Wrażenia z Final Fantasy VII Remake De-- żartowałam, narzekam na fabułę w oryginale jak zwykle


Final Fantasy VII okupuje specjalne miejsce na mojej liście gier, w związku z którymi okłamał mnie internet. Iii pewnie powinnam wyjaśnić, komu należy się zaszczyt wylądowania na niej, bo chyba nigdy tego nie robiłam. No więc aby zapewnić sobie prawo do jechania danego tytułu i nie być przy tym gołosłowną, to gdy nadarzy się okazja zgłębiam go, a prawdopodobieństwo mojego zainteresowania wzrasta wraz z jego popularnością, która najczęściej wiąże się z poruszaniem progresywnych albo społecznych tematów tudzież związanym z tym followingiem zatwardziałych fanów. Chciałabym tutaj napisać, że robię to głównie po to, by wyrobić sobie opinię, ale z drugiej strony jestem zadufaną w sobie wiedźmą, więc tak naprawdę kieruje mną prymitywne pragnienie zakrzyknięcia „a nie mówiłam”. Ponieważ ja zawsze sceptycznie podchodzę do internetowej ekscytacji, gdyż nie od dziś wiadomo, że ludzie w sieci nie mają gustu. Naturalnie wynik obcowania z nieznanym nie zawsze pokrywa się z moimi nihilistycznymi oczekiwaniami. Pierwotna niechęć względem Tomb Raider (2013), która wypływała tak z kręcenia nosem pod tytułem „bo to nie Lara”, jak i zniesmaczenia, że niewyróżniający się na tle większości obecnych gier AAA shooter ze znajdźkami został ciepło przyjęty przez to prostackie towarzystwo gamerów, bo oczywiście, że został, zmieniła się w uwielbienie dla rebootu, ponieważ kto by pomyślał, że niewyróżniający się shooter ze znajdźkami rzeczywiście okaże się taki miodny w grywalność. I wtedy musiałam przeprosić się z prostackim towarzystwem gamerów i poprosić, by zrobili dla mnie miejsce w kąciku, gdzie usiadłam, mrucząc pod nosem „ale w Half-Life’a to na pewno nie zagram” (serio, nie zamierzam – jestem absolutnie apatyczna względem tej gry, historia i legacy aside). W przypadku Final Fantasy VII zdaję sobie sprawę, że wchodzę z buciorami w inny kolektyw, a mianowicie w strefę zakochanych mimo wszystko nostalgików i mogłabym tak to zostawić: wzruszyć ramionami, obwieścić swoją rację i machnąć ręką na ludzi w sieci bez gustu. Ale o ile będę dyskutować, że Life is Strange jest zaledwie cieniem tego, co chciało osiągnąć i nikt mnie nie przekona, że to dobrze napisana historia, o tyle FFVII… nnnoooo, to też cień tego, czym jest według fanów, aczkolwiek jestem skłonna mu to wybaczyć, ponieważ to niekoniecznie wina tej gry, że ostatecznie wygląda jak wygląda i dlatego jestem bardziej skłonna otworzyć przed nią ramiona. Podobno siódma odsłona Ostatecznej Fantazji miała liczyć płyt cztery zamiast trzech i niektóre skróty oraz ogólny rozgardiasz panujący w tej grze na poziomie właściwie każdym wynika głównie z pchania przez Eidos szybszej daty wydania. Nie wiem, czy to prawda, ponieważ szlag by mnie trafił, gdybym miała sprawdzać swoje źródła, ale nietrudno mi w to uwierzyć: to jest moja subiektywna opinia, ale jak taka dziewiątka prezentuje się przejrzyście i schludnie pod względem i gameplayowym, i narracyjnym, tak w siódemce rozlatane wydaje mi się wszystko: interfejs, historia, konstrukcja questów, rytm gameplayu przetykany wsadzony na chama beznadziejnymi mini-gierkami. Ciekawie wygląda pod tym względem triada VII-VIII-IX, ponieważ ósemka już zdecydowanie przedstawia się porządniej, choć dalej czuć zgrzyty czy to w sposobie kierowania fabułą, czy konstrukcji gry jako takiej, a z kolei w dziewiątce każdy aspekt wypolerowano na cycuś glancuś i dopięto na ostatni guzik. Słowem – czuć, że ta część jest dokładnie tym, co założyli sobie twórcy i niczego jej nie brakuje. Oczywiście to automatycznie nie oznacza, że na temat FFIX nie wolno powiedzieć złego słowa – sama sądzę, że fabuła rozjeżdża się odrobinę na trzeciej płycie, ale wynika to z tego, że wszystkie osobiste wątki się pokończyły i teraz historia musi poradzić sobie z finałowym kosmicznym złem do ubicia, co uderza w dość oklepane shounenowe klimaty. Mimo to całość dalej ma ręce i nogi, i nie straszy dziurami fabularnymi albo pośpiesznym wpychaniem narracji na właściwe tory. W ósemce czasami zdarzy się, że właściwie nie wiadomo, co mamy w tej chwili zrobić i dokąd iść, jedna scena nie wynika z drugiej, a rzeczy po prostu się dzieją, nie zachowując ciągu przyczynowo-skutkowego, np. finał akcji w Timber pewnie miał być popisem spektakularnego plot twista, a wyszło rozhisteryzowane dorzucenie na szybcika nowych elementów fabularnych, które z niczym nic w danym momencie. Ale mimo to Final Fantasy VIII opowiada koherentną historię, w której większość części składowych dostaje wystarczająco dużo czasu antenowego, by się wyszumieć i częściej dumam nad tym, czy kupuję ją jako przekonującą coming of age story, a nie jak bardzo pocięta została w procesie tworzenia. I tu wracam do jednej z moich głównych bolączek i jednocześnie nadziei, jeżeli chodzi o FFVII – mianowicie marzę o tym, by ktoś wreszcie dobrze opowiedział tę, jakby nie patrzeć, w cholerę obiecującą opowieść.


