Dziś w menu:
Jarosław Boberek na pustyni, Star Fantasy: Espery Kontratakują, One Piece na
3DS-ie i babska gra o prowadzeniu butiku. Też na 3DS-a. BYDĄ TĘGIE SPOILERY DLA
UNCHARTED 3 i małe do Final Fantasy XII, czujcie się ostrzeżeni.
1. Uncharted 3: Oszustwo Drake’a
Słuchajcie, sprawa jest taka - wszystkie moje screeny z Uncharted 3 są diablo rozmazane i niewyjściowe, a jako oddana sprawie domorosła dziennikarka (hue hue) growa mam za dużego lenia, by zainstalować to cudo jeszcze raz i stanąć w jakiejś ładnej dżungli, dlatego macie: przegląd randomowych screenów, które robiłam w różnych grach. Można kraść, bo jako dzieciak internetu próbowałam cykać fotki fajnym one-linerom i podśmiechujkom. Bóg wie, jak trudno je znaleźć w sieci, jeżeli samej się ich nie zrobi. W każdym razie: moja reakcja po piętnastej śmierci w przeciągu pięciu minut na statku w tym cholernym Uncharted 3.
Wiecie co,
odpaliłam amerykański dublaż na Youtubie i z całym szacunkiem dla Nolana
Northa, ale dla mnie już zawsze Nathan Drake będzie dorabiał po godzinach jako
policjant z Rodziny Zastępczej,
sorry, I’m not sorry. W trzeciej części czasami tłumacz przysypia (znaczy,
pewnie ma suchy scenariusz bez kontekstu), więc dostajemy okazjonalne kwiatki
typu „mam” zamiast lepiej pasującego w danej chwili „już się za to biorę” albo
coś podobnego, aczkolwiek poza tym uwielbiam polskie dubbingi i tłumaczenia Uncharted. Na początku myślałam, że
Boberek może będzie mi trochę zgrzytał w roli głównego zawadiaki (tak jak
bardzo go lubię, to o ile pamięć mnie nie myli, to on raczej wybierany jest do
ról gimmickowych i drugoplanowych), ale nope, jest fantastyczny jako Drake. W
ogóle wszystkie postacie brzmią lepiej po polsku – może to kwestia
przyzwyczajenia, bo ja też mam takie coś, że wolę bardziej to, co usłyszę
najpierw. Jednak będę się zapierać rękami i nogami, że polska Elena bije na
głowę tę hamerykańską, która wydaje się po prostu zmęczona całym tym
nagrywaniem, a Sully… no Sully to jest Sully i ojej, zaprowadziłabym
prostytutkę do kościoła jeszcze raz (it makes sense in context, I swear). Co mi
się za to nie podoba w Uncharted 3 to
porąbany poziom trudności i konstrukcja fabularna. Okej, to pierwsze pewnie
wynika z tego, że jestem Babą™ i nie ogarniam, aczkolwiek z drugiej strony to
dla mnie niepojęte, bym na normalu musiała mordować całą załogę piracką,
przedzierając się przez dwanaście wieżyczek i dwudziestu chłopa w pełnym
uzbrojeniu, w których trzeba wpakować pół magazynka strzelby. Dlaczego nie
zagrałam na łatwym albo story jak w Horizon
Zero Dawn, zapytacie? Ponieważ uważam, że wyzywanie tego pogiętego poziomu
trudności to część przeżycia zwanego „graniem w Uncharted” i dziękowaniem w duchu, że czwórka i Lost Legacy nie są już robione na
silniku PS3, więc pewnie będą bardziej casualowe. No chyba że nie, to się mocno
zdziwię. I przejdę. Przez łzy, krew, pot i znój. I tylko fabułę, bo jakoś nie
ciągnie mnie, aby szukać wszystkiego w Uncharted,
a ja przeważnie lubię znajdźki. Chociaż może nie ma się co dziwić – głównym
motorem dla mojego zainteresowania tą serią były rozliczne porównania do Tomb Raidera i chciałam zobaczyć jak to
jest, gdy za scenariusz bierze się dla odmiany ktoś, kto wyrósł z nastoletniego
zachwytu angstem. Pisałam już to parę razy, ale ogólnie gdyby ktoś pytał mnie o
zdanie, to tak, Uncharted jest
napisane o niebo lepiej niż każda część nowej trylogii o przygodach panny Croft
– to taki Tomb Raider tylko bez kija
w tyłku i postaciami, które da się opisać więcej niż jednym przymiotnikiem albo
nazwą archetypu. Co nie znaczy, że historia Drake’a nie ma swego za uszami –
trójka cierpi na bezsensowny konflikt moralny, który nie działa na praktycznie
żadnej płaszczyźnie, dlatego scenariusz dwoi się i troi, by uformować mu jakoś
ręce i nogi. Tak więc otrzymujemy takie fantastyczne rewelacje jak nielogiczne
