kristofie, którego największą zaletą jest fakt, że ma furę w postaci rena i może kogoś podwieźć w stosownej chwili. Kristoff może nie awansuje tutaj na absolutny comic relief (bo stety czy niestety ta rola należy do Olafa), aczkolwiek większość jego czasu antenowego (w przerwach od oświadczania się Annie) poświęcono jego już nieco alarmującej sympatii do reniferów i to tyle, jeżeli chodzi o tę postać. Żal mi faceta, bo nie dość, że widać, że z nim lalki się nie sprzedają, to jeszcze jeśli Anna dalej będzie kreowana jako histeryczna krzykaczka, to na jego miejscu chyba wolałabym wyrzucić pierścionek do morza i wypisać się z tej rodziny czym prędzej. Tyle dobrze, że tu żaden bohater czy bohaterka nie otrzymuje satysfakcjonującej roli i tym samym przejdziemy do Olafa, który jest mi tu straszną solą w oku. Bałwanek w poprzedniej części niespecjalnie mnie kupił, ale ja też zawsze byłam tą dziewczynką, która wolała ładne sukienki bohaterek niż ich słodkich towarzyszy, a gimmickowe postacie to ja wolę w dojrzalszych tytułach. Olaf odgrywa ogólnie dość dziwaczną rolę w tym filmie – on był zawsze trochę porąbany, ale w pierwszej części ładnie przeplatało się to z momentami, gdy miał przebłyski powagi i raz czy dwa zdarzyło mu się nawet na coś przydać. Tutaj… nnnnooo, niekoniecznie. Olaf we Frozen 2, w przerwach od rzucania pseudo-zabawnymi ciekawostkami (ponieważ jeszcze nikt oficjalnie nie zagarnął tytułu mózgu drużyny – osobiście nominuje Svena – to Olaf chyba stwierdził, że się na niego zasadzi) głównie filozofuje, a kiedy z gadającego bałwana, który nie ma po kolei w głowie czynisz filozofa, to znaczy, że coś się mocno zjebało podczas produkcji. Tak, ja zdaję sobie sprawę, że to (tak jak prawie wszystko) zostało wprowadzone tu na zasadzie gagów i to ma być zabawne, tylko że (też jak ze wszystkim) film usilnie na koniec próbuje to podciągnąć pod festiwal nieudolnych morałów. Tak więc Olaf zaśpiewa na początek wyjęta z rzyci piosenkę o przemijaniu - i wtedy tak zastukało mi z tyłu głowy, że chyba chcą go uśmiercić, ale ja dość szybko przestałam mieć oczekiwania w stosunku do tego filmu, więc nie myślałam o tym dłużej – a potem rzeczywiście umiera w trzy sekundy, w scenie, która nie ma żadnego podbudowania ponad tę piosenkę oraz smuty o wodzie, która pamięta, więc widzicie, jest tu story arc, tyle że nie bardzo i właściwie to miałam płonną nadzieję, że go nie wskrzeszą, bo Elsa znajduje sobie sidekicka w osobie ognistej jaszczurki i ta to na pewno sprzeda mnóstwo maskotek, but alas, dużo dzieci na moim seansie śmiało się z Olafa, więc najwyraźniej ta postać działa, tylko nie tak, żeby fabuła miała ręce i nogi. Najzabawniejsze jest to, że film próbuje nam sprzedać śmierć bałwanka jako jakiś tam moment otwierający oczy Annie i chyba na żadnej smutnej piosence o stracie tak bardzo nie płakałam. A musicie wiedzieć, że ja płaczę nawet podczas podniosłych przemów bohaterów. Nie potrafiłam zaangażować się w nic, co działo się na ekranie, ponieważ jego dzika konstrukcja nie pozwoliła ani poznać trochę lepiej bohaterów poza główną linię fabularną, którą wykonują,  ponieważ Imperatyw Narracyjny, ani nadać tej historii jakiegoś naturalnego toru. Otwarcie jest maksymalnie skrótowe – szybciutko dowiadujemy się, jakie są punkty zapalne (oświadczyny; szczęśliwe życie, którego Elsa nie chce niszczyć; szczęśliwe życie, w którym Anna chce trwać na wieczność; Olaf i przemijanie), szybciutko dostajemy zawiązanie akcji (ruszamy w nieznane), potem dzieje się mnóstwo różnych rzeczy w tym samym czasie i nic się nie wybrzmiewa, po czym szybciutko zmierzamy do finału, w którym dziewczyny nie miały jak się wymienić inteligencją, dlatego załatwiły sprawę telepatycznie, bo siła siostrzanej przyjaźni, I guess. I oczywiście wszystko się świetnie rozwiązuje – Elsa zostaje w miejscu, z którym nie ma prawie żadnego związku ponad swoje dziedzictwo i nawet nie wiadomo, czy miejscowi ja przyjęli, bo to właściwie nie ma znaczenia, a Anna zostaje królową Arendelle. Szczerze powiedziawszy, powinni ten zabieg z rozdzieleniem sióstr zaserwować od początku, aby jedna szukała odpowiedzi na nurtujące je pytania, a druga siedziała w królestwie i PRZEJMOWAŁA SIĘ NIM DO CHOLERY, co pozwoliłoby siostrom rozwinąć się niezależnie od siebie i dodać im trochę indywidualności. But alas, podobno ten film zasłynął dzięki swemu rewolucyjnemu podejściu do miłości rodzeństwa, więc musimy przeć w to bagno.
Jeżeli moja opinia jest chaotyczna, to przepraszam – mogę tyle się usprawiedliwić, że film przedstawia się podobnie i przez jego pogrzaną konstrukcję trochę trudno zebrać mi myśli, bo aż nie wiem, od czego zacząć i na czym się skupić. Czy coś mi się podobało, zapytacie? No, fajne rzeczy były trzy – wspomniane przeze mnie nawiązanie do Królowej Śniegu, tła (śliczne, jesienne Arendelle i Puszcza była przefantastyczne) oraz Into the Unknown, ale z zaznaczeniem, że tylko wersja Panic! At the Disco. Tak, ten film jest dla mnie tak zniesmaczający, że nawet słucham wersji piosenki śpiewanej przez muzyka, a nie aktora głosowego, I’m so gomen. Na koniec stwierdzę, że oczekuję trzeciej części. Nie dlatego, że chcę ją zobaczyć – to oczekiwanie na zasadzie „dalej im się to sprzedaje, więc pewnie zrobią trójkę”. W moich oczach Frozen 2 stoi na tym samym poziomie co „najlepsze” kontynuacje Disneya sprzed lat. Tak, mówię o takich cudownościach jak Pocahontas 2 czy każdy sequel do Małej Syrenki. I jestem święcie przekonana, że zrobią trzecią część i będą tam szukać rodziców, bo już tak coś czuję, że to niedopowiedzenie i magiczne moce matki idą w tę stronę. I już raczej na nią nie pójdę – dałam Frozen szanse dwie, obie zaprzepaściło. Może kiedyś, jak już Disney+ pójdzie na cały świat.

