Na początku chciałam zatytułować opis wrażeń z seansu
„zgadnijcie, co oglądałam”, bo ten blogasek okazjonalnie z giereczkowa do
kinematografii przechodzi wyłącznie przy okazji premier (albo mojego „w końcu
obejrzenia”) pseudo-erotycznych hiciorów, które to w zamierzeniu mają zawojować
wyobrażenie mas o seksie i przełamywać tabu, ale jedyne, co udaje im się
niszczyć, to mój wieczór oraz samopoczucie ludzi czytających na co dzień rzeczy
przechodzące logic check lepiej niż taka na przykład twórczość Katarzyny
Michalak. Ostatecznie podarowałam sobie ten (nie)clickbait, bo chociaż taki
przypadek pojawia się nam raz na jakiś czas i pół Internetu o nim trąbi, więc
każdy wie o co cho, to przypomniałam sobie moje wkurzenie za każdym razem, gdy
widzę na JuTjubie materiał o rzekomym nowym Crashu, przy którym dopiero po
trzech godzinach tytuł filmu zostaje uzupełniony o etykietkę „theory” i doszłam
do wniosku, że żadne dodatkowe pięć odsłon nie jest warte czyjejkolwiek irytacji.
No i czasem zdarza mi się dojechać na Frozen
2, tak że tego. Ad rem – po zamieszczeniu 365 dni na Netfliksie i ja weszłam na tarpan recenzyjnej drugiej
młodości najnowszego hiciora aspirującego do miana udanej (lol) erotyki.
Niezaskakująco film jest meh, aczkolwiek muszę oddać mu, że ustępuje trylogii Greya miejsca największej szmiry w swej
kategorii. Przy okazji opisywania wrażeń z ostatniej (a może drugiej?) części
przygód młodego multimilionera, co nauczyć (się) porządnie BSDM nie chciał
wspominałam, że pojawia się w nim kilka momentów, które być może w innym filmie
lub w obiektywie innego reżysera mogłyby stanowić preludium do całkiem spoko
komedii romantycznej. Z 365 dniami
zdarzał mi się taki dysonans poznawczy niesamowicie często jak na tego typu
produkcję, więc najwyraźniej coś temu tytułowi wyszło, choć oczywiście jego
założenia i materiał źródłowy dwoją się i troją, by pociągnąć go na dno i
przeszkodzić w tworzeniu satysfakcjonującej historii. I ostatecznie im się to
udaje, tj. nikomu nie polecę tej propozycji, ale chcę oddać mu sprawiedliwość,
ponieważ spodziewałam się niesamowitej chały, a dostałam przeciętne filmidło z
kilkoma mega obleśnymi scenami oraz wątkiem przewodnim, w który wierzy
wyłącznie Imperatyw Narracyjny. Tonem wstępu: nie czytałam książki, aczkolwiek wystarczająco
rozlegle tytuł przeanalizowała Niezatapialna Armada, dzięki której wyłapałam
część zmian w poszczególnych mediach. Te wypadają raz lepiej, a raz gorzej, co
przetasowuje wartości na liczniku zalet i wad w prowadzeniu narracji i jeżeli
pamięć mnie nie zawiedzie, to o nich wspomnę. Okej, wszystko już wiecie: to po
kolei.
Zacznijmy od głównego dania, czyli romansu pomiędzy
bohaterami. Jako że 365 dni to
kolejna popłuczyna z kategorii „follow the leader”, gdzie niechlubnym pionierem
jest trylogia greyowska, tak i tu w swej najpochlebniejszej interpretacji
historia traktuje o spotkaniu jednostek z dwóch różnych światów, które zaczyna
łączyć uczucie w zamierzeniu i wyobraźni autorki stanowiące dzisiejszą
odpowiedź na przekraczającą ludzkie zrozumienie miłość absolutną i ponad
wszystko Katarzyny i Heathcliffa z Wichrowych
Wzgórz. W rzeczywistości jedyne, na temat czego będą pisane polonistyczne
prace badawcze odnośnie tych książek, to zawarty w nich aktualny przekrój
najniższych podniet rządzących stereotypową kobietą XXI wieku i smutną
popularność tychże. Ciekawi mnie recepcja tego filmu za jakiś czas, ponieważ
choć zbudowany został na tych samych fundamentach bogatego faceta-wirtuoza w
łóżku, przepastnych garderób, jachtów i drogich wycieczek, 365 dni nie próbuje tak mocno jak Grey grać na materialistycznych żądzach docelowych odbiorczyń i
śmiem nawet zaryzykować stwierdzenie, że skupia się raczej na bohaterach i ich
relacji. Nie, żeby mu to w jakikolwiek sposób wychodziło na dobre: jeżeli było
coś, w co zupełnie nie mogłam uwierzyć podczas oglądania, to właśnie w rzekomo
rozkwitającą relację Massima i Laury. Jej początki są jeszcze głupsze niż u
Anastasii i Christiana: wielki don Massimo chwilę przed postrzałem, który
wysyła go na kilkuletnie wakacje w objęciach Morfeusza, widzi na plaży Laurę i
po wybudzeniu się obwiesza sobie ściany w chałupie jej obrazami, przy czym
szuka kobiety, w której z miejsca się zakochał (jak się okazuje). Szczęściem dla odbiorcy wyleciała cała obecna w książce narracja
pierwszoosobowa naszych bohaterów, więc oszczędzono nam massimowych rozkmin na
temat swojej Pani. Nieszczęściem dla filmu teraz ten wątek to totalny excuse
plot: właściwie nie wiadomo, czy plażowiczka to Laura, a temat umiera śmiercią
naturalną po tym, jak wyrzeźbiony adonis zdradza, że to wyłącznie punkt
wyjściowy dla fabuły, nawet bohaterka nie chce z nim o tym gadać. Z drugiej
strony możemy się kłócić, że przynajmniej w tym momencie zachowuje się
adekwatnie do osoby w swojej pozycji: zamiast dyskutować o zasadności pobudek
dręczącej mafiosa psychopatii, kobieta przechodzi do ich konsekwencji, czyli
ograniczenia wolności. Zaskakująco Laura przez cały film nie zachowuje się jak
bezwolna kukiełka na wietrze zachcianek swego nowego stręczy… przyjaciela i
stwierdziłam, że gdyby ten film nie traktował siebie tak poważnie, zluzował
poślady i nie próbował usilnie wpisać się w niszę, która tak naprawdę nie
istnieje (dalej jestem zdania, że docelowa widownia idzie na te filmy, żeby
zobaczyć jachty i szpilki od Manola za miliony monet – dlatego nie wróżę mu
wielkiego „rewatch value” we wspomnianej grupie, bo jest tego tutaj mniej niż w
Greyu). Wiadro pomyj wylało się na
Sieklucką odgrywającą główną rolę kobiecą, ale szczerze powiedziawszy
dziewczyna wyciąga z tego scenariusza tyle, ile się da, biorąc pod uwagę jego
głupotę. Fabuła tak książki, jak i filmu próbuje nam sprzedać Massima jako
ociekającego testosteronem prawdziwego faceta, zdecydowanego i zawsze dostającego
to czego chce. Powiem tak: w przypadku Christiana Greya, jeżeli bardzo, ale to
BARDZO się uparłyście, mogłyście jego wątpliwej jakości amory podciągnąć pod
liczne traumy z dzieciństwa. Nasz ognisty, sycylijski ogier nawet takiej
wymówki nie posiada, aby przykryć tonę kompleksów i żałosność wyciekającą z jego
postaci. Serio, w tym filmie jest taka scena, gdzie Laura wchodzi do sypialni
Massima, a naprzeciw łóżka wisi wielki obraz z nim w pełnej okazałości i
siedzącym obok lwem.