zachowania postaci i generalny OOC-yzm. Jest coś takiego w sposobie prowadzenia
fabuły w Uncharted, który dla
ułatwienia nazwę „ogólnym in media res”. W tym kontekście chodzi mi o to, że
gra nie bawi się w wyjaśnianie kto, z kim i dlaczego – mamy Nathana Drake’a i jego
funfla Sully’ego, i oni przeżywają przygody, a czasami się pojawi jakaś
dziennikarka, jakiś kolega po fachu, jakaś ostra szprycha. To mi się strasznie
podoba w Uncharted, ponieważ cała
fabuła opowiadana jest poprzez interakcje bohaterów, a nie rozwlekłe
ekspozycje. Ta gra żyje i nie będzie nam wbijać do głowy, że to jest
dziennikarka Elena – nie, dziennikarka Elena powie, że Drake’a chyba porąbało i
już nie nakręci swego reportażu w spokoju, a potem chwyci za pistolet i będzie
się na niego darła podczas strzelania w atakujących jej niemilców. Tak się robi
poezję w kinematografii! Więc co się psuje w Uncharted 3? Psuje się mianowicie to, że jak w poprzednich
częściach nie przeszkadzała ta oszczędność informacji, tak w tym konkretnym
scenariuszu, który próbuje sprzedać nam Oszustwo
Drake’a, nagle zaczyna brakować kluczowych elementów układanki. O ile nie
potrzebujemy trzech ekspozycji, prequela i książkowego pomostu aby zrozumieć,
że Chloe jest koleżanką po fachu Nathana, to więcej szczegółów przydałoby się,
gdy mowa o głównej antagonistce części. Jej wpływ na życie Drake’a to jedna
wielka niewiadoma – w jakiś tam oględny sposób gra daje nam do zrozumienia, że
kobieta przewodzi tajnej organizacji, o której gucio się dowiemy, a do tego
pociąga za sznurki jeżeli chodzi o przeszłość naszego protagonisty i zarzeka
się, że zna lepiej naszych przyjaciół od nas. Jednak wszystkie scenki obrazujące
jej status pradawnego zła i nemezis głównego bohatera wydają się jakby wyjęte z
większej całości, której ktoś zapomniał dopisać albo dokręcić. Przez całą grę
czekałam, aż rola Marlowe nabierze sensu poza byciem klinem na siłę wbijanym
między Drake’a i Sully’ego, ale nie – oto macie tutaj antagonistkę, której
wszyscy się boją, ale nie wiadomo dlaczego, nie wiadomo jakie ma tak naprawdę
motywacje (bo nawet trudno podciągnąć je pod przejęcie władzy nad światem, tak
mało się o niej dowiadujemy), nie wiadomo, jaka przeszłość łączy ją z
bohaterami poza tym, że kiedyś tam Sullivan zabrał ją na kolację i (może) dla
niej kradł. Ogólnie mam wrażenie, że gra ni z gruchy, ni z pietruchy
przypomniała sobie, że w sumie to coś
mało rozwija swoich bohaterów (i jak nigdy jestem jej za to wdzięczna, bo to
naprawdę tutaj działa), dlatego otrzymujemy nikomu do szczęścia niepotrzebny i
niezwykle kulawo zarysowany wątek teoretycznego konfliktu pomiędzy Nathanem a
Sullym, który dodatkowo łączy się z wpychaną nam do gardła tezą odnośnie
egoizmu Drake’a w dążeniu do celu. No więc dwie poprzednie gry dały nam jasno
do zrozumienia, że chłopaki to funfle na zabój, znają się kopę lat i ratują
sobie nawzajem tyłki, ale nie w Uncharted
3, ponieważ Uncharted 3 nagle
stwierdza, że Drake jest tak skoncentrowany na odnajdywaniu zaginionych miast,
że nic się dla niego nie liczy i zaryzykuje wszystkim, nawet życiem najlepszego
przyjaciela, a z kolei Sully na pewno go zdradzi, ponieważ laska mu tak każe i
o rany, jaki to jest bullshit po tych dwóch częściach, w których Drake nawet
raz czy dwa stwierdził, że jednak nie będzie szukał zaginionych miast, bo to
niebezpieczne, a Sully teoretycznie go zdradził, ale nikt nie robił z tego
tragedii, bo jakoś wszyscy rozumieli, że tak wyszło i no hard feelings. Trójka
tak bardzo sili się na dramat i próbuje go ukręcić z tak wyświechtanych
motywów, że nawet czarodzieje z Naughty Dog nie potrafią zrobić z niego
angażującej fabułki. Dlatego błagam was, scenarzyści na całym świecie –
pozwólcie temu tropowi zdechnąć. Najlepiej razem z etapami na statku, które są
męczące bardziej niż wszystkie etapy w pociągu, kanałach i na budowie razem
wzięte.