Komentarze

  1. Mnie w dwójce bardzo podobała się muzyka - soundtracku jedynki (poza 'Vuelie" i "Frozen heart", ale oba są króciutkie) zwyczajnie nie lubię, a już "Let it go" doprowadza mnie do wysypki, więc byłam pozytywnie zaskoczona (przy czym piosenka królowej moim zdaniem rządzi w wersji polskiej - sorry, Evan Rachel Wood, Agnieszka Przekupień wygrywa dla mnie tę rundę). Aha, też wolę 'Into the unknown' w wykonaniu Brendona Urie (oraz hiszpańską wersję Davida Bisbala).

    " film z miejsca został okrzyknięty nowym kierunkiem w prowadzeniu fabuły, ponieważ tym złym okazał się książę" - co dla mnie stanowiło jedną z największych wad 'Frozen'. Czy naprawdę w filmie, w którym rzekomo największą przeszkodą jest brak porozumienia i strach trzeba jeszcze było wciskać sztampowy czarny charakter? O ile bardziej podobałoby mi się, gdyby Hans w wiadomym momencie rzucił się całować Annę...i guzik, bo od zauroczenia do miłości długa droga. Bohaterowie zdaliby sobie sprawę, że jeden wspólny wieczór to za mało, żeby wyrokować o wspólnej przyszłości i rozstali się w zgodzie. Ale nieee, villain złowieszczo podkręcający wąs musi być.

    "Okej, miłość siostrzana to rzeczywiście nowy wątek w Disneyu" - a gdzież tam. "Lilo i Stich", rok 2002. Moim zdaniem o wiele bardziej wzruszająco pokazana relacja niż jakikolwiek moment na linii Elsa - Anna.