Laura: co tu się odpierdala
Massimo: To był prezent. Nieładnie odmawiać prezentów, nie
uważasz?
Laura: lol XD cokolwiek powiesz, masiu
Dlatego nie dziwię się, że Laura praktycznie każdą rozmowę z
nim przeprowadza tak samo (bo ja też bym nie dała rady inaczej) – z niedowierzaniem
słucha jego pierdolenia o tym, jak to on jej nie posiądzie, jak ona będzie go
pragnęła, jak on jej wszystko da i jak ona nie ma wyboru, po czym uśmiecha się pobłażliwie
(Laura, nie Massimo, bo on chyba nawet nie umie) i gasi go jakimś one-linerem.
I ja mam takie ideolo, że ten film z Kwadrologii Rozpaczy™ (Grey + to cudo) najlepiej nadawałby się
na komedię romantyczną, EWENTUALNIE w nim trzeba zmienić najmniej, żeby to
działało. Gdyby menski mafioso rzeczywiście próbował Laurę uwieść, gdyby te
wszystkie sceny rzucania nią o kolumny i ściany oraz łapania za kark zamienić
na jakiś fajny, kokieteryjny flirt, to nawet nie do końca trzeba by przepisywać
kwestie bohaterki, bo podwaliny właściwie już tu są. I wtedy może na ekranie
pojawiłby się w końcu jakiś romans, ponieważ musicie uwierzyć na słowo
scenariuszowi, że rzeczywiście dochodzi tu do jakiegoś rozwoju relacji, a w
sumie, że dochodzi do relacji w ogóle. Uczucie wygląda tutaj tak, że
bohaterowie są jak szczury laboratoryjne umieszczone w klatce sceny i fabuła
zaciski kciuki w nadziei na jakąś interakcję-reakcję. Poza tym, że Massimo mówi,
a Laura nie dowierza, co już wprowadza nastrój, że te dwie postacie prowadzą
dwie różne rozmowy, to do szału doprowadza sposób
traktowania swojej Pani przez głównego bohatera, co niestety film wiernie przenosi z książki. Tak, otoczki nie ma, bo brak wewnętrznych
monologów i to jest jednocześnie dobre i niedobre. Dobre, ponieważ nie musimy
znosić lekceważącego podejścia faceta rzekomo urzeczonego poszukiwanym przezeń
ideałem; niedobre, bo musimy znosić lekceważące podejście faceta do randomowej laski,
którą zwinął z lotniska najwidoczniej dla zabawy. Podobnie jak w książce, stawia
się przed czytelnikiem monumentalne zadanie uwierzenia, że koleś, który
obwiesza ściany obrazami wyśnionej bogini i planuje przeżyć z nią całe życie,
chce do końca życia trzymać ją w niewiedzy odnośnie rzeczy, którymi ten zajmuje
się na co dzień, a mimo to z uporem maniaka zabiera ją na wszystkie spotkania „biznesowe”,
zawczasu kiwając jej paluszkiem, że on teraz idzie załatwiać sprawy, a ona
niech się zajmie sobą, byle nie nawywijała. Powiedzmy sobie szczerze: Massimo
traktuje Laurę jak psa, którego trzeba wyprowadzać na spacer, i na dodatek
przejawia przy tym podejście zniesmaczonego trzynastolatka, który wykonuje ten
obowiązek nakazem rodziców. Podobnie jak w Greyu,
i tutaj konstrukcja fabularna leży i kwiczy, dlatego kolejne sceny, które mają
pokazywać level up związku, robią to na zasadzie „mrugnij i przegapisz”.
Przyjaciółka: Czekaj, to co, ona go teraz zaczęła kochać?
Powiedział jej, że ma go nauczyć delikatności i już, bierz mnie całą?
Ja: Jestem pod wrażeniem, jak uważnie to oglądasz, bo nawet
nie pamiętam tej kwestii, a ta scena rozegrała się pół minuty temu.