Może na początek uczulę, że do siódemki podchodziłam dwa razy – za pierwszym dotarłam chyba ostatkiem zainteresowania do Gongagi i rzuciłam grę w pierony, za drugim udało mi się przejść całość, ale wydarzyło się to dobrych osiem lat temu. Nie zamierzam więc robić tu przekroju fabularnego, ponieważ pamiętam główny wątek i większość subquestów może nie przez mgłę, ale na pewno bez szczegółów. Skupię się na wrażeniach, gdyż te ciągle płoną gorąco w moim sercu i były podobne za pierwszym razem, gdy wykończyło mnie bezcelowe podróżowanie po wielkiej pustej mapie, oraz za drugim, gdy rozpieprzały idiotyczne rozwiązania pokroju „zapytaj randomowego NPC-a o drogę, bo za cholerę nie każemy zrobić tego fabule, to byłoby zbyt logiczne”. O ile dobrze wspominam, bodajże w pierwszej wiosce po Midgarze mamy do czynienia z jakimś zawiązaniem fabularnym, a to zawiązanie wygląda tak, że coś się dzieje, postacie to komentują, koniec scenariusza. Wydarzenie jest obowiązkowe, ale nie wiąże się z następną sceną – bohaterowie zareagowali, a narracja przysnęła i nie wiadomo co teraz, zgaduj. Dobra część gry tak wygląda, zwłaszcza ta poświęcona szukaniu Sephirotha, gdzie kręcimy się po mapie i odbębniamy kolejne miejscówki, bo akurat się napatoczyły. Np. nikt nie mówi nam, że trzeba jechać do Gongagi – jedziemy tam, bo skończyły się znaczniki na mapie (nie wspomnę już o tym, że przegapisz mega ważną cutscenkę, jeżeli akurat nie trzymasz Aerith w drużynie, a oczywiście ostrzeżeń odnośnie jej wystąpienia dostajesz okrągłe zero) i akurat szczęściem tam znajdzie nas fabuła. Nie wiem, może to ja nie miałam szczęścia w wyłapywaniu niuansów narracji, ale Final Fantasy VII pokazało mi sporo takich zabiegów, z których dobitnie wynika, że to jest pierwsza gra z tej serii na klasycznego szaraka, która owszem może pochwalić się rozbuchanym contentem, tylko że twórcy jeszcze nie do końca byli w stanie go ogarnąć i coś ucierpiało. Jednak kwestię porąbanej fabuły można naprawić w rimejku i jestem święcie przekonana, że tutaj nie ma się o co martwić. Już teraz w demie członkowie AVALANCHE mają więcej do powiedzenia, a trailer całości obiecuje np. pokazanie się większej liczby osławionych SOLDIERów, co w sumie z jednej strony jest mega oczywiste, bo ej, tyle się mówi o tej organizacji, a znamy z niej z imienia właściwie tylko Zacka i Clouda; z drugiej fajnie rozwija motyw już istniejący w tej grze, a której poświęcono minimum treści. Przynajmniej tak sądzę, że ten nowy facecik zaczepiający Clouda Zrywa jest z SOLDIER, bo pasuje mi to do ideolo, aczkolwiek biorąc pod uwagę, jak Square chce rozciągnąć Midgar na całą grę, to a juści, według mnie temat aż się prosi, by coś z nim zrobić, więc czemu z tego nie skorzystać. 


