W jakiś tam przewrotny sposób nawet dobrze się
bawiłam przy drugiej części tej epickiej trylogii – była to zabawa przetykana
drinking games na widok co beznadziejniejszych scen seksu („czekaj, tutaj nie
pijemy, było nawet spoko”) i owszem, napisałam potem o niej ścianę tekstu, jak
to nie umie w relacje międzyludzkie i tworzenie koherentnego scenariusza, jednak
towarzyszyły temu jakieś uczucia. Ironiczne i na zasadzie śmiechu przez łzy,
ale to i tak lepiej niż przy Nowym
obliczu Greya, gdzie wydarzyły się nawet nie łzy, a apatia i tęgi niesmak.
Może to kwestia tego, że jestem już zmęczona tą serią, ponieważ Ciemniejsza strona Greya pomimo swego
potencjału bekogennego była równie wymęczonym filmem, co jej kontynuacja; w
każdym razie cieszę się, że to już koniec, ponieważ nie sądzę, bym uciągnęła
kolejne spotkanie z Kryszczanem, co jak człowiek zachowywać się nie potrafił.
Na szczęście w tym uniwersum (jak to poważnie brzmi w kontekście tego…
„dzieła”) zanosi się chyba tylko wyłącznie na reboot, jeżeli w ogóle cokolwiek,
bo i Dakota, i Jamie solennie zaprzeczyli swym udziałom w ewentualnej
kontynuacji, a jak wiemy, E L James jest teraz zajęta odcinaniem kuponów od
swego sztandarowego fan ficka i pisze tę samą książkę, tylko z perspektywy
miejscowego Don Juana. I jest ona tak tragiczna, jak sobie wyobrażacie. W
sensie taka „musieliby zrobić casting dla jego penisa, ponieważ to jedna z
głównych ról w tej książce” tragiczna. Chciałabym to wymyślać, ale nie, to
naprawdę się tam dzieje iiiii czy wspominałam już, jak smuci mnie obecna
sytuacja rynku książki, jeżeli chodzi o mainstream? No więc smuci mnie bardzo. A, będą SPOILERY. Ale pewnie nie spodziewaliście się niczego innego, prawda?
No dobrze, ale co jest bardzo złego w
zwieńczeniu trylogii, poza tym, że wszystko? Zaczynamy od konstrukcji filmu i
trochę przeraża mnie, że jakością i poziomem odrealnienia dzieje się tu tak
źle, jak we Frozen 2. Nowe oblicze Greya to film wymęczony i
męczący jednocześnie – odpad scenopisarstwa, w którym fabuła dyszy z wysiłku,
by połączyć podane wątki na ślinę, siląc się chociażby na pretekst ciągłości
przyczynowo-skutkowej. Spoiler – nie ma tu czegoś takiego, jest za to słowo
honoru, że ależ oczywiście, że to wszystko ma jakiś sens. Tę fantastyczną
opowieść otwiera ślub Anastasii i Christiana, który, o ile mnie pamięć nie
myli, następuje po znajomości trwającej jakieś zapierające dech w piersiach
sześć miesięcy. To automatycznie rodzi kilka problemów, których można by
spokojnie uniknąć, ale też z drugiej strony państwo Greyowie odznaczają się na
tle normalnych (i zdrowych) par, prawda, więc spokój tam z tyłu. Zawiązuje się
parę wątków widmo służących za watę wypełniającą kolejne elementy intrygi (o
której za chwilę) i kiedy piszę „wata”, to naprawdę większość z nich poza chyba
jednym istnieją tu tylko po to, by jakoś usprawiedliwić półtorej godziny
trwania tego filmu. Tych z kolei starających aspirować się do nie daj Boże
konfliktu (czyli takich, które nie zamykają się w pół sceny) mogłoby właściwie
nie być, gdyby tylko komunikacja między dwoma postaciami nie ograniczała się do
wyboru zabawki erotycznej na dzisiejszy wieczór. Nieszczęśliwie też dla siebie
trzecia część chce być już poważniejsza, tj. związek naszych gołąbeczków