Najlepiej wypadają więc momenty, gdy Laura stara się coś
sama wykombinować albo Massimo gada ze swoimi fellow mafiosami i to doprawdy
przekomiczne, że wątek, który powinien to wszystko scalać, jest najbardziej
wyizolowany w scenariuszu i po prostu nie działa. Nie mogę nawet napisać, że
zrobiono to tak, aby nie przeszkadzać w przechodzeniu do seksów, bo na pierwszy
stosunek z prawdziwego zdarzenia trzeba czekać do godziny dziesięć, tak że
tego. A jak same seksy, zapytacie? No chujowe, bez zaskoczenia. I to nawet
dosłownie, ponieważ w całym filmie mamy dwa lody i dwa stosunki, z czego
pierwszy ze stosunków zaczyna się od loda, więc tak dokładnie mamy trzy lody i
dwa stosunki i teraz ja jestem o całe trzy sceny robienia loda i dwa stosunki
bogatsza, i o całe morze spokoju ducha uboższa. Spróbuję na początek powiedzieć
coś miłego: no więc ten film robi coś, czego nie robi Grey, a mianowicie wprowadza o wiele odważniejsze seksy. I już
skończyły mi się „pochwały”, więc przejdźmy do sedna: nie byłam w stanie
przejść przez te sceny bez zamykania oczu albo odwracania głowy. Starałam się
oglądać do chwili, gdy zaczynało robić się obleśnie, ale że uderzają one w
górne rejestry „squicky” prawie że natychmiast, to większość podziwiałam przez
palce albo przez komentarz przyjaciółki („okej, teraz możesz patrzeć, tylko ją
obraca na wszystkie stro—OOOOOKEJ, napluł jej naaaaaa—O BOŻE CZEMU AAAAAA”). Wiecie,
sceny seksu w Greyu były nudne,
ponieważ film wmawiał nam przekraczanie granic, zabawę w BDSM i tak dalej. Jak
wyszło, wszyscy wiemy, aczkolwiek po seansie 365 dni o wiele bardziej doceniłam ich reżyserię. Abstrahując od
nieumiejętności filmu do zaangażowania widza, bo papierowe postaci i
beznadziejna fabuła, to same sceny oceniane w izolacji mogły pochwalić się
jakimś pomysłem albo zmysłowością. Jeżeli chcecie obejrzeć 365 dni głównie dla seksu… To w sumie można, ale wydaje mi się, że
lepiej włączyć już jakiegoś pornosa, bo po pierwsze nie będzie musiały
przedzierać się przez miliony minut nużącej historii, a po drugie dostaniecie
więcej i może z lepszą reżyserią. O, i będą penisy i waginy, ponieważ tutaj
wzorem Greya mamy dużo piersi i
twarzy, oraz jakieś dziesięć centymetrów ding donga, który cudem przemknął
przez nożyce postprodukcji (przyczajony penis, ukryty orgazm) i w sumie tyle.
Może ja się nie znam, może za dobre i kwieciste opisy prozy purpurowej nie
przygotowały mnie na namiętność seksu z nieznoszącym sprzeciwu mafiosem, ale och,
epoka lodowcowa nie zrobiłaby z moimi jajnikami tego, co tym scenom się udało.
Najbardziej przeraża chyba mina Massima za każdym razem, gdy „fedruje na całego”
tę biedną Laurę: Michele Morrone to ogólnie apetycznie zbudowany facet (tak
samo jak Sieklucka jest atrakcyjną kobietą), niestety lepiej dla niego, żeby po prostu stał i ładnie
wyglądał. Kamera upiera się, by podczas zbliżeń trzymać się jego czerwonej i
spoconej twarzy, którą pewnie dałoby się np. umiejętną grą oświetleniem pokazać
kusząco, a tak to dostajemy zmęczonego tura, któremu zaraz żyłka pęknie od tych
wygibasów. Z drugiej strony mamy sceny robienia lodów i one też wyglądają
odstręczająco, zwłaszcza że skupiają się jedynie na Massimie – nawet gdy Laura
dostaje swoje pięć minut w tej dziedzinie, jako że kamera ucieka przed dosadnością,
to woli pokazywać chłopa dyszącego jak po maratonie i jej podskakującą głowę. Seks w 365 dniach jest po prostu nieatrakcyjny –
może bardziej naturalistyczny, ale nie ukrywajmy, to nie jest film, który ma
udawać realizm i jego obowiązkiem jest wejście w bajkowe wyobrażenia widzek. I
tutaj wracam do mojego pytania, czy za jakiś czas ta wyimaginowana grupa
docelowa filmu do niego wróci. Oczywiście to ja mogę uderzać w zbytnią pruderię,
a poza tym upieram się przy moim ideolo, po co idzie się na te filmy nieironicznie,
ale serio nie wyobrażam sobie koleżanek z mojej poprzedniej pracy, które
reprezentują target tego… ech… „gatunku literackiego”, z radością oglądających 365 dni, a tym bardziej chcących to
doświadczenie powtórzyć. I tak jak wspomniałam, mało tu sukienek, Sycylia w
pewnym momencie się kończy i wracamy do Polski, więc drogich wakacji też nie
ma, jacht jest jeden, pierścionek również i to z małym brylantem… No film nie
dostarcza tego, co powinien, w zamian katując widza związkiem, w który nie da się
uwierzyć. Więcej chemii znajdziemy w relacji Laury i jej przyjaciółki, bo tam
to się rzeczy dzieją, mówię wam! Serio, jeżeli nie chcieli zrobić z tego
komedii romantycznej, to powinni epickie lesbian love story, w której
dziewczyny robią wielkiego mafiosa w wała, kradną mu samochody i pieniądze, i
uciekają w kierunku zachodzącego słońca. Może byłam już totalnie zniesmaczona
całością, ponieważ Lamparska grająca psiapsiółę głównej bohaterki wpada prawie
na sam koniec tej miernej imprezy, ale sceny, w której stara się pocieszyć
Laurę poprzez wypad w spa, do fryzjera i na dyskotekę, rozgrzał moje serce. Bo
wreszcie jakieś kobiety w tym filmie były chociaż przez chwilę szczęśliwe i w
TO uwierzyłam. Notabene nie należę do grona wielbicieli Lamparskiej: jej gra
jest spoko, na pewno poradzi sobie w innych filmach i życzę jej jak najlepiej,
bo na to zasługuje, aczkolwiek jej rola Zakręconej Przyjaciółki w tej
konkretnej dynamice nie działa, ponieważ sama Laura jest dość charakterna i nie
potrzebuje tego koła ratunkowego, po który sięga prawie każda polska komedia
romantyczna albo serial, bo z jakiegoś powodu upierają się, że główny bohater
ma być nijaki albo żaden, a fabułę naprzód popchnąć trzeba.
