W dzisiejszym odcinku: żmudna walka o platynę w Hidden Agenda, jeszcze żmudniejsza o
Robin w One Piece Pirate Warriors 4
oraz Yakuza Kiwami 2, w której
odnalazłam fabułę na końcu gry (i tu będzie trochę spoilerów). A także pierwszy
patch po Grand Prix w Crash Team Racing:
Nitro-Fueled!
1. Hidden Agenda/Ukryty
Plan (PS4)
Hidden Agenda ma
na siebie rewelacyjny pomysł, tylko że na dno ciągnie je takie sobie wykonanie.
Gra posiada tęgi replay value, jak to każda oferująca kilka możliwych zakończeń
i system decyzji wyraźnie wpływających na przebieg fabuły. Można w nią naparzać
w parę osób i mechanika jest na tyle intuicyjna i prosta, że nawet twoi
przyjaciele ogarniający na co dzień wyłącznie Facebooka dadzą radę. Ba, jestem
święcie przekonana, że pomysł na tę formę rozrywki wpadł eureką do głowy
developera po obejrzeniu któregoś z kolei streama Until Dawn na Twitchu z podłączonym głosowaniem widzów (nota bene
tę grę zrobili ci sami ludzie z Supermassive Games i nawet Mr. Robot znowu się
pojawia). I tu chylę czoła, ponieważ w swoim zamyśle Ukryty Plan korzysta z popularności nie tylko samych gier jako
rozrywki dla każdego (od namiętnego wbijania leveli w Candy Crush Saga do przechodzenia FFIX w dwanaście godzin), ale też
samym interaktywnych samograjów pokroju Life
is Strange czy wspomnianego przed chwilą Until Dawn. Zwłaszcza jeżeli to kryminał, bo nic tak nie przykuwa
uwagi jak chęć rozwikłania zagadki. Zwłaszcza po raz drugi, gdy chodzi morderstwo. No i to jest wszystko fajne w Hidden Agenda, ale gosh, oh gosh, jak
ten tytuł nie ukrywa, że preferowanym przez twórców sposobem jego przechodzenia
jest wyciąganie go co jakiś czas na domówce w nadziei, że polało się dużo
alkoholu i większość zaproszonych nie pamięta niuansów fabuły ani podjętych
uprzednio decyzji. Gra nie oferuje wyboru rozdziałów, co, rozumiem, byłoby
nieco trudne, biorąc pod uwagę, że pierwszy poważny wpływ na akcję, który rokuje na resztę rozgrywki
pojawia się już jakoś w piętnastej minucie, ale nawet Life is Strange 2 potrafiło rozwiązać sprawę Max i Chloe jednym
komunikatem, więc nie widzę problemu z wprowadzeniem opcji przeskoczenia do
upatrzonej części z uprzednim doborem zmiennych zachodzących w poprzedniej.
Pierwszy raz przeszłam grę z bratem, a potem zaczęłam odblokowywać trofea na
własną rękę i jakoś po trzecim czy czwartym przejściu zabrałam się za
jednoczesne czytanie książki. Jedno przejście fabuły zajmuje jakieś dwie
godziny i owszem, historię mocno skondensowano, by uniknąć dłużyzn, ale mimo to
i tak dobrą porcję posiedzenia spędzimy na oglądaniu w kółko tych samych
sekwencji filmowych. Nie polecam też grania w parzystą liczbę osób, a na pewno
nie w dwie, chyba że do przeżyć chcecie dorzucić łypanie na siebie spod oka w
oczekiwaniu, że druga osoba odpuści i kliknie to samo. Przy wyborze decyzji gra
nie ruszy naprzód, o ile nie zgodzicie się na jedną, no chyba że akurat
wypadnie ci taki, a nie inny plan do wypełnienia i tym razem rzucisz się komuś
przyłożyć, zamiast jak zwykle grać paragonem. Wspomniane plany pojawiają się w
trybie rywalizacji, który nalicza punkty za zdobyte poszlaki, najszybciej
zaliczone QTE oraz dopełnienie warunków osiągnięcia naszego celu (hidden
agenda!). Co jakiś czas gra rozdaje uczestnikom zabawy karty z opisem wyniku,
do którego mają dążyć, aby otrzymać bonus: spraw, by bohaterowie się pokłócili,
ktoś przedwcześnie zginął, ktoś uciekł na wolność. Świetny patent na papierze,
niestety wykonanie woła o pomstę do nieba, choć może to być spowodowane faktem,
że graliśmy we dwoje i właściwie od razu było wiadomo, kto próbuje co ugrać
(chociaż czasem możesz nie dostać żadnego planu i trollować resztę). Mimo to fakt,
że gra robi straszne przedstawienie z tego, że JUŻ TERAZ dostajesz kartę, a W
TEJ CHWILI BĘDZIE DECYZJA, OD KTÓREJ ZALEŻY WYNIK, uważam za totalnie
nietrafiony wybór, który odziera rozgrywkę z jakiegokolwiek napięcia. Dlatego
najlepiej przedstawiają się tzw. Endgame Agendas, które otrzymuje się na
początku trzeciego aktu, a o których sukcesie w wypełnieniu dowiadujemy się na
samym końcu. I to jest napięcie i brak trzymania za rączkę! Oczywiście było to
związanie z innymi problemami.