przestaje być jeno pitu-pitu o zabieraniu na randki helikopterem, dlatego to,
co jeszcze dało się przegryźć, bo zawsze gdzieś tam istniała z tyłu głowy
nadzieja, że Anastasia zostawi tego dupka (no wiem – kobiety uwielbiające tę
serię mają swoje marzenia, ja mam swoje) i nie będzie brnąć w ten patologiczny
związek, to teraz już niestety mamy ślub, mamy poważne rozmowy i to, co pierwej
dało się spokojnie wyśmiać, tak teraz podszyte jest serjaz byznes i nie
potrafię już urządzać sobie z tego podśmiechujków. Ale zacznijmy powoli: między
innymi pojawia się nam tutaj fantastyczny PROBLEM, gdzie Ana stwierdza, że nic
to, że każdy i jego pies od dawna wie o wykupieniu wydawnictwa, w którym
kobieta pracuje, przez Greya, tak więc całe Seattle huczy o nagrodzie w postaci
gorącej posadki redaktora naczelnego, którą Ana dostała w nagrodę za kopnięcie
Hyde’a w krocze. Nie, to wszystko są drobiazgi, dlatego pani Grey – ups, PANNA
STEELE – w pracy będzie używać panieńskiego nazwiska, ponieważ ludzie mają
pamięć złotej rybki i nikt nie połączy faktów. Doceniam przynajmniej szczerość,
bo w dialogu z mężem Ana rzeczywiście rzuca, że woli tytułować się jako ta stal
skryta w jedwabiu niż szaruga w sercu jesieni, gdyż ponieważ każdy wie,
dlaczego ona tam pracuje i dlaczego na tym wysokim stanowisku, ale czy
myślicie, że po odbębnieniu tego zapewnienia coś zostanie zrobione z tym
wątkiem? Nope, dwie sceny później wszyscy już zwracają się do Any per „pani
Grey”. W sumie też bym się przeraziła, gdyby w połowie mojej rozmowy z
wydawanym przez moją firmę pisarzem do pomieszczenia wtargnął byk w postaci
niekontentego męża domagającego się wyjaśnień, czemuż to jego maile nie
dochodzą na jedyny słuszny adres. Nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać
podczas tej sceny – z jednej strony to takie absurdalne, że pierwsze co
Christian robi po wspólnie spędzonym miesiącu miodowym i powrocie do pracy, to
patrzy, czy aby na pewno żona zmieniła nazwisko w biznesowym adresie mailowym.
Z drugiej strony to takie absurdalne, że faceta do pasji doprowadza coś
takiego, bo jeśli nie jest tak, jak on chce, to szlag go trafia i musi zrobić
ci scenę przed twoim potencjonalnym klientem, którego reprezentujesz.
Profesjonalne! Dobrze rokujące na przyszłość! Odrobinę (ale to odrobineczkę) to
upraszczam, ponieważ w tym momencie filmu wiemy już, że Jack Hyde próbuje się
zemścić w bliżej nieokreślony sposób, robiąc totalnie randomowe rzeczy, no ale
jak wiemy, sam film nie ma pojęcia, co chce tutaj ugrać, więc oh well. W każdym
razie pewnie ten atak bliżej niesprecyzowanej zazdrości wobec panieńskiego
nazwiska Any należy złożyć na karby obawy Christiana o jej osobę i ha ha, co za
bullshit, ten facet ma problemy. Jak już ustalamy kwestię nazewnictwa, przechodzimy
do dzieci. No więc pan i pani Grey zaczynają rozmawiać o potencjalnym
rozmnażaniu się po ślubie i dyskusja ta przebiega tak, jak zapewne sobie
wyobrażacie.
Ana: Kiedyś będę musiała się sama tym zająć –
gotowaniem, sprzątaniem, wychowywaniem dzieci…
Grey: !
Ana: … No bo ty chcesz mieć dzieci, prawda?
Grey: *mruczy coś pod nosem*
Ana: Kryszczan.
Grey: Mmmgmhmhmh.
Ana: Kryszczan, nie słyszę, powtórz.
Grey: *naburmuszony* Chcę. Ale kiedyś. Tak za
tysiąc lat kiedyś.