2. Final Fantasy XII: The Zodiac Age
Też bym chciała chusteczkę od Balthiera. I mnie by ona wystarczyła, taka jestem łatwa.
Brat: Mógłbym
się wciągnąć w tę grę, bo to takie Star
Wars w uniwersum Final Fantasy.
Mógłbym, gdyby nie ten porąbany system walki.
Jako że mam
większą tolerancję na nowości (i w sumie ten system walki nie jest aż tak zły,
jeżeli tylko przetrawisz fakt, że KAŻDĄ, ale to KAŻDĄ komendę musisz podpiąć w
menu i oh boy, będziesz w nie wchodzić co trzy sekundy, jeżeli choć trochę ci
zależy), to powoli dłubię sobie w Star Fantasy: Imperium Kontratakuje i w sumie
doceniam to, co ta gra próbuje stworzyć. Co prawda niektóre założenia i
mechaniki zajeżdżają pretensją oraz zawracaniem gitary – każdą technikę, magię,
USTAWIENIE AKCJI AUTOMATYCZNYCH musisz kupić albo ewentualnie znaleźć (ale
raczej kupić), a takie zbieranie zleceń na polowania jest zrobione totalnie na
okrętkę. Nie wystarczy, że weźmiesz zlecenie z tawerny – musisz znaleźć osobę,
która to zlecenie wystawiła, pogadać z nią o celu do utłuczenia, załatwić mobka
i wrócić do klienta po nagrodę. Powodzenia, jeżeli robisz kilka polowań naraz i
nie od razu po przyjęciu zadania. Tak, pewnie, masz menu klanowe, ale cały
proceder i tak można by skrócić o połowę, i nikt by się nie obraził. FFXII stoi
w rozkroku między Finalem a Square’ową odpowiedzią na World of Warcraft i albo to bierzesz, albo nie. Mnie to właściwie
nie przeszkadza, bo strasznie lubię system jobów, a i Ivalice zdążyłam poznać
dzięki Final Fantasy Tactics Advance i
A2 – z czego ta druga to jeden z
moich ulubionych Finali ever, właśnie ze względu na gameplay. Trochę boli brak
Bahamuta i Alexandra na polu bitwy, ale cała reszta świata przedstawionego jest
super – aż szkoda, że poza jedną Vierą do drużyny nie załapał się jeszcze jakiś
przedstawiciel rasy nie-ludzkiej, zwłaszcza że nie ma w tej grze modeli zbroi,
więc wymówka tworzenia dodatkowych assetów nie ma racji bytu. A także…
Brat: Może nawet
tego Vaana bym przeżył, chociaż nie mam pojęcia, co on robi w tej historii.
Przecież to już po cutscenkach widać, że można by go wywalić i nic by się nie
zmieniło.
Ja: No to razem
z nim leci Penelo, bo to tylko jego przedłużenie.