Chyba wymieniłam już najważniejsze aspekty tego filmidła,
więc przejdę teraz do różności, które mogą was ciekawić. Martin, ukochany Laury
sprzed porwania, zostaje obdarty z całej otoczki przyzwoitego człowieka, którego
próbowała nam sprzedać narracja w książce – w filmie mógłby go grać Karolak i
dalej zmieściłby się w przekroju swoich typowych ról. Mamy taką scenę w
restauracji, gdzie całe towarzystwo odstrzelone jest w sukienki i koszule,
jeden Martin paraduje w koszulce-żonojebce i szortach, brakowało tylko sandałów
ze skarpetkami do kompletu. Dodatkowo Laura jest już całkowicie tym związkiem
zniesmaczona, podczas gdy w książce jak gdyby jeszcze trochę się wahała. Prawie
całkowicie zostaje pominięty wątek udziału Massima w jego domniemanej zdradzie:
owszem, Laura wspomina przy pierwszej rozmowie z Don Juanem z odzysku, że ma
chłopaka, który będzie się martwił jej zniknięciem i mafioso rzuca jej „dowodami”,
aczkolwiek przy końcowej rozmowie z Martinem, ten wspomina dość pobieżnie o
urwanym filmie i tym, że nie pamięta, co się stało po utopieniu smutków w
alkoholu. Sama sprawa nie zostaje skonfrontowana z Massimem, bo tu są seksy do
odbębnienia, come on. O słabym sercu Laury wspomina się trzy razy na początku
filmu i tyle było tego wątku, ale niespecjalnie mnie to dziwi – sama Blanka
Lipińska przyznała się, że wprowadziła go tylko jako wymówkę do zakończenia aktualnej sceny, a że w tym medium da się załatwić to inaczej, to i wycięto ten
motyw. Jak wywnioskowaliście z poprzednich akapitów, ekranizacja pokazuje
moment postrzału Massima. Ta epokowa chwila rozgrywa się na bardzo ładnym
starym budynku, nad bardzo ładnym wybrzeżem, z bardzo ładnym morzem w tle.
Szkoda, że za chwilę zza budynku wychyla się wielkie napis 365 DNI w towarzystwie romantycznego utworu, który totalnie nie
pasuje do plującego krwią bohatera i jego umierającego obok ojca. Może to Eros
i Tanatos w sztuce, nie wiem. Ogólnie muzyka to jakiś kosmos – oczywiście w
filmie pojawia się kilka utworów, żeby usprawiedliwić jakoś wydanie OST-a i
zarobienie na nim, chociaż prawdę powiedziawszy nie wiem, czy w Polsce się tak
robi. W każdym razie na jakieś sześć piosenek może dwie od biedy pasują do
tego, co dzieje się na ekranie, ale ej, Grey
miał romantyczną ścieżkę dźwiękową, my też chcemy. O, co mi się podobało w
filmie – przedstawienie postaci wygląda tu tak, że pokazuje Laurę oraz Massima
w momencie, gdy wymiatają w swoich dziedzinach. Laura gasi wkurzającego „kolegę”
z pracy, który próbuje zrzucić na nią swoją porażkę, którą to ona z kolei przekuła
w sukces (nie wiadomo do końca o wuj chodzi i w sumie może lepiej, bo nie da się
jasno ocenić, jaki gwałt na logice zaszedł w tej scenie), a Massimo próbuje
odzyskać fortunę, na której bank położył łapy w czasie jego śpiączki i to już
nie jest takie fajne, jak wersja Laury – ale też nic w związku z Massimem nie
robi wrażenia poza jego muskulaturą – jednak spoko są te dwie sceny splecione.
Później oczywiście film musi ten efekt spieprzyć, bo za pięć minut Laura wraca
do domu i odepchnięta przez Martina zaczyna robić sobie dobrze wibratorem, a w
tym samym czasie Massimo odgrywa kultową już scenę ze stewardessą i tu nie
wiadomo, czemu to ma służyć. W przypadku bohaterki widzimy jej brak satysfakcji
w związku, mafioso za to po randomowym komentarzu swojego kolegi, że oto
stracili kontener koki, idzie przedstawić Bogu ducha winnej kobiecie propozycję
nie do odrzucenia, a że Morrone gra tak, iż właściwie nic nie widać na jego
twarzy, więc nie wiadomo, czy robi to z frustracji, nudów czy wielkiego
napalenia. Podejrzewam, że prawidłowa odpowiedź oscyluje gdzieś pomiędzy „bo
może” i „bo Imperatyw Narracyjny”. I pewnie bardzo was to ciekawi, więc wam
powiem: stewardessa płacze podczas tego fantastycznego aktu, ale gdy wychodzi
zza kotary uśmiecha się, jakby przeżyła the greatest time of her time, a
przynajmniej ja sobie to wmówiłam (znaczy, uśmiecha się, ale nieznacznie i tu
już wasze ideolo rozdaje karty), bo inaczej na tym skończyłaby się moja
przygoda z najwspanialszym polskim romansem wszechczasów. Oczywiście dalej jest
pieprzenie o tym, że Massimo nic Laurze nie zrobi i zgadnijcie co, bujda na
resorach. Aha - Massimo, podobnie jak Grey, posiada umiejętność bilokacji. Nie włożył to tylu punktów co Kryś i jego zasięg ogranicza się do jednego pomieszczenia, ale wystarczy, że kamera odwróci się na pół sekundy i pyk, Massimo za Laurą jak w Krzyku czy inszym slasherze. W Sycylii dziś nie zaśnie nikt! W każdym razie patrząc na wielką chałupę naszego mafijnego chłopca, stwierdziłam, że to instytut Xaviera, a on sam jest X-manem. Nie oceniajcie mnie, musiałam jakoś dotrwać do końca.
I to chyba tyle z mojej relacji z tartaku. Ogólnie film nie
zrobił mi takiej krzywdy jak Grey,
ale może dlatego, że naprawdę można by go odratować, gdyby tak desperacko nie
starał się grać odpowiedzi na swojego protoplastę. I tak go nie polecam, bo
nawet mimo potencjału jest to historyjka co najwyżej mierna, a czas spędzony na
jej poznawaniu możecie przeznaczyć na miliard innych, lepszych propozycji. Ze
swojej strony mam nadzieję, że źródełko tych pożal się Boże erotyków wreszcie
wysycha i długo nie pojawi się żaden amerykański następca Greya, bo znowu wydawnictwa uznają to za wolną rękę w publikacji
tego szajsu. … Gdzie jest moja ekranizacja Kusziela, do cholery?!
"przekraczającą ludzkie zrozumienie miłość absolutną i ponad wszystko Katarzyny i Heathcliffa z Wichrowych Wzgórz." - cóż, ciężko się nie zgodzić; regularnie przekracza moje zrozumienie, dlaczego ludzkość uparcie upatruje w tym festiwalu patologii i toksycznych relacji romantycznej historii. Serio, zachwycanie się historią miłosną w WW to jeden z moich większych literackich WTFów, a robią to nie tylko przeciętni czytelnicy, ale i poczytni autorzy (Meyer - fakt, tu raczej zdziwienia nie ma, Musierowicz).