Ja: No, coś dobrego!
*doprowadź do śmierci głównej bohaterki*
Ja: *wiecznie grająca jako paragon* … Shit.
W każdym razie jeżeli oczekujecie szybkiej platyny, to mam
nadzieję, że posiadacie PS Plus i możliwość zrzucania sejwów do chmury (albo na
pendrive’a), bo wyłącznie to ograniczy czas spędzony na odblokowywaniu
kolejnych trofeów. Ja z kolei muszę wreszcie zabrać Hidden Agenda w towarzystwo z nieparzystą liczbą osób i przekonać
się, czy doświadczenia będą lepsze. Na razie gra dostaje uśmiechnięte słoneczko
za połączenie najlepszego z dwóch światów, nawet jeżeli nie do końca wyszło. O,
i za solidny polski dubbing. Chyba tylko w jednym momencie było wyraźnie widać,
że tłumacz dostał skrypt i nigdy nie widział gry na oczy, ale to taka chwila,
że mrugniecie i tyle potknięcia. I zawsze robi mi się ciepło na sercu, gdy
korekta poprawnie stawia przecinki.
2. One Piece Pirate
Warriors 4
Uśmiechniętego słoneczka nie dostaje za to Pirate Warriors 4, które najwyraźniej
postawiło sobie za cel kopnąć w zęby swój własny marketing. Połowa trailerów
chwali się, że stawka postaci do ogrania liczy „ponad czterdzieści” (co brzmi
lepiej niż jasne określenie „czterdzieści trzy”, bo PR; z drugiej strony dojdą
jeszcze DLC, więc będą mieli to pięćdziesiąt) – no to jak skonstruowana jest
gra? Ano tak, że przez dobrą część kampanii nie można grać Robi… znaczy, dostęp
mamy do pięciu ziomków na krzyż, a głównie w tym trybie się je odblokowuje, tak
więc mam nadzieję, że bardzo lubisz Luffy’ego, bo istnieje duża możliwość, że
wymaksujesz mu statystyki mimowolnie. Śmiesznie pod tym kątem wypadają dwa
jedyne arci, które nie wyleciały przy ostrym cięciu materiału: Alabasta i Enies
Lobby, w których grać można właściwie wyłącznie Monster Trio i okazjonalnie
Usoppem, ponieważ cała reszta Słomkowych sprzed przeskoku czasowego została po
prostu wyrzucona (pomimo że pojawiają się na polu bitwy w całej okazałości
modeli i technik). Już abstrahując od faktu, że o samych głupich głównych
bohaterów prosić się musisz pół gry, to potem jest niewiele lepiej: w takiej na
przykład paczce levelowej z Dressrosy dostajemy poziom, na którym można grać
tylko Sabo, pomimo że w tym momencie w mandze/anime tyle postaci znajdowało się
na polu bitwy, że można by pół obsady wsadzić, ale nope, masz tu jednego łosia
i się ciesz. I to nie jest jeden taki przypadek: po stworzeniu czterdziestu
grywalnego chłopa z jakiegoś powodu Kaizoku
Musou 4 po prostu nie chce, by gracze korzystali z tego wielkiego rostera i
jeżeli koniecznie chcesz zagrać kimś innym, a nie tą fantastyczną stawką
zaproponowaną przez developera, to 1) musisz mieć wybraną postać już
odblokowaną; 2) wbić komuś online do jego rozgrywki. Nie masz internetu? To mam
nadzieję, że gustu też nie i graj Sabo. Który notabene jest jedną z niewielu
postaci dostępnych od samego początku, go figure. Z pre-orderowego dodatku Pirate Warriors 3 do freebie w sequelu,
ho ho. W każdym razie sam roster też jest dziwny: pomijając już oczywiście
opcje, które w mandze pokazały ze trzy techniki na krzyż, ale pojawiły się, bo