Czytałam tę
fascynującą opowieść o tym, jak to na początku bohaterem miał być Basch i to z
jego punktu widzenia mieliśmy poznawać historię, ale ktoś w Square stwierdził,
że im się to nie sprzeda, jeżeli protagonistą nie będzie znowu młody,
niedoświadczony chłopaszek z wielkimi marzeniami. Zastanawiam się, kiedy ta
decyzja została podjęta, ponieważ mam już całe party i trochę sobie wędrujemy,
po kolei odkrywane są kolejne karty intrygi i jak Vaan z Penelo nie mieli
żadnego wpływu na fabułę, tak po czternastu godzinach dalej nie mają i poza
tym, że scenariusz dwoi się i troi, by nadać im jakąkolwiek relewantność (tu
Vaan coś bąknie do Ashe, tu Penelo rzuci jakąś śmieciową kwestią dla
wypełnienia ciszy), to serio, ino Imperatyw Narracyjny powstrzymuje Balthiera
przed pokazaniem im sygnetu na środkowym palcu. No i może posiadanie
ewentualnego mięsa armatniego do zasłonięcia się, gdy zrobi się gorąco. To
trochę zabawne, gdy z chirurgiczną precyzją da się wydzielić sceny, dialogi i
pojedyncze kwestie nawet, które zostały dodane tylko po to, by jakkolwiek usprawiedliwić
istnienie tych dwojga. Bawić przestaje, gdy pomyśli się, że właściwie to wielki
plan Square-Enix, aby zrobić z dwunastki grę dla niższego progu wiekowego,
obraca się w perzynę w bodajże piątej godzinie gry, bo już wiemy, że to nie
będzie historia Vaana, co to piratem w niebiesiech zostać chciał, tylko o
księżniczce odbijającej swojej królestwo po zamachu stanu, ale Final Fantasy XII idzie w zaparte, że a
i owszem, uda mu się jakoś połączyć te dwa wątki. I udaje się – starą taśmą i
wyżutą gumą, dlatego założenia fabularne wyglądają tu mniej więcej tak, jakby w
Grze o Tron grały Troskliwe Misie. Nie
jest trudno zapomnieć o Vaanie i Penelo albo traktować ich wyłącznie jako
przypadkowych NPC-ów zasilających twój team, aczkolwiek gdy POMYŚLĘ, że zamiast
tych dwóch porażek mogłam dostać jakiegoś baangę albo nu mou do drużyny i już
byłoby egzotyczniej… To mi smutno. Ale przynajmniej zobaczyłam w życiu
najambitniejszy crossover od czasów Disney i Final Fantasy, czyli Star
Wars i Final Fantasy! Tym razem
obyło się bez topienia masy funduszy, chociaż biorąc pod uwagę, że Yoda też
sprzymierzył się pod sztandarem Myszki Miki, to sądzę, że dałoby się to
załatwić. Słuchajcie, tu jest wszystko – starzy znajomi (Ashe/Leia,
Balthier/Han Solo, Fran/Chewbacca…), Imperium (Imperium), senat (senat), floty
powietrzne, Gwiazda Śmierci, storm trooperzy… no mówię wam, to tak jakby ktoś
zrobił Gwiezdne Wojny w magicznym
pseudo-średniowieczu. Ostatnio przemierzyłam Tattooine, byłam gdzieś, na czego
widok mój brat stwierdził, że to Coruscant, a Bhujerba to jakieś miasto w
przestworzach, którego nie kojarzę, ale podobno było, brat mi świadkiem. Serio,
jak was rozczaruje Rise of Skywalker,
to se odpalcie FFXII, prawie jak pełnoprawna część serii. I last but not least
– dubbing. Jeżeli graliście w na przykład takiego najnowszego Dragon Questa z SYYYYYLVANDO albo Fire Emblem: Three Houses, to może
zauważyliście tę wyuzdaną manierę dublażową, którą Nintendo aplikuje swoim
lokalizacjom. I FFXII przedstawia się podobnie – nie ma tu chyba żadnych
znanych nazwisk, a w zamian dostajemy dużo kreowania świata poprzez zabawy
akcentami i socjolektami, np. ludzie z Dalmasci mówią z wyraźnie po
amerykańsku, podczas gdy Imperium to Anglicy. Fantastycznie też prezentuje się
ten królewsko-średniowieczny ton Ashe czy Bascha z „ye olde englishe” – trochę
jakby oglądało się dobry film, za którym stoi solidny research i przyłożenie do
detali, a wciągający immersją niczym ruchome piaski. Polecam, bo to kawał
doświadczenia. No chyba że nie dacie rady przekonać się do systemu walki, bo
historia zna i takie przypadki.
3. One Piece Unlimited Cruise SP
To tak jak w One Piece!