Ana: >:[
Ten wątek stoi chyba najbliżej czegoś, co w
tym filmie można nazwać overarching story, ponieważ fabuła mocno sili się, by w
tym jednym konflikcie zmieścić nam wyzwolenie Anastasii (i to wychodzi całkiem
spoko – jak na tę franczyzę of kors), character development i rozliczenie z
przeszłością Christiana (no i to już jest beznadziejnie) oraz takie ładne
domknięcie serii z kategorii „żyli długo i szczęśliwie”. Mając w pamięci, o kim
ten film jest, naturalnie całość wypada przerażająco – jak w części pierwszej i
drugiej spokojnie można było zignorować Greya jako zlepek motywów, tak tutaj
nieszczęśliwie otrzymuje coś na kształt charakteru. … Ech. Nie wiedziałam, że
kiedykolwiek rozczaruję się na widok rozwinięcia czyjejś postaci, ale trylogia Greya to doprawdy dzieło na wiele
sposobów przełomowe. Jeżeli już poprzednie części były dla was festiwalem
obrzydliwości, to ten przekracza wszelkie granice. Jako że Anastasia nie
potrafi ogarnąć własnego awansu, to trudno oczekiwać od niej pamiętania o
antykoncepcji. To jest w ogóle taka chora sytuacja w tym filmie, w której Ana
chodzi do tej pani ginekolog przypisanej jej przez Greya i to ta pani ginekolog
zabiega, aby dziewczyna przychodziła do niej na te zastrzyki przeciwciążowe, a
ta, pomimo że tłumaczono jej kilka razy, że w antykoncepcji ważna jest
systematyczność, tłumaczy się brakiem czasu i roztrzepaniem. Wiecie, ja nie
chcę tutaj oskarżać kobiety o to, że z jej „winy” będzie dziecko, bo to
właściwie kolejny „problem”, który można by rozwiązać rozmową: zamiast
organizować Anastasii życie do takiego chorego stopnia i „załatwiać sprawę” po
swojemu, wystarczy, że świeżo upieczone małżeństwo pogadałoby poważnie ze sobą
o przyszłości i wtedy Christian mógłby spokojnie swej lubej wyjaśnić, że na
razie wolałby nie mieć dzieci i czy ona mogłaby uprzejmie pilnować wizyt u
lekarza, jeżeli ma takie samo zdanie? Ale nope, skąd Ana ma wiedzieć, co jest
ważne, a co nie, skoro nawet jeśli dzieje się źle, to przeważnie rozwiązywane
to jest albo seksem, albo pieniędzmi? No dobra, w każdym razie będzie dziecko –
jak reaguje nasz amant, zapytacie? No nasz amant tupie nogą, obraża się jak
nastolatek, któremu zakazano jechać na koncert na drugi koniec Polski i idzie
się nawalić. Ale uważajcie, bo nie idzie do pierwszego lepszego baru, o nie!
Idzie do pani Robinson, czyli TAK, do tej samej kobiety, która wykorzystywała
go za młodu! Przepraszam – „wprowadziła w tajniki BDSM”. KIEDY MIAŁ PIĘTNAŚCIE
LAT. Ale to taka wspaniała przyjaciółka! I tu dochodzi do sytuacji
precedensowej, kiedy uruchamiają się wszystkie pokłady (niewielkie, bo
niewielkie, ale jednak!) normalności Anastasii – mianowicie kobieta stwierdza,
że wystarczy tego fabularno-związkowego bullshitu i strzela Christianowi epicką
mowę o tym, jaki to z niego dupek, bo zamiast porozmawiać z nią o dziecku, to
woli iść do swojej koleżany o dyskusyjnej moralności i jeżeli on zamierza dalej
się obrażać o coś, co już się wydarzyło, to w takim razie wypad, ona sama sobie
poradzi. W tym momencie zaczęłyśmy z przyjaciółką klaskać i pewnie
wychyliłybyśmy drinka w toaście, gdybyśmy piły, a jeszcze muszę wam powiedzieć,
że Ana opierdziela Greya podczas ubierania się, więc wiecie, ona siedzi tak
rozpostarta i wkurwiona w samej bieliźnie, i wow, dlaczego cały film nie składa
się z takich momentów? Gdyby ktoś mnie zapytał o najlepszy („najlepszy”) moment
w tym filmie, to wskazałabym Niezwykłą Emancypację Anastasii Steele za
niekwestionowanego faworyta. Zwłaszcza że Christian prześciga się sam ze sobą,
jeżeli chodzi o głupie akcje i choć jego podejście do ewentualnego dziecka to
właściwie ukoronowanie jego bucery, to nie jest jedyny kwiatek w jego kreacji,