na razie internet nimi żyje (za pół arcu nikt nie będzie pamiętał, kto to jest)
i każdego możliwego szermierza, ponieważ nie ma nic bardziej oryginalnego niż
kolejna postać wymachująca mieczem, to z jakiegoś powodu w tej grze występują
jeszcze np. Ivankov i Buggy, a także wszyscy bracia Sanjiego, co w ich
przypadku oznacza, że jest ich chociaż o dwóch za dużo. Nawet ich modele to
recolory jednego szablonu, tak więc jeżeli nie są do odstrzału w następnej
części tylko dlatego, że ja tak powiedziałam (ale są, mówię wam), to tu oto
macie dowód, że raczej są. No chyba że odpuszczą sobie streszczanie mangi, co
według mnie powinni zrobić, bo po pierwsze nie zrobią tego lepiej niż w trójce,
które poradziło sobie z tym na tyle, na ile się da w grze wideo; po drugie –
oni już nawet nie mają na to ochoty. Story Mode (tutaj pod szumną nazwą
„Dramatic Log”) w Pirate Warriors 4 idzie
w konkury z dziwnymi decyzjami odnośnie doboru postaci: skupia się na wszystkim
i niczym jednocześnie, więc podejrzewam, że najpierw zrobiono areny i
miejscówki (śliczne są, tak swoją drogą – to chyba jedyna rzecz, za którą mogę
tu stanąć w stu procentach), a potem dorzucono do nich historię. No więc w
takim Water 7 mamy wbijanie Icebergowi do chaty i okej, to jest poziom spoko
przetłumaczony na „język” musou oraz łączący się z jednym z poważniejszych wydarzeń
w mandze. Ale następny etap to BOSS FIGHT, w którym gramy USOPPEM i walczymy z
Luccim w kanciapie Franky’ego przed odjazdem morskiego pociągu. BOSS FIGHT. W
GRZE MUSOU. I ta arena się już nie pojawia w całej grze, ponieważ nie ma walki
z bossami w dodatkowych scenariuszach (a przynajmniej tak sądzę, że nie ma,
jeszcze ich wszystkich nie przeszłam, ale come on, nie wierzę w to), więc
marnotrawstwo assetów tak bardzo i czasu gracza jeszcze bardziej. I tak,
walczymy ponownie z Luccim w finale Enies Lobby, tak jak WYŁĄCZNIE być powinno –
dziękuję, że spytaliście. Walka z Katakurim to też osobny etap i jest on
cholernie nudny, zwłaszcza że polega głównie na oglądaniu jak Luffy wchodzi w
kolejne formy, a granie Snakemanem (przynajmniej w moim wydaniu) polegało na
wbijaniu tego samego combosa na przemian z jednym jedynym dostępnym wtedy
skillem i odliczaniem HP z paska przeciwnika, czyli ogólnie fun times. Poznawanie
fabuły stutomowego molocha za sprawą ograniczonej czasem/pieniędzmi/whatever
gry to zły pomysł na poziomie samego założenia, ale jeżeli z jakiegoś powodu
chcecie sobie to zrobić, to wam polecam wrócić do części trzeciej, a Koei Tecmo
odpuścić sobie temat zupełnie w ewentualnej odsłonie piątej. Z takich większych
poirytowań, które mogą być już bardziej subiektywne, bo jednak wymagam od gry
musou, by była grą musou, a Pirate
Warriors 4 aspiruje do trochę czegoś innego – movesety postaci. Czwórka
wydaje mi się strasznie wolna w porównaniu z trójką, zwłaszcza że bohaterowie
są w stanie stanąć w miejscu w połowie combosa i spędzić cenne sekundy na wykańczanie
techniki, podczas gdy w ich stronę leci już pięć ataków od bossów naokoło.