OdpowiedzUsuń"Massimo: To był prezent. Nieładnie odmawiać prezentów, nie uważasz?" - w związku z czym powiesił go sobie centralnie naprzeciw wyra (filmu nie oglądałam, ale widziałam zdjęcia promocyjne i zwiastuny). Tak.
"po czym uśmiecha się pobłażliwie (Laura, nie Massimo, bo on chyba nawet nie umie) " - o, ja właśnie w tej kwestii: czy Massimo chociaż raz na przestrzeni całego filmu zmienia wyraz twarzy? Bo wyguglałam sobie tego pana, co go gra, i jak rany, on na każdym zdjęciu ma identyczną minę.
Swoją drogą, czy Urbańska naprawdę powala w tym filmie tak przeraźliwym angieskim akcentem, czy to trailer zrobił jej kuku i w filmie jakimś cudem brzmi to lepiej?
Nie czytałam książek, czytałam analizy Niezatapialnej i ta seria zniesmaczyła mnie nieskończenie bardziej, niż wszystkie Greje razem wzięte - nie wiem, może to z powodu narracji, bo Ana zawsze była dla mnie taka trochę niepełnosprytna, natomiast Laura odrzuca mnie tak dalece, że mam wrażenie, że dobrali się z Massimo jak w korcu maku. Poza tym o ile Grej starał się przynajmniej maskować patologię straszną traumą i luksusowymi jachtami, o tyle naprawdę nie potrafię ogarnąć rozumem, dlaczego bestsellerem stała się historia, w której romans składa się w zasadzie wyłącznie z z napaści, molestowania i inszej przemocy - zwłaszcza jeżeli, jak wspomniałaś, nie jest to nawet wystarczająco rekompensowane zakupami. To znaczy nie, właściwie to potrafię, i smuci mnie to jeszcze bardziej - bo mamy klimat taki, jaki mamy, pykam sobie teraz dalej w Moonlight Lovers i coraz bardziej mnie to-to przygnębia, zamiast zapewniać lolcotent, bo nie mogę się oprzeć wrażeniu, że zaczyna się właśnie od takich niewinnych gierek, a kończy na "365 dniach". Gdzieś to ziarno musi wykiełkować, skądś biorą się idee, że kobita za torebkę od Prady zgodzi się bez większego marudzenia na traktowanie niczym przedmiot.
Moją przeważającą reakcją po zakończeniu lektury było niesamowite poczucie bezcelowości całej tej opowieści. Większość fabuły wydarza się, ponieważ Heathcliff to małostkowa bijacz o mentalności upierdliwego sąsiada, który potrafi się wykłócać o gałęzie choinek zahaczające o jego płot. Ja z kolei o tym, że w ogóle ktoś zrobił z tego motyw, dowiedziałam się z poważnych prac badawczych (ale nazwisk nie podam, bo to dawno było), więc to nie tak, że mainstream sobie to wymyślił i wyfetyszyzował. Ale ktoś mi musiał powiedzieć, że jeżeli wytężysz wzrok to to tam jest, skupiałam się raczej na tym, że oni oboje są jak małe dzieci zamknięte w ciałach dorosłych, a reszta obsady musi jakoś z tym żyć.
UsuńNope, Michele Morrone albo dostał przykazanie, że on tu gra menskiego mafiosa, a ci nigdy się nie uśmiechają i nie biorą jeńców, więc ma nawet nie próbować, albo najzwyklej w świecie rzeczywiście nie potrafi. Nie znam jego backgroundu, nie mam pojęcia, czy on w ogóle gdzieś grał, ale po tym filmie stwierdziłabym raczej, że został wzięty z łapanki. Podejrzewam, że w recenzjach się po nim tak nie jedzie, ponieważ ze swojej roli cukierka dla oczu wywiązuje się znakomicie, a nikt - z domniemanymi fankami na czele - się więcej po nim nie spodziewa. Gorzej, jak się odezwie, prawda.
Powiem tak - prawie cały film jest po angielsku, więc on w większości jest pokiereszowany Polakami mówiącymi językiem Brytów, dlatego szybko przestałam zwracać uwagę. Zwłaszcza że Sieklucka nawet to spoko ciągnie: owszem, zdarzy jej się kwestia, która aż krzyczy brakiem akcentu, ale przeważnie słucha się jej tak, że uszy nie cierpną. Urbańska wpada dosłownie na scenę i przyznaję, że bardziej się skupiłam na niej samej (bo mam na nią uczulenie od czasu, gdy telewizja usilnie starała się ją promować w każdym możliwym reality show, a ona jest dla mnie wyjątkowo antycharyzmatyczna), ponieważ pół godziny wcześniej powiedziałam przyjaciółce, że podobno w tym filmie dorwali nawet Szapołowską i że powinni jeszcze dać Urbańską do kompletu, bo ona jakoś ma taką tendencję do podejmowania dyskusyjnych decyzji artystycznych. I GUESS WHAT. Mi się wydaje nawet, że tam chyba było dość słabe udźwiękowienie w tej scenie, bo oni se tańczyli romanticznie chwilę wcześniej i muzyka zapomniała się wyciszyć, więc trudno nawet było wyłapać jej kwestie bez napisów.
Jezus, pierwszy raz kazało mi skrócić komentarz na Bloggerze, nie wiedziałam, że to w ogóle możliwe. Anyway, cz. 2:
UsuńW moim wypadku wydaje mi się, że już tak przeżarły mnie Greje i patologie Michalak, że bullshit-o-meter musi naprawdę wywalić poza skalę, abym się czymś jeszcze zbulwersowała. Co jest właściwie przykre i alarmujące, bo "365 dni" to właściwie jest taka "poza-skala", bo jego mega-szkodliwych założeń raczej nie da się już przebić. Chyba tylko ekranizacja "Czarnego Księcia" dałaby radę. A może jestem pusta, ktoś zarzuci namiastką fabuły albo relacji między postaciami i już jestem zadowolona, kto wie. Tak samo z moją dość pozytywną recepcją Laury: w odróżnieniu od Anastasii i miliona awatarów Kasi Michalak, ona przynajmniej jest jakaś i w chociaż w dwóch scenach na dziesięć zareaguje jak człowiek. Fakt, w książce zachowuje się jak połączenie najlepszej galerianki ośrodka z królową osiedlowych Karyn, ale tu właśnie wkracza błogosławiony brak narracji z oryginału, bo tego w filmie nie ma i jak w przypadku Greya, można przynajmniej udawać. To nadal nie jest dobra bohaterka, broń Panie Boże, i gdybym powiedziała, że ją lubię w jakikolwiek sposób, tobym srogo skłamała, ale w swoim... ech, "gatunku"... chyba jako jedyna wykazuje śladowe oznaki pomyślunku. Chciałabym napisać, że wytworzyła mi się inna skala dla tych filmideł, aczkolwiek raczej to kwestia znieczulenia.