o nie, nie. Jako że oglądałam ten film już raczej apatycznie, bo widać, że on
sam miał siebie dość, to skupiłam się właściwie najbardziej na rzeczach dwóch:
rozpierdzielu fabularnym (bo tu się nie dało się skupić, choćby się bardzo
chciało) oraz tym, co zostało z kultury BDSM. I uwierzcie mi, gdy piszę
„kultury”, to w przypadku tego filmu to jest komplement. No więc jest taka
scena w filmie, że Grey jedzie sobie na delegację (i dalej nie wiemy, czym ten
facet się zajmuje), a swej nastoletniej cór… znaczy, dorosłej żonie nakazuje,
by po pracy wracała prosto do domu, bo jeszcze złapie ją zły Jack Hyde i co
bydzie. No więc do Any dzwoni Kate (jej jednowymiarowa koleżanka ze studiów,
gdyby ktoś nie pamiętał – a pewnie nie pamiętacie) i zaprasza ją na drinka, bo
ma problem i musi się wygadać. No to Anastasia idzie na ten wypad, jej
ochroniarz dzwoni do Greya i mówi mu, co zacz, ten zaczyna się do niej
dodzwaniać, Ana wraca do domu, a tam napada ją JACK! Ho! Łapią Jacka, zamykają
go w kiciu, a na to pędem wraca Grey. I co, może myślicie, że pocieszy swoją
rozdygotaną ukochaną? TO MYŚLCIE DALEJ, ponieważ Christian zabiera Anę do
pokoju zabaw, aby tam wyżyć się na niej za nieposłuszeństwo. Nope, oni się nie
bawią, nie ma tam żadnego flirtu ani bliskości – jest tylko Grey męczący
Anastasię seksualnie i odmawiający jej orgazmu, bo ona śmiała iść z koleżanką
na piwo, podczas gdy on jej nie kazał. Czy ona wiedziała, jak on się czuł?! Jak
on się BAŁ? Zapytacie, czy Christian pyta Anę chociaż raz, jak ona się czuła po
napaści przez faceta, który napastował ją w pracy. Nnnno, jakby wam to
powiedzieć… nie? Ponieważ to nie ma znaczenia? Ponieważ liczą się tylko uczucia
Christiana? I to, jak bardzo on się bał?
I tak samo później będzie się liczyć tylko to, że on nie chce mieć dzieci, bo
nie czuje się gotowy, bo już ustalił, że on najpierw pokaże i da Anie wszystko,
czego ona sobie zamarzy; nie będzie się liczyć, czy ona chce nowy dom; nie
będzie się liczyć, z kim ona chce jechać na wakacje; nie będzie się liczyć, że
ona niekoniecznie ma ochotę używać wtyczek do pupy podczas seksu; no nic się
nie liczy, o ile nie kręci się wokół Christiana i tego, czego on chce. Anastasia
de facto nie ma wsparcia w Greyu w żadnej sferze życia i to wygląda tak, że
albo poddaje się jego humorkom, albo jak wierna kobieta-bluszcz umacnia go w
poczuciu wyimaginowanej wartości, więc podwójnie nie może na niego liczyć. Bo
Christian ani nie jest silny psychicznie, ani nie jest stabilny psychicznie i w
sumie na rozmowę o ciąży było za późno w momencie, gdy Ana zdecydowała się
przyjąć pod swe skrzydła tę porażkę społeczną, ponieważ tym samym zaopiekowała
się już jednym dzieckiem. Jednak co mnie najbardziej rozpieprza na czynniki
pierwsze, to kolejny dowód na to, że E L James gucio wie na temat BDSM i szerzy
negatywne wzorce. Ja wiem, że dla Greya jedynymi argumentami posiadającymi
jakąkolwiek moc są seks i pieniądze, ale jasny skurwysyn, kiedy w filmie
pojawia się scena BDSM, w której jedna strona wchodzi w nią zalana negatywnymi emocjami
po to, by ukarać tę drugą w ten dosłowny sposób… Ja pierdolę. Chciałabym
podesłać James książki, ficki i komiksy, które ja czytałam, żeby choć w
minimalnym stopniu ogarnęła, jaki bullshit tworzy, ale coś czuję, że równie
wielkie szanse na przyznanie się do błędu miałabym, gdybym spróbowała przegadać
sprawę z Katarzyną Michalak. Kończąc ten temat, dodam tylko, że poza kwestią
obrzydliwego podejścia do BDSM, to wszystkie sceny seksu w tej części są
odpychające i wyglądają, jakby były wyjęte z taniego porno. … W sumie to nawet
za dużo powiedziane, bo sporo scen pociętych jest tak, że nie widać nic poza
Christianem pchającym Anastasię i one trwają po jakieś dwie minuty maksymalnie.