Oczekiwałam, że taki Hawkins będzie ponad bieganie, ale gdy Nami zaczęła
wywijać tornado obijana przez miliard mieczy, to ją odstawiłam do ponownego
użycia po srogim wbiciu jej statystyk (notabene gra nią według mnie nabiera
sensu dopiero po odblokowania Zeusa, bo wcześniej dobór jej skilli jest żałosny
i jeszcze bardziej utrudnia grę już i tak low-tierową postacią, ale jak
wspomniałam, ten tytuł nie chce, żebyś korzystał z tych czterdziestu trzech
postaci). Ogólnie mechanikę zaczęłam doceniać (tolerować?) dopiero w late-game,
gdy już niektóre postacie wymaksowałam i poodblokowywałam im umiejętności,
dzięki czemu to młócenie tych samych misji non stop nie było już takie żmudne.
Podejrzewam, że uszczęśliwieni będą ludzie, który lubią zgłębiać gameplay i
bawić się doborem skilli, bo tutaj tkwi potencjał dla tej gry. Nie tak wielki,
bym chciała kupić season pass i wróciła do niego po wbiciu platyny, ale ludzi,
którzy wymagają od tego gatunku więcej ponad bicie tabunu wrogów na odprężenie,
pewnie przekona. Dla wszystkich normików, którzy chcą pobiegać ulubionymi
postaciami: jeżeli macie okazję, grajcie online. Szybciej przebijecie się przez
męczącą kampanię, zdobędziecie więcej materiałów do ulepszania postaci, a i tak
na szczęście nikt nie chce gadać w tym multi, więc tak jakbyście mocowali się z
komputerem, tylko bardziej ogarniętym. Ja potrzymam to cudo jeszcze na dysku,
bo Vivi ma model w tej grze i jest jakaś minimalna szansa, że ją dodadzą w
którymś character passie, aczkolwiek nie robię sobie nadziei. W końcu nie ma
miecza.
3. Yakuza Kiwami 2
Po paru rozdziałach odstawiłam Yakuzę Kiwami 2, gdyż zmęczyła mnie fabuła, ale tym razem nie
nagromadzeniem imion, frakcji i gambitów (bo pogodziłam się już z tym, że
czasem nie nadążam za scenariuszami skomplikowanymi bardziej niż mainstreamowy
shounen), a samym zawiązaniem. Podejrzewam, że ta seria ma na siebie taki
pomysł, że Kiryu, jedyny sprawiedliwy, za każdym razem będzie musiał prawie ze
w pojedynkę ratować wielką japońską mafię, którą każdy może zinfiltrować i
wykoleić, nieważne jak wielkie zaplecze za nim (nie) stoi i muszę przestać z
tym walczyć, zwłaszcza że nie ma po co – nawet jeżeli nie potrafię dalej
uwierzyć w ten miliard szczęśliwych zbiegów okoliczności, gdzie każdy jest
siostrą każdego, i każdy ma związek z każdym incydentem sprzed lat, to Yakuza jest tak miodna we wszystko inne,
że to naprawdę maleńka wada. I mimo wszystko lubię tych bohaterów, więc wraca
się do nich jak do ukochanego serialu (to dalej moja ulubiona japońska
telenowela). W każdym razie druga połowa Yakuzy Kiwami 2 podobała mi się
bardziej, ponieważ mocniej wszedł wątek Ryujiego, miejscowego złola (co
oczywiście nie okazało się takie proste, bo ta część złoli ma chyba z piętnastu
i na koniec fabuła rzuca w nas całym węzłem gordyjskim gambitów), a ten
sprawił, że nawet ja, dziewczyńska dziewczyna wręcz uczulona na przejawy
męskiego honoru w fikcji literackiej (bo ktoś zawsze musi się głupio poświęcić,
kiedy mógłby zrobić odwrót i być może wygrać po odzyskaniu sił albo
zorganizowaniu przewagi, I just don’t get it), zaczęłam rozumieć, czemu nikt
nie ucieka z tego cholernego wieżowca, tylko przy wielkiej bombie toczy
pojedynek na śmierć i życie! To było pewne katharsis i postęp w moim rozwoju