W Moonlight Lovers już raczej nie wejdę, a widzę też, że kto wszedł, to raczej prędzej czy później wyszedł i nawet wątek na SF umarł śmiercią naturalną. Co tam się dzieje? Jest jakaś fabuła czy tylko rzucają heroiną o ściany? I ma to jakiś fandom? Bo jeżeli ma znikomy, to znaczy, że społeczeństwo poszło naprzód, w odróżnieniu od zawieszonego w próżni Beemoovu, który wiecznie tkwi miliard tropów w tyle. Aż dziw, że z Hyunem udało im się zdążyć na największy szał na k-pop (chociaż akurat to raczej szybko nie przejdzie, więc to nie ich zasługa, lol).
Definicja Heathcliffa taka piękna <3
Usuń"W Moonlight Lovers już raczej nie wejdę, a widzę też, że kto wszedł, to raczej prędzej czy później wyszedł i nawet wątek na SF umarł śmiercią naturalną." - Generalnie chciałabym wierzyć, że graczy odrzuciła historia, ale niestety, jestem bardziej niż pewna że gra miała taki kiepski odzew tylko i li z powodów technicznych (brak kumulacji punktów, tylko dwie dostępne ścieżki - obecnie planują dodać trzecią, brak możliwości przebierania bohaterki) i gdyby nie to, to ML miałoby fanki, zwłaszcza, że oczekiwanie przed premierą na takim na przykład fejsie było spore; od czasów Zmierzchu nie wierzę, niestety, że jakakolwiek patologia sama w sobie mogłaby odrzucić nastoletnią publikę.
"Co tam się dzieje? Jest jakaś fabuła czy tylko rzucają heroiną o ściany?" - niestety, jest, i to nie będąca wypadkową chwilowego natchnienia scenarzystów; generalnie widać, że od początku ML miało być skrajnie rożne od SF z jego "- Hmm, panowie, to o czym dziś robimy odcinek? - Szefie, właśnie przeczytałem na Pudelku, że Majli Sajrus przesłała komuś swoje nagie fotki i zdjęcia wyciekły do sieci... - Zajebiste, mamy to!". Tu mamy historię rozpisaną na całe dziesięć odcinków i założenie byłoby niezłe, tylko...no właśnie.
O dziwo, najmocniejszym punktem jest chyba sama protagonistka, bo Eloise wyprzedza Sukretę o jakieś tysiąc lat świetlnych, jeśli chodzi o logiczne myślenie, wnioskowanie przyczynowo-skutkowe i generalną bystrość. Mało tego, będąc obecnie na piątym odcinku w obu ścieżkach mogę powiedzieć, że w przeciwieństwie do Su u Eli gracz faktycznie w jakiś sposób może kształtować jej charakter, bo opcje dialogowe są ułożone w ten sposób, by (zazwyczaj) dać dwie-trzy mocno odmienne reakcje (najczęściej coś w stylu zołza - mimoza - osobniczka kalkulująca na chłodno, acz reakcje oczywiście różnią się w zależności od sytuacji). I tu pojawia się pierwszy problem, bowiem gra niby nie daje jasnych sugestii, które odpowiedzi doprowadzą do szczęśliwego zakończenia...ale jak dla mnie na obecnym etapie jest dosyć jasne, co będzie kluczem do szczęścia - Syndrom Sztokholmski. I wbrew pozorom, nie wystarczy tu unikać opcji "na wycieraczkę", bo rzecz jest znacznie bardziej podstępna.
Generalnie rzecz ma się tak, że narracja - w całkiem subtelny sposób - próbuje nas nakłonić do tego, żebyśmy, owszem, walczyli o swoje i nie dali się stłamsić (no, chyba że bardzo tego chcemy, to wtedy owszem, można), ALE z zastrzeżeniem, że ma to doprowadzić do jedynego słusznego "dobrego" zakończenia. I tu dla mnie jest pies pogrzebany, ponieważ jestem stuprocentowo pewna, że "dobre" zakończenie (każda ścieżka ma trzy endingi - dobry, neutralny i zły) będzie oznaczało Miłoźdź. Tyle tylko, że dla mnie Miłoźdź w stosunku do tych osobników jest rzeczą tak odpychającą, że jeżeli złe zakończenie oznacza bycie zeżartą, to ja będę aktywnie lobbować za tą opcją. I ok, ja wiem, dating symulator, założenia gry - ale na litość, mocium panie, nie przy takim scenariuszu!
Obaj panowie mają jedną cechę wspólną - są bardzo mili nie na swoich ścieżkach (co zapewne oznacza, że Rafał i Aaron, dwaj najprzyjemniejsi goście, też w przyszłości zamienią się w swoje karykatury), za to odrzucający na własnych. Plusem jest to, że historie nie są identyczne, każdy z panów ma swój scenariusz; minusem - cała reszta.
pt.2
UsuńWłodzimierz ewidentnie ma być kopią "Pięknej i Bestii" - serio, cały wątek zaczyna się od jego ataku wścieklizny i rękoczynów, bo bohaterka rzekomo zniszczyła mu ukochane kwiaty - ale ktoś chyba nie rozumiał, że Bestia w założeniu musi CHCIEĆ się zmienić. Jestem w połowie gry i Vladimir jest tak koszmarnym bucem, że jedyne, co mam ochotę zrobić, to kopnąć go w zad (w jednej scenie musimy mu kupić prezent, nie mamy możliwości wrócić do domu z pustymi rękami i och, jak dobrze, że przynajmniej tu nie ma goldów, bo gdybym jeszcze miała dołożyć do tego biznesu!). Co gorsza, pozostali bohaterowie stosują fantastyczny szantaż emocjonalny wobec heroiny i prawie dostałam wczoraj mroczków przed oczami, gdy jeden z wąpierzy oznajmił Eloise, że no cóż, Włodek jest, jaki jest, on się nie zmieni, to TY będziesz musiała zawsze dbać o atmosferę w tej relacji bo on jest nieczułym egoistą i handluj z tym, bejbe. Mało? Dziś przeklikałam scenę, w którym Vladimir ratuje Elę z rąk tajemniczego oprawcy i dostaje bęcki na wzór Disneyowskiej Bestii. Co robi Eloise? Ano oczywiście rzuca się go opatrywać - co jest zrozumiałą reakcją, z tym, że oczywiście tym samym zostaje zamiecione pod dywan, DLACZEGO chłop musiał ją uratować - Ela wyszła potajemnie na imprezę, bo miała dosyć bycia traktowaną jak przedmiot i służąca w jednym. Generalnie cały wątek Vladimira to jest ewidentne "I can change him, mama! - Oziębły Arystokrata style". Bo Włodzimierz może być bucem i traktować z buta wszystkich wokół, ale oczywiście zmieni go Miłoźdź; nie daj Bóg, aby facet chciał samodzielnie zwalczyć swoje przywary, ulepszy go kobieta i siła jej uczucia.