Naprawdę, Ana trochę po Christianie poskacze, on ją pofedruje, a w tym wszystkim
za grosz finezji. Przysięgam, jajniki to mi prawie zamarzły podczas seansu. I
to jest film erotyczny, przekraczający granice, odważny—a wiecie co, dajcie mi
spokój.
Pewnie każda co rzetelniejsza recenzja już wam
to powiedziała, więc powtórzę – a i owszem, znajdzie się w tej historii miejsce
dla intrygi, i nie, nie jest ona napisana dobrze. Właściwie nazywać ją „intrygą”
wymaga w cholerę dobrej woli, ponieważ bardziej pasuje do niej miano „excuse
plot”. No więc w pewnym momencie E L James zauważyła, że nie ma już nic więcej
do powiedzenia na temat kulawego (nie)związku swoich dwóch nadpsutych
marionetek, dlatego zdecydowała się wprowadzić element suspensu. Chyba już w
poście na temat poprzedniej części napisałam, że ramy tej powieści nie są złe –
gdyby zabrał się za to ktoś z choćby śladowym kunsztem pisarskim, to dałoby się
wywinąć z Greya albo spoko thriller
psychologiczny, albo wcale niezłą erotykę. Ale że life is brutal and full of
zasadzkas, to dostajemy stworzony z odpadów wątek kryminalny, ot tak, żeby był.
Jack Hyde znany z poprzedniej części jako obleśny szef Any z jakiegoś powodu,
który potrafię określić wyłącznie jako lenistwo i ograniczone pokłady
wyobraźni, których nie starczyło na stworzenie nowego antagonisty, otrzymuje
bilet na niechlubny występ w Nowym
obliczu Greya. Znacie może zabieg, gdy w kontynuacji gry (przeważnie jakiegoś
wierutnego gniota) twórcy klecą na szybcika sequel z istniejących assetów? No
więc dzięki pani James macie okazję zobaczyć, jak to się robi w literaturze. To
dość ewidentne, że Jack miał wpaść tylko na jeden wątek w dwójce i nigdy więcej
się pojawić, but alas, podpisano umowę na trylogię, więc oto mamy recykling
postaci, którą z konfliktem na ekranie łączy festiwal zbiegów okoliczności w
najlepszym razie, a w najgorszym li i wyłącznie Imperatyw Narracyjny. Hyde’a
można tu nazwać wiadrem na wszelkie zło całego filmu i jakbyście wątpili, że
trylogia Greya to jedna wielka
hiperbola wszystkiego, co dzieje się w normalnych filmach, tak intryga z antagonistą
w roli głównej to jest… nnnno, całkiem inna liga. Plan zemsty niedoszłego
redaktora naczelnego jest porąbany i bez sensu – napisałam, że problemy Greyów
i ich krewnych i znajomych to wątki-wata, aczkolwiek równie dobrze można się
kłócić, co komu wypełnia pustkę pomiędzy kolejnymi scenami. Intryga z Hyde’em
to w ogóle wielka tajemnica, ponieważ nawiązuje do problemu z drugiej części,
gdzie to Christian się smucił, bo jego mama puszczała się za narkotyki. No
okej, smutno, ale rozwiązaliśmy to i nara. No okazuje się, że nie, ponieważ od
słowa do słowa dochodzimy do rewelacji, że Jack przebywał w tej samej rodzinie
zastępczej co Grey i on się teraz mści, ponieważ nie dość, że nie adoptowała go
rodzina bogaczy, to jeszcze wyrąbali go z wydawnictwa, w którym tak wybornie
molestowało mu się stażystki. I to jest takie grubymi nićmi szyte, że nawet
bohaterom nie chce się tym przejąć. Naprawdę – miesiąc miodowy naszych
gołąbeczków przerywa wtargnięcie Hyde’a do serwerowni w Grey Enterprises (z
których – uwaga, uwaga – giną tylko OSOBISTE pliki pana Greya i ja się pytam,
po co on je trzymał na serwerze firmy, a nie, no nie wiem, w domu na kompie?),
Ana dzięki swemu laserowemu wzrokowi Mary-Sue od razu zauważa, że to jej
niedoszły oprawca i może myślicie, że sprawa idzie na policję? A gdzie tam – w tym
momencie zaczyna się najgorsze śledztwo w historii fikcyjnych fabułek ever.
