W 1995 roku na SNES-a wychodzi Seiken Densetsu 3 – trzecia część jednego z wielu powstałych w
tamtym okresie jRPG-owych tytanów Square. I chociaż nie wybija się w historii
marek taką popularnością jak co sławniejsze Final
Fantasy, to jako ta dynamiczniejsza i oferująca większy replay value
alternatywa staje się jednym z klejnotów złotej ery emulacji. Oficjalnie
nieprzetłumaczona aż do 2017 roku, gdy to na Switcha trafia Collection of Mana z konwersją wszystkich
części serii, zostaje zapamiętana jako gra oferująca mnóstwo opcji rozwoju
postaci i bardziej awanturniczą fabułę od swoich „finalnych” sióstr. W
międzyczasie kilku odświeżeń doczekują się Secrets
of Mana – drugi „epizod” w Mana
Series, przyjęty raczej bez fajerwerków, co na dobrą sprawę sugerowałoby,
że Square-Enix odpuści sobie dalsze inwestycje w to bardziej niszowe dziecko.
Ale, ale, nadchodzi rok 2020 i BAM, na konsole obecnej generacji i kąpjutry
wychodzi Trials of Mana, remake pełną
parą, ja go kupuję, przechodzę w dwa dni i wrzucam na półkę gier, do których
będę wracać jak do FFIX i Sudeki. I
teraz powiem wam dlaczego.
Na początek story time – ogrywałam oryginalne Seiken Densetu 3 na SNES-ie takim,
jakiego każdy wtedy miał, czyli najprawdopodobniej nie miał wcale, a romy
pobierał z Internetu w ilościach hurtowych. I kiedy mój brat przechodził po
kolei wszystkie Pokemony, ja szukałam czegoś, co wypełniłoby mi niszę po FFVIII
i pierwszej płycie FFIX (bo reszty nie miałam, a historia, dlaczego jej nie
miałam, podpada pod kategorię bajań o giełdach komputerowych i pewnie już
wiecie, w którą stronę to idzie, ale o tym kiedy indziej). Niezaskakująco
trafiłam na Seiken Densetsu 3, taki
dziwny jRPG nastawiony na akcję i jednoczesne pilnowanie rozwoju buildów naszej
załogi. I chociaż wtedy nie przeszłam go w całości (aczkolwiek okazało się, że
zatrzymałam się na ostatniej lokacji, więc daleko nie miałam), to poznałam tę
grę w takiej dawce, że tym bardziej doceniłam zmiany wprowadzone w rimejku. W
wielkim skrócie: Trials of Mana to Quality
of Life Changes: The Game, które poza może dwoma elementami nie zmienia
właściwie nic, co znamy i kochamy w oryginale (a jest tego całe mnóstwo), a
jedynie to poprawia. ToM to najprawdopodobniej najwierniejszy remake tego roku
i chwała Square-Enix, że nie próbowało doskonalić czegoś, co tego nie
potrzebowało, ponieważ tym samym stworzyło tytuł szalenie miodny w grywalność i
stanowiący fantastyczny hołd dla od startu rewelacyjnej gry. Tak więc i tu do
wyboru mamy sześć postaci, z którego stworzymy trzyosobowe party: czarodziejkę
Angelę, rycerza Durana, złodzieja Hawkeye’a, amazonkę Riesz, kleryczkę
Charlotte i wilkołaka Kevina. Pierwsza wybrana przez nas osoba zostanie
protagonist(k)ą całej opowieści, a tutaj oznacza to tyle, że poza przeżywaniem
historii z jej perspektywy, ustalimy sobie także bossa finałowego. Dlatego jeżeli
zechcecie poznać cały content, jaki oferuje gra, będziecie musieli przejść ją
przynajmniej trzy razy. Nasi bohaterowie połączeni są w pary i u każdej z nich
nacisk fabularny położony został na inny element konfliktu. I tak Angela i
Duran należą do nacji wypowiadających sobie wojnę; rodzinna twierdza Riesz pada
ofiarą podboju przez grupę złodziei, pod której sztandarem działa Hawkeye;
Kevin i Charlotte mają na pieńku z Goremandem, tajemniczym trefnisiem