emocjonalnym. Ryuji z dość jednowymiarowego mąciciela przeobraża się w faceta z
Celem™ i tutaj mało rzeczy powiedziano wprost, a za to mocno emanują z jego
sposobu bycia oraz postępowania. I może to szczęście w nieszczęściu, że
ostatecznie i on staje się jedną z marionetek mścicieli działających w tle, bo
gdyby wpleść go w ten jednak na swój sposób banalny wątek zemsty, to odarłoby to
go z tej nostalgii człowieka, który pod pozorem chaosu chce wrócić do jakiegoś
porządku tkwiącego w prostych, acz potężnych wartościach. Nawet nie tak całkiem
głęboko on i Kiryu są tacy sami, a jedyne co ich różni, to metody, i dlatego
rzeczywiście – smok może być tylko jeden. … Kurczę, rzeczywiście dużo wyniosłam
z tej gry, jestem z siebie dumna. Dlatego w następnej części będzie odcinek
plażowy i może go ogram do wrzucenia czwartego Uncharted na Plusa, bo w sumie się wkręciłam. Co prawda od Yakuzy 3 jest już tylko remaster i w
porównaniu z silnikiem Kiwami 2/0 trochę to boli, ale za to nie znerfili
facjaty Majimy, on wygląda prawie tak samo. I nie ukrywam, że ucieszył mnie
prostszy sposób ulepszania Kiryu. Nie, żeby ten z poprzednich odsłon był jakiś
mega skomplikowany (chociaż ten z 0
może iść się wypchać dżemem), ale to miłe raz na jakiś czas nie zostać zalaną
milionem ramek i umiejętności.
4. Crash Team Racing:
Nitro-fueled
Po prawie roku Beenox zakręcił kurek z Grand Prix, ale to
nie oznacza końca dodatkowej zawartości. Szczerze powiedziawszy, po
ostatnim-pierwszym patchu podjarałam się nim bardziej niż nowym Pirate Warriors, so there you have it. Z
jednej strony szkoda mi GP, bo miałam nadzieję, że uda im się przynajmniej rok
wytrzymać; z drugiej poza ogromem nagród i nowego contentu nie wspominam dobrze
dziennego odbębniania zadań, i choć teraz wprowadzono je na stałe, to nie
czuję, że wisi nade mną obowiązek systematycznego logowania. Niestety jak widzę
pasek postępu, to przeważnie czuję się zobligowana do jego wypełnienia, więc
najwyraźniej czegoś dobrze tam uczą na psychologii dla game-devów. Aczkolwiek starzeję
się też i pewnie te X lat temu wbijałabym Completion List w Yakuzie na 100%, a teraz gdy zostają mi
już tylko misje z obijaniem glac Amonom i innym, to daję sobie spokój, chociaż
lubię te gry. W każdym razie teraz wreszcie czuję, że mogę grać kim chcę,
ponieważ nie muszę mieć akurat tej konfiguracji postać-skórka-wóz-emalia, aby
zdobywać więcej waluty. Co prawda nie chce mi się customizować fury za każdym razem,
gdy zmienię zawodnika, bo akurat samochody nigdy mnie nie interesowały i w tej
grze jest tak samo, ale aaaach, wolność! Szkoda tylko, że zniszczyłam wszystkie
skrzynki Beenoksu i nie dostałam nagrody, bo akurat Skrzynkiem chciałabym
pograć. Za to dali mi Geary’ego, który rzekomo jest tak fantastyczną postacią,
że ludzie się pluli o skórkę do niego na wszystkich forach. Śmiem wątpić, bo
jakoś nieczęsto online widzę w ogóle bohaterów z CNK (to już częściej się Tropy
trafi), ale okej, nie gram 24/7, może rzeczywiście ktoś chciał (ale i tak
obstawiam wskakiwanie na sieciowy bandwagon). E tam, jest Lab Assistant, opcja,
na którą nawet nie wiedziałam, że czekam. I ma skórkę inspirowaną Wallym, no
nie mogę, how cool is that.
Komentarze
Prześlij komentarz