Grey zleca swym ochroniarzom, by zbierali informacje o Jacku, tak więc gdy
fabuła w iluzji rozwoju przypomina sobie, że dawno nie wspomniała nic o tym
kosmicznym źle znanym jako Mr. Hyde, wprowadza kogoś z obstawy (przeważnie
Tylera, więc nie jest to taki do końca beznadziejny wątek, wink wink, nudge
nudge), kto podaje Greyowi nowy plik z dokumentami odnośnie tego szpiega z
krainy deszczowców. I PROSZĘ PAŃSTWA JAKIE TO SĄ INFORMACJE. Co jakiś czas
Tyler przychodzi z jakimiś totalnymi pierdołami typu numer buta, gdzie ostatnio
pił kawę (Hyde, nie Tyler, bo tego akurat chciałabym się dowiedzieć) albo kolor
oczu i absolutnie widać, że tak naprawdę nikt nie chce tego kolesia ująć, bo
przyda nam się na ten porąbany trzyminutowy finał, który pozwoli Anastasii
strzelić z gnata, nadać siostrze Greya minimalną wartość jako części obsady i
wzbudzić w Christianie miłość do dzieci. Serio, jakoś tak w siedemdziesiątej
minucie filmu dowiadujemy się, gdzie Hyde studiował i Grey uważa to za owocne
śledztwo. No więc nie chcę wam nic mówić, ale nawet ja bym się pewne tego
dowiedziała w czterdzieści sekund, a nie mam Facebooka, więc startuję ze
spalonej pozycji. I chyba tutaj E L James stwierdziła, że złapała Pana Boga za
nogi tym pomysłem, ponieważ w ostatniej scenie filmu poznajemy położenie grobu
biologicznej matki Christiana, ponieważ to jest wątek, który miał absolutnie
znaczenie w tej części i na pewno łączył się z Hyde’em. No to państwo Grey idą
na ten grób i tam stoją przez dwie minuty. Nie, nie wiem po co. Naprawdę,
wzmianka o mamie Krysia wspomina się może raz i nic z tym nie jest zrobione,
ale najwyraźniej był to arc, który należało domknąć. Ta scena wydaje się jak
afterthought, bo za mało Greya pojawiło się w tym greyocentrycznym filmie – z drugiej
strony cała fabuła trzeciej części jest jak afterthought, ponieważ nic tu nie
ma mocy. Ani ten rozwój bohaterów, ani ten konflikt, ani nie daj Boże wątki
poboczne z bohaterami drugoplanowymi. Kate dostaje mini-wąteczek o zaręczynach,
który rozwija się w dwie sceny i pół, a wynika z niego tyle, że ona niestety
też wejdzie w tę chorą rodzinę. Ogólnie z drugiego planu mamy właściwie tylko
rodzeństwo Krysia, którzy mają ino stwarzać imitację większej obsady poza nasze
dwa posągi. Matka Christiana pojawia się raz, by puścić melancholijnego smuta o
kobiecie kochającej zawsze i ponad wszystko, nawet taką porażkę socjalną jak
jej syn; o rodzicach Any nie pamięta nikt, a już na pewno nie scenariusz. Na
zasadzie easter egga znalazło się miejsce dla Jose, który z bliżej nieznanych
mi powodów zostaje zaproszony na wypad do Aspen. Myślałam, że został oficjalnie
wykopany z grona znajomych Anastasii za nietrzymanie jej włosów podczas
wymiotów?