Nie martwię się też o charakteryzację postaci, która kulała dla mnie straszliwie w oryginale – chyba tylko niespodzianka związana ze śmiercią Aerith mogłaby mnie pchnąć do rozpaczania za jej stratą, ponieważ zmiana jej zachowania co ważniejszą scenę sprawiała, że nie byłam w stanie uwierzyć w tę schizofreniczną bohaterką, a co dopiero się z nią w jakikolwiek sposób zżyć. Nie należę do osób, które muszą mieć wszystko podane na talerzu i też lubię aluzje (nie tylko takie, które rzuca Jessie w demie, ale te również *wink wonk*), aczkolwiek – co pewnie już tutaj nieraz pisałam – nie uważam, że fabuła, w której połowę relacji, zachowań, reakcji, zwrotów akcji musisz sobie dopowiedzieć, to jest dobra fabuła. I to mnie mocno irytowało w FFVII, bo ogólnie podoba mi się pomysł na tę historię, nawet jeżeli po obdarciu jej z wszelkiego niuansu zostaje z niej depresyjna historia chłopaka, który po prostu chciał coś w życiu osiągnąć – fajną laskę, prestiżową pracę, glorię i chwałę człowieka spełnionego, któremu udało się zawojować świat. Ale w międzyczasie te nastoletnie marzenia zostają zmiażdżone obcasem rzeczywistości, czyli atakiem kosmitów, kryzysem tożsamości, zatruciem magiczną energią, zakusami złowrogiej korporacji, pojawieniem się ucieleśnienia wszystkich jego kompleksów w mitycznej osobie Sephirotha!!1!!!1oneoneone! No wiecie, tego typu rzeczy. Doceniam rozbuchanie fabularne w FFVII, które przy właściwej ilości czasu mogłoby zostać fantastycznie poprowadzone, a tak to połowa rzeczy jest przykryta robieniem usta-usta dziewczynce z delfinem albo robieniem pompek w drodze na Mount Everest. Wiem, że należę do wokalnej marudzącej mniejszości, bo gdy czytam o peanach na część siódmej Ostatecznej Fantazji, prawie zawsze przewija się w niej pochwała żonglowania między gęstym klimatem głównego wątku fabularnego a śmiesznostkami typu dobra porcja Wutai albo Costa del Sol. No więc pewnie nikogo nie zaskoczę stwierdzeniem, że uważam tę… „humorystyczną” część przygód Clouda za kulę ciągnącą grę na dno – wiele razy historia zdaje się bardziej zainteresowana wprowadzeniem jakiegoś pseudo-zabawnego zabiegu niż koherentnym rozwijaniem scenariusza i po którymś z kolei evencie, w którym stawało się jasne, że nie, nie dowiemy się więcej o celu naszej wędrówki, za to będziemy musieli łapać chocobosy przez kolejne pół godziny, zaczynałam mieć mocno dosyć. Rozmawiamy tu o grze, w której ważne cutscenki o takim Zacku, jakby nie patrzeć kluczowej postaci, są opcjonalne, a informacje o początkach badań nad Jenovą schowane za parawanem z członka drużyny, którego w ogóle nie musimy rekrutować. Nie wątpię, że niektórym się to spodoba – tajemnice i replay value, juhu – dla mnie to najzwyklejsze w świecie scenariuszowe niechlujstwo, które na szczęście najprawdopodobniej remake ogarnie. Niestety po tym, co serwuje demo, widzę już, w którą stronę zdecydowali się pójść scenarzyści, jeżeli chodzi o kreowanie tej trochę cringowej, trochę głupiutkiej atmosfery oryginału i jak piszczałam z zachwytu nad sceną z Honey Bee, tak godzina w towarzystwie Barreta pokazuje, że niestety będzie to kolejna gra, którą niech trafi szlag, ale spróbuje desperacko wsadzić w siebie motywy z anime, które dobrze wyglądają w tamtym medium i nigdy, przenigdy nie powinny wychodzić do innych. Właściwie chyba pierwszy raz doceniłam sztywniactwo Clouda, bo on przynajmniej nie będzie w przerysowany sposób próbował opędzać się od potworów (pozdrawiamy Tidusa) albo udawał, że słyszy głos planety (nie pozdrawiamy Barreta). Ale w zamian dostajemy przynajmniej totalnie napaloną Jessie (co należy kochać, bo jednak takie postacie się często nie zdarzają w japońskich tytułach) i jak już zacznę przechodzić tę grę za pięć lat, gdy pójdzie na srogą przecenę, to czuję, że będę za nią ryczeć w rękaw, zwłaszcza jeśli nie uda jej się wcześniej zaliczyć Clouda. Zwłaszcza x2 bo na jej miejsce wejdzie Tifa, która chce, nie chce i boi się chcieć, a wieści o jej rzekomym badassostwie są mocno przesadzone. Serio, internet okłamał mnie ogólne co do FFVII, ale w ocenie najsławniejszych bimbałów gierokracji okłamał mnie wierutnie i dziewucha do dziś zajmuje zaszczytne miejsce na mojej (osobnej) liście najgorszych postaci kobiecych w grach wideo (ale o tym kiedy indziej). Zanim jednak to nastąpi, powzdychać można także do Biggsa, dziękuję bardzo za równouprawnienie w fanserwisie, that’s very nice of you, Mr. Square. Nawet Wedge jest uroczy, choć to kolejna klisza z Wielkiego Przekroju Archetypów Anime ze swoimi dziecinnie idealistycznymi poglądami. Koniec końców to wciąż nie jest gra skierowana do mnie i tego nie wymagam – tak długo, jak wreszcie poprawnie opowiedzą historię, będę usatysfakcjonowana. Ludzie pokochali kiedyś reanimację z delfinami, więc pokochają ją i teraz, i niech mają. Ja zawsze mogę wrócić do Resonance of Fate, bo to jest cringe, który do mnie przemawia.

Komentarze