Tu, myślę,
będzie krótko, ponieważ chyba napiszę tej grze Retrospekcję, gdy już ją przejdę
na 100% za tysiąc lat. Pierwszy raz ogrywałam Unlimited Cruise na Nintendo Wii (którego nie miałam, więc nie
pytajcie, jak to zrobiłam), ale biorąc pod uwagę, że potem Japonia wydała port
na 3DS-a i udało mi się znaleźć kopię na AleDrogo, to niczym paragon
praworządności gram teraz na legalu. No i bardzo lubię serię Unlimited, z czego Cruise chyba podoba mi się najbardziej, ponieważ naprawia problemy
poprzedniczki (Unlimited Adventure) i
nie jest tak brutalnie uproszczona jak Unlimited
World Red. O ile cieszę się i czekam na Pirate Warriors 4, to chciałabym,
żeby wrócili do tej formuły gier przygodowych z nieprzegiętym craftingiem i
farmieniem, i możliwością grania każdym Słomkowym, a nie tylko Luffym (nie, nie
grałam w World Seeker i nie zamierzam
– jakbym chciała zagrać w Wiedźmina,
to zagrałabym w Wiedźmina, nie w One Piece’a udającego Wiedźmina). Nie będę wchodzić w
szczegóły i meandry działania tej serii, napiszę tylko, czym różni się wersja SP od wersji na Wii. Mianowicie dodano
nowy tryb Marineford, który najłatwiej da się opisać jako boss rush podczas
sławetnego starcia Białobrodego z Marynarką, aby uratować swojego ognistego
syna, Ace’a. Szczerze powiedziawszy to odbębniłam ten mode, ponieważ mam na
uczulenie na wszystko, co jest związane z Marinefordem. Nie lubię tego arcu,
ponieważ został tak wyeksploatowany przez ostatnie parę lat, że
pomyślelibyście, iż nic więcej się w tej mandze nie wydarzyło. Na moje usprawiedliwienie
mogę powiedzieć, że odbębnił go także Ganbarion, ponieważ podobnie jak w
mandze, tak i tu Marineford to nużący boss rush, który w najlepszym wypadku
idzie szybko i sprawnie, a w najgorszym kończy festiwalem przekleństw rzucanych
w kierunku postaci wsadzonych albo na odwal się, albo w charakterze fanserwisu.
Cieszyliście się może, że pogracie Hancock, Smokerem albo Marco? To się już nie
cieszcie, bo większość z nich steruje się jak czołgiem, a dobór technik mają
tak nieprzemyślany, że prędzej wyrzucicie konsolkę przez okno, nim wywiniecie
jakieś sensowne combo. Na szczęście dla wszystkich to tylko dodatek do głównego
trybu przygody, więc o ile nie zamierzacie masochistycznie wykorzystywać tych
niedokończonych postaci w VS. Mode, to nie musicie się nawet nim przejmować.
Przeszłam dla świętego spokoju i teraz spamię Dos Fleur Lock, od czasu do czasu
łapiąc motylki i łowiąc ryby. Profit~
4. New Style Boutique 2: Fashion Forward
Takich ciuchów nie ma w New Style Boutique. Jeszcze.
Właściwie to
piszę o tej grze tylko dlatego, że ostatnio udało mi się zdobyć używane New Style Boutique 3, i je nieśmiało
zaczęłam, iiii… Wróciłam do Fashion
Forward. Może to kwestia przyzwyczajenia, ale trójka jest jakoś
przekombinowana tam, gdzie nie powinna być, a i twórcy za bardzo chcieli
pochwalić się nowymi animacjami, które trwają o wiele za długo w grze, w której
chodzi o to, by sprawnie sprzedawać kolejne ciuchy i stylizacje. Dlatego ciułam
sobie dolary w moim bohemowym butiku, sprzedając kimona, podczas gdy sama
ubieram się w gotyckie kiecki. Moje klientki muszą mieć totalną sieczkę z
mózgu, ale chyba im się podoba, bo w okresie letnim wszystkie chodziły w
yukatach spod mojego szyldu. Muszę tylko znaleźć sobie jakiś walkthrough
odnośnie sidequestów, ponieważ podobno jakieś są, ale nie mam zielonego
pojęcia, jak je odblokować. Na razie zabijam czas, wykupując wszystkie gotyckie
koszule z hurtowni.
Komentarze
Prześlij komentarz