    Kristoff jest dla mnie największym przegranym tego filmu i przez cały seans zastanawiałam się, dlaczego on tak strasznie dąży do tych oświadczyn, skoro Anna na każdym kroku daje mu do zrozumienia, że generalnie ma go w rzyci. Jak bardzo w rzyci, widać w jej Traumatycznej Piosence, z której wynika, że została na świecie całkiem sama, bo siostry nie ma, bałwana nie ma, a chłop...odszedł jakieś trzysta metrów od obozu, więc na pewno już jej nie kocha (ten wątek był tak głupi, że aż bolał). W pewnym momencie naprawdę miałam nadzieję, że Krzyś ostatecznie wręczy pierścionek młodzieńcowi, z którym ewidentnie łączyła go nić porozumienia oraz zainteresowania (to już dwie rzeczy, których próżno wypatrywać w jego związku z rudą), ale niestety, nic z tego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie nie kupił żaden utwór poza wspomnianym Brendanem. Znaczy, wiedziałam, że polską wersję każdego hiciora i tak skopie dla mnie Katarzyna Łaska - ma dla mnie za nijaką barwę głosu, która totalnie niczym się nie wyróżnia. W jedynce lubię to nieszczęsne "Let it go" (ale tylko angielską Idinę), spoko są też właśnie "Frozen heart" i "Pierwszy raz jak sięga pamięć". Więc chyba prawie połowa mi się podobała, a to wcale nieźle jak na baję, która mnie do siebie nie przekonała. W dwójce nawet te utwory mnie nie cieszyły, a to już tragedia w musicalu.

      Ten "zwrot akcji" wsadzony wyłącznie dla samego zwrotu to chyba mój największy problem z tym filmem i w pewien sposób stanowi niezłą analogię do tego, jak "Frozen" zostało później odebrane przez internet. Mnóstwo tych górnolotnych tez o postępie w kreowaniu heroin nakręcono po fakcie na podstawie paru przesłanek i dobra, fajne to są tematy, ale ICH TAM NIE MA. Tu mnie trochę boli po czasie odbiór "Księżniczki i Żaby", która co prawda miała swoje problemy, ale mimo wszystko była konstrukcyjnie lepsza od "Krainy Lodu" i naprawdę może poszczycić się w pełni feministyczną (i do tego kolorową, jeżeli już chcemy w to dalej brnąć) bohaterką w takim stopniu, jakiego chyba u Disneya (poza "Mulan") nie było. Po prostu nie wiem, czemu mam hołubić "Frozen", które odwala kiepską robotę w czymś, co już zostało przez nawet to samo studio zrobione lepiej.

      No widzisz, zawsze zapominam o tym, że "Lilo i Stitch" istnieje. Nigdy nie obejrzałam całości, bo odrzucały mnie za dzieciaka opowieści o kosmitach, ale pamiętam z tych połowicznych seansów, że rzeczywiście "ohana znaczy rodzina" i to mi się podobało. Muszę się wreszcie z tym filmem przeprosić, choćby w charakterze kropki nad "i" w mojej niechęci do "Krainy Lodu".

      Nadchodzi finał, Krzysiowi wreszcie się uda...
      Kristoff: *o partnerkach życiowych, obopólnym zrozumieniu i unii dusz, z czego wynika, że w sumie Anna to nie jest dobry wybór na flamę*
      Ja: I dlatego oświadczę się Elsie!
      Brat: ... To nie jest wcale lepsza opcja.
      Ja: No w sumie racja.

      "(ten wątek był tak głupi, że aż bolał)" - jak każdy w tym filmie, to be honest.

      "W pewnym momencie naprawdę miałam nadzieję, że Krzyś ostatecznie wręczy pierścionek młodzieńcowi" - chciałabym zobaczyć minę internetów, które lobbowały Elsę-lesbijkę na ten fantastyczny plot twist :D Tak btw Hania-Mania to będzie chyba pierwsza postać Disneya bez chociażby szczątkowego charakteru, która zdobędzie kosmiczną popularność tylko dlatego, że okropna Myszka Miki wydarła jej chwalebną rolę pierwszej homoseksualnej opcji romansowej w jej stajni.

      Usuń

Prześlij komentarz