U Beliatha założenie podobne, z tym, że tu mamy "I can change him, mama! - erotoman style". Facet traktuje Elę jak zabawkę, aż tu wtem! Eloise przyłapuje go na zabójstwie (tyle, że nie, chociaż w sumie nie wiadomo, jesteśmy w połowie intrygi), więc Beliath idzie na strajk głodowy iiii wszyscy mieszkańcy domostwa dają bohaterce do zrozumienia, że ma iść i przemówić chłopu do rozsądku, dać mu się pogryźć, a najlepiej, żeby jeszcze pogratulowała mu szantażu emocjonalnego, no bo przecież nieborak tak się dla niej stara! Na obecnym etapie sytuacja sprowadza się do tego, że albo Ela dogada się Beliathem i da mu się ugryźć (chociaż jest na niego wściekła i nie ma ochoty go widywać), albo facet się zagłodzi (chociaż może żywić się krwią innych ludzi), a reszta wąpierzy będzie nam rzucać Znaczące Spojrzenia, i gra niby widzi, że to chora sytuacja, ale mam wrażenie, że jednak nie do końca, bo gdy wybrałam opcję "dam mu się nażreć, ale później niech się posila u one-night standów" (opcja: "niech zdycha" nie była niestety dostępna), to dano mi do zrozumienia, że no ok, mam prawo, ale c'mon, powinnam była wziąć bramkę nr 1 "no niech mu będzie, może mnie kąsać kiedy chce, niech się już nie smuta".
"I ma to jakiś fandom? Bo jeżeli ma znikomy, to znaczy, że społeczeństwo poszło naprzód, w odróżnieniu od zawieszonego w próżni Beemoovu, który wiecznie tkwi miliard tropów w tyle." - jak mówię - obawiam się, że nie o społeczeństwo tu chodzi. Ta gra przegrała pod względem technicznym, nie ma forum, nie ma eventów, nie ma wszystkich tru loffów. Gdyby nie to, jestem pewna, że zainteresowanie byłoby spore, niezależnie od patologii.
"Aż dziw, że z Hyunem udało im się zdążyć na największy szał na k-pop (chociaż akurat to raczej szybko nie przejdzie, więc to nie ich zasługa, lol)." - ni grałam w Uni, gram w LL, Hyun póki co przebija dla mnie Lysia, jeśli chodzi o stężenie kartonu w kartonie. Ten chłop ma w ogóle jakąkolwiek osobowość?
"od czasów Zmierzchu nie wierzę, niestety, że jakakolwiek patologia sama w sobie mogłaby odrzucić nastoletnią publikę." - Ja zawsze się łudzę, że po #MeToo i reszcie ruchu coś się zmieniło, ale z drugiej strony żyjemy w rzeczywistości, w której Diabolik Lovers dostało z trzy kontynuacje i piętnaście fandisków, i zapewne wciąż pół Zachodu marzy, by w to zagrać i nie z tych powodów, co my, so yeah, pewnie masz rację. *chlip*
UsuńTrochę szkoda w takim razie, że to cudo nie ma normalnego systemu zbierania PA, bo streszczenia pisałyby się same. Słodki Flirt jest już tak nudny, że nawet nie ma się czym zbulwersować (z drugiej strony nawet 365 dni mnie nie zbulwersowało, więc może po prostu powkurzałam się co moje i poszłam naprzód), a tutaj widzę potencjał. Poza tym brzmi jak coś, co Beemoov zawsze chciał napisać, a ja nigdy nie chciałam zagrać, więc czekam na doniesienia, że ktoś woła na bohaterkę per "Zdzirka-chan" i historia zatoczy pełne koło.
Z tego co wiem osobisty wątek Hyuna (a przynajmniej ta namiastka, która ostała się jemu i Priyi po obsadzeniu trzonu fabuły w urojonych romansach z Rayanem, szybkich numerkach z Kaśką i CSI: Amorisowo z Natanielem) odpala gdzieś od dziesiątego odcinka, gdy decydujemy się wybrać naszą wiodącą flamę i wtedy można o nim coś powiedzieć więcej. Na razie w mojej ścieżce (początek odcinka 9) definiują go: wpychanie nam go do gardła przez Rozalię (co również psychologicznie mi go przekreśla, no bo przecież ta bździągwa go lobbuje, to nie może być dobre); to, z jakim frajers... eeee, dobrocią serca udostępnia Morganowi i Aleksemu pokoju w akademiku na schadzki (no chyba że pochował tam aparaty i kamerki i tak utrzymuje się na studiach, ale historia pomimo znanych już wybryków Beemoovu z jakiegoś powodu nie chce iść w ten wyjątkowo płodny w fabułę i potencjał pomysł); jego toksyczną relację z Clemence, właścicielką kawiarni, w której pracuje Sukreta. Mimo to facet nie jest taki do końca bezpłciowy, ponieważ fabuła szybko wciąga go do paczki kumpli Suśki i nie spotykasz się z nim tylko w pracy i jeżeli zwracasz uwagę na takie małe interakcje, to Hyun wypada całkiem nieźle. To absolutnie nie jest poziom Lysandra, tyle że to jednocześnie taka mocno klasyczna opcja Chłopaka z Sąsiedztwa z fabułkami typu "poznawanie rodziców". Aczkolwiek bardzo krzywdzi go tych pięć pierwszych odcinków, gdzie nie tylko Rozalia upiera się, że na jego ścieżkę mamy wejść, ale także jego zachowanie, które stanowi taką wypadkową Kentina i Nataniela z początków Liceum, bo widać, że to facet z tych, którzy noszą pierścionek zaręczynowy w kieszeni, ale też Clemence odgrywa tutejszą wersję Amber, tylko to już nie są szczeniackie przepychanki, ale mobbing, który nasz k-popowy adonis zbywa komentarzami z cyklu "ale o co chodzi". Na szczęście w okolicach ósmego odcinka zachodzi rozwój postaci i tego wątku, i coś tam zaczyna ćmić pod kopułą, że ej, coś tu jest nie halo, aczkolwiek widziałam, że mnóstwo osób na dzień dobry to odrzuciło i wolały przerzucić się na inne opcje. Fajnie, że pojawił się motyw, który doczekał się logicznego rozwinięcia, bo sam arc jest poprowadzony, że tak to ujmę, "poprawnie dramatycznie" (coś cię tam pociągnie za serce, zrobi na tobie wrażenie, a potem jest happy end), ale jeżeli nie masz wrażliwości kawałka betonu, to dzień dobry zmierzi cię to całe mnóstwo ukrytej psychicznej patologii i nie dziwię się, że mało kto nie machnął ręką, zanim stało się lepiej.