Pomimo tego, że dużo dzieje się w Nowym obliczu Greya i jak zwykle dzieje
się bez sensu albo abstrakcyjnie (or both), to nie potrafiłam chłonąć tej
groteski wypływającej z ekranu. Nie zmęczyłam się tak przy poprzednich
częściach, jak przy tej – bezcelowość krzyczy z tego filmu, ciąg
przyczynowo-skutkowy posłał sobie kulkę w łeb już przy scenie ślubu, a postacie
próbują w character development i to chyba największa tragedia tej historii. Bo
widać, że chore relacje międzyludzkie i patologia to najwięcej, na co stać tę
serię, a tu nagle zaczęła za bardzo zbliżać się do naprawdę poważnych tematów i
wiecie – everyone gangsta till chodzi o dzieci. Albo biednych antagonistów robiąc
za assety z recyklingu. Pora znaleźć sobie inną ciarogenną franczyzę – Grey się niestety wyeksploatował.
Widziałam zwiastun trzeciej części; miał ładną piosenkę i dużo scen zawierających ładne rzeczy, jak suknia ślubna, prywatny samolot, Wieża Eiffla i hotel gdzieś górach. I ja mam wrażenie, że tak to właśnie działa - że wszystkie te zachwycone kobiety starannie prześlizgują się wzrokiem po odpałach Krystiana, skupiając się tylko na tych kieckach za miliony monet i luksusowych prezentach, a furię na wiadomość o ciąży (z tego, co słyszałam, reakcja Greya w filmie i tak jest w miarę opanowana w porównaniu z tą książkową) tłumaczą sobie Bardzo Smutną Traumą, z której ostatecznie wyleczy go Siła Miłości.
OdpowiedzUsuńI możemy przewracać oczami na tego rodzaju filozofię, ale umówmy się - obecnie popkultura przygotowuje dziewczynki do tego rodzaju postawy już od wczesnego nastolęctwa. Gram dalej w 'Moonlight Lovers' (przeszłam pierwszy odcinek na obu ścieżkach) i jestem pod głębokim wrażeniem, w jak dalece patologicznym kierunku rozwija się ta historia. Generalnie mamy tu do czynienia z przemocowym bucem (co ciekawe, ani z prologu, ani ze ścieżki Beliatha w żaden sposób nie da się wywnioskować, że route Włodzimierza będzie wyglądał w ten sposób, więc już czekam z niecierpliwością, w jaki sposób popsują - póki co względnie normalnych - Raphaela i Aarona w ich własnych wątkach), który traktuje nas jak ścierkę do podłogi i którego ścieżka ma być chyba inspirowana "Piękną i Bestią" i mój losie, jak bardzo to twórcom nie wychodzi. Jestem więcej niż pewna, że gra każe nam w pewnym momencie pochylić się ze zrozumieniem nas Bardzo Smutną Historią (albowiem to, ze takowa istnieje, jest nam sugerowane z subtelnością czołgu) Blond Buraka, w związku z którą oczywiście będziemy zobligowane wybaczyć mu jego psychotyczne zachowanie, albowiem jak wszyscy wiemy, trauma z przeszłości zwalnia z automatu z konieczności panowania nad sobą. W porównaniu z Blond Burakiem Beliath wypada, o dziwo, nieco lepiej; nie, żeby jego ścieżka miała jakąkolwiek wartość, skądże znowu - Beliath to cudowne dziecko sexual predatora i podpitego wujka Janusza na weselu - ale przynajmniej tu gra nie próbuje nas oszukać i już w prologu uczciwie ostrzega, z czym przyjdzie nam się mierzyć, więc i niesmak jest jakby nieco mniejszy.
Trudno zatem się dziwić, że nastolatka, której wmawia się, że nie masz to jak związek z toksycznym gamoniem (a nie wspominam tu nawet o tysiącu wątpliwej jakości dzieł YA) ignoruje później czerwone flagi u Greya - przecież powiedział, że kocha, i do tego kupił brylantową kolię!