" Słodki Flirt jest już tak nudny, że nawet nie ma się czym zbulwersować" - z dobrych wiadomości; pykam w Love Life (a że zachomikowałam punkty, to jestem na bieżąco), trochę robię sobie podśmiechujki na forum z co głupszych motywów, ale mam wrażenie, że jakość scenariusza poszła w górę, w ostatni odcinek grało mi się z przyjemnością; nie tylko poznajemy moją Drugą Prawdziwą Miłość Po Farazie, bankiera Gustawa (który nawet dzieli z Farazem pewne podobieństwo, gdy chodzi o kolor oczu i krótkowzroczność, więc mój headcanon jest taki, że to kuzyni, i nikt mi nie wmówi, że jest inaczej), ale w dodatku intryga jest całkiem do rzeczy, bohaterowie sympatyczni i jeżeli ta tendencja się utrzyma, to brawo Beemoov.
Usuń"ale jeżeli nie masz wrażliwości kawałka betonu, to dzień dobry zmierzi cię to całe mnóstwo ukrytej psychicznej patologii i nie dziwię się, że mało kto nie machnął ręką, zanim stało się lepiej" - no, ja mam ten problem, że zanim na powrót wciągnęłam się w grę na obecnym koncie, to kiedyś robiłam już podchody do Uni (odpadłam po bodaj drugim odcinku i usunęłam konto) i tam Hyun odrzucił mnie z miejsca swoim debiutem na scenie, gdzie z miłym uśmiechem zdradził nam, że zostałyśmy przyjęte do roboty, bo jesteśmy takie kawai, że wywalił aplikacje wszystkich innych studenciaków iii to jest mniej więcej takie zachowanie, którego spodziewałabym się po potencjalnym stalkerze rodem z psychologicznego thrillera, więc w tym momencie podziękowałam za jakiekolwiek interakcje z tym panem. W LL wygląda na poczciwca, ale serio, Beemoov, jeżeli nie bawimy się w patozwiązki (od tego w końcu macie ML), to nie tak wprowadza się potencjalnego tru loffa.
W ogóle to liczę na to, że jeżeli SF całościowo do tego czasu się nie zwinie, to kiedyś nadrobię UL, bo znam fabułę dosyć dobrze z opisów i wygląda mi to na tak fantastyczny festiwal cringe'u (zwłaszcza na mojej ścieżce, och, przeżyć jeszcze raz pierwszy wykład Zaidiego, to było prześmieszne), że aż żal by mi było nie brać w tym udziału.
Czytam i szanuję - ucieszyło mnie, że ktoś zechciał przejąć moją schedę przynajmniej w jakimś stopniu i kultura streszczonek goes on. Co do jakości LL wolę być ostrożna: pierwszy odcinek Uniwersytetu też mi się podobał, a potem to już wiadomo co. Pewnie do pierwszego większego arcu z Rozalią będzie dało się w to grać. No chyba że pójdą po rozum do głowy, zaczną dawać to, czego pragną graczki i wreszcie wykręcą arc z potajemnym romansem z Farazem/Gustawem. Oh, Beemoov, make it so!
Usuń"(...) i tam Hyun odrzucił mnie z miejsca swoim debiutem na scenie, gdzie z miłym uśmiechem zdradził nam, że zostałyśmy przyjęte do roboty, bo jesteśmy takie kawai, że wywalił aplikacje wszystkich innych studenciaków iii to jest mniej więcej takie zachowanie, którego spodziewałabym się po potencjalnym stalkerze rodem z psychologicznego thrillera (...)" - ohohoho, tak, mnie też na ten widok zapaliła się cała autostrada światełek ostrzegawczych. Może jego amory miały przypominać sławetne obruszanie się niewybranych przez nas chłopaków w Liceum, który mieli te dziesięć punktów na plusie na lovometrze. Zastanawiam się więc, czy ze strony Beemoovu to miało być jakieś reverse psychology: po dziewiątym odcinku chyba wszystko wraca do normy w zakresie patologii i uderzamy już tylko w poznawanie rodziców, a twórcy stwierdzili, że nie ma w tym nic ciekawego w odróżnieniu od takich seksualnych eskapad Aleksego albo przygód Batmaniela, więc zaczęli nam go wciskać na siłę, żeby jak najwięcej osób wzruszyło ramionami i przeszło np. do elektryzującego (w ich wizji) romansu z wykładowcą.
Nie chcę cię odciągać od tego pomysłu, ale te rzeczy, o których piszą dziewczyny na forum (i rzadko ja), to jakieś 5% omawianego odcinka. Przeważnie większość epizodu wypełniają dialogi z przemyśleniami Sukrety, pisanie pracy, chodzenie z ludźmi na stołówkę i odbieranie telefonów od Rozalii. W sumie to fascynujące, bo w pewien sposób udało im się zrobić Narracja w Wattpadowskim Ficku: The Game. No okej, niby przy tym nie zasypiam, ale skłamałabym mówiąc, że dzieje się tu nie wiadomo ile. I tak masochistycznie nie mogę doczekać się drugiej części gry już po wyborze dziewczyny/chłopaka, bo to w porównaniu z resztą jest podobno stypą fabularną i "Flirt" w tytule staje się wręcz obelgą.