Jeśli odnosić to do Beemoovu, to jednocześnie dziwi mnie i nie dziwi, że francuskie studio po tej swoistej rewolucji, jakie nasze społeczeństwo przeszło (przechodzi) odnośnie molestowania i tak dalej, zdecydowało się dalej iść w zaparte z Moonlight Lovers. Nie dziwi mnie, bo Beemoov jakością scenariuszy stoi w tym samym rzędzie, co E L James, Katarzyny Michalak i Trudne Sprawy/Ukryta Prawda i najpewniej ich marzeniem od długiego czasu było zrobić europejską odpowiedź na Diabolik Lovers, ponieważ to jest ich nisza, którą sobie z jakiegoś powodu ukochali. Dziwi mnie, bo jednak te dzikie fantazje towarzyszące wyborom spośród Potencjalnego Gwałciciela, Szaleńca albo Męskiego Boksera są raczej domeną japońskich klimatów, u nas chyba za bardzo tego nie ma (znaczy, ja jestem pewna, że istnieje jakaś indie romansówka z taką premyzą, nie wierze, że nie), bo jak jest, to albo nikt tego nie romantyzuje i gra raczej jest świadoma, że źle się bawi, albo ogranicza się do jednego czy tam dwóch pobocznych route'ów dla szaleńców/ludzi odblokowujących wszystko. No nie wiem, może jestem tu strasznie naiwna, ale trochę nie mieści mi się we łbie, że zamiast napisać już może prędzej jakąś PEGI-13 (czy tam 16) wersję Zmierzchu z romantycznymi niezrozumianymi wampirami, to oni ją po bandzie, sięgając po dość specyficzny fetysz, który został zrugany na miliard sposobów przez obecną popkulturę. A może to tylko ja obracam się w zdrowszych tagach w internetach.
Usuń"Beliath to cudowne dziecko sexual predatora i podpitego wujka Janusza na weselu" - to jest tak piękne, że aż sama chciałabym to napisać.
W ML przeraża mnie jeszcze jedna rzecz: otóż gra na każdym kroku sugeruje nam, że z dwóch/trzech dostępnych odpowiedzi właściwą musi być ta grzeczniejsza. I w jakiejkolwiek innej rozgrywce przyklasnęłabym tej filozofii, ponieważ a) mam dosyć bucowatych protagonistek, które mylą cięty język z chamstwem i manierami rodem z obory i b) należę do tych graczy o kręgosłupie ślimaka, którym zawsze jest przykro, że obrażają zbiór pikseli. Są tylko dwa małe problemy.
UsuńPo pierwsze, "niegrzeczne" odpowiedzi...naprawdę nie są niegrzeczne (i mówię to ja, królowa słodzenia pikselowym ludzikom), może poza kilkoma przypadkami. Nie-Sukreta jest, owszem, bezpośrednia i otwarcie wyraża swoje niezadowolenie, ale nie jest przy tym rozwydrzona - a mimo to, za każdym razem gdy gracz zdecyduje się pokazać nieco pazura wąpierze krzywią się jak po zjedzeniu cytryny i w mniej lub bardziej dosadny sposób dają jej do zrozumienia, że zachowuje się prostacko, a phi! Ale nic to, mamejowatość potencjalnych tu loffów dałoby się jeszcze przeżyć; prawdziwy problem leży gdzie indziej.
Otóż wszystkie "buntownicze opcje" łączy jedno - bohaterka wyraża w nich otwarte niezadowolenie związane z faktem, że została pozbawiona prawa samostanowienia o sobie, jest traktowana z zerowym szacunkiem i nikt nie chce jej niczego wytłumaczyć. To nie jest Sukreta robiąca dramę o licealne pierdoły, ta dziewczyna naprawdę ma wszelkie powody, żeby urządzić karczemną awanturę - a biorąc pod uwagę osobowość Blond Buraka i podrywacza z Bożej łaski nic nie sprawia mi większej przyjemności, niż wybranie tej z opcji, w której mogę dowalić im najmocniej. A skoro wzbudzają takie uczucia we mnie, to co dopiero u bardziej charakternych graczy?
Mam jeszcze taką lichą nadzieję, że może scenariusz pozytywnie mnie zaskoczy, ale jestem dziwnie przekonana, że jedynym sposobem uzyskania "dobrego" ("i żyli długo i szczęśliwie w chorym, toksycznym związku") zakończenia jest pozwolić jeździć po sobie jak po łysej kobyle potencjalnym tru loffom,a wszelkie oznaki buntu sprowadzą na nas słuszną karę. Wiwat młodzieżowe gry!