odpowiedzialnym za porwanie lub zabicie bliskich im osób. Od razu uczulam, że
jeżeli po tym opisie oczekujecie jakiejś głębi w relacjach z cyklu „nie ufam
ci, bo zabiłeś mi krajan i podbiłeś ojczyznę”, to nope, nie ma tu czegoś
takiego, ponieważ praktycznie od razu wychodzi na jaw, kto jest odpowiedzialny
za zniszczenie sielanki i nic nie stoi na przeszkodzie, by nasze party z
uśmiechem na ustach i ufnością w sercach przez kolejne dwadzieścia godzin wesoło
razem tłukło kolejne potwory w drodze do celu. Ogólnie umówmy się, że fabuła
nie jest najmocniejszą stroną Trials of
Mana, aczkolwiek też się na to specjalnie nie sili: to taka baśń podlana
sosem z jRPG-a. Mimo to o ile główny wątek z ratowaniem świata, z którym
ostatecznie łączą się motywacje antagonistów z każdej ścieżki, jest okej, o
tyle niektóre zwroty akcji czy zachowania bohaterów da się usprawiedliwić
wyłącznie bajkowym charakterem gry albo „bo tak” (jak zobaczycie, jak doszło do
zdobycia Laurent, to kiepniecie). Czasami też kole w oczy nierówność historii
poszczególnych protagonistów: Charlotte jak katarynka powtarza, że chce
odnaleźć przyjaciela i tyle by było jej wkładu w fabułę (nawet to ratowanie
świata nieszczególnie ją interesuje), podczas gdy przez scenariusz takiego
Hawkeye’a przewija się cały szwadron statystów wtrącających swoje trzy grosze
na temat jego wewnętrznego konfliktu. Jeżeli zdecydujecie się uważniej śledzić
koleje narracji, to zauważycie, że poszczególne fabułki dzielą się na lepsze i
gorsze, co ostatecznie może sprawić, iż prowadzenie niektórych postaci po
prostu was zmęczy. Sami bohaterowie są równie prości co dramat, który przyszło
im odgrywać, ale za to sympatyczni i charakterni. Remake dodaje dubbing, a co
za tym idzie party banter, więc w odróżnieniu od oryginału, nasi śmiałkowie pod
względem interakcji nie pozostają ograniczeni wyłącznie do fabuły i potrafią
dogryzać sobie i dyskutować, odwiedzając nowe miasta albo walcząc z potworami.
Szczerze powiedziawszy ta opcja sprzedała mi Charlotte, którą w oryginale
trzymałam w drużynie tylko ze względu na jej potencjał na heal-bota, w rimejku
za to szybko skradła drugi plan swoimi narcystycznymi komentarzami. Skupiając
się wyłącznie na aspekcie „społecznym”, niektórych kombinacji drużynowych
słucha się lepiej niż innych. W mój pierwszy skład wchodziła Angela, Kevin i
Charlotte, co podyktowane było początkowo balansem, ale wkrótce przybiłam sobie
mentalną piątkę za ten fantastyczny dobór, zwłaszcza gdy brat zaczął konkurencyjny
walkthrough z pozostałą trójką protagonistów. No i teraz combo
Duran/Hawkeye/Riesz już na zawsze pozostanie „B-Team”, bo jeden Hawkeye nie
jest w stanie pociągnąć tego festiwalu nudy opartego na pierdzieleniu o
powinności i honorze. Wiem to na pewno, bo potem sama nimi przeszłam całość dla
platyny, I kid you not.
Besuto Gaaru™
Crème de la crème gry zdecydowanie stanowią walka i
eksploracja, przy których to spędzimy lwią część czasu. Trials of Mana bliżej stylem Chrono
Triggerowi, tak więc nie ma tu starć losowych, a wszyscy wrogowie są
widoczni na ekranie przed potyczką. Po jej zainicjowaniu nasza drużyna zostaje
zamknięta na niewidzialnej arenie i wtedy się zaczyna hajda na kowala. Walka z
szeregowymi niemilcami jest prosta, ale niesamowicie satysfakcjonująca. Każda
postać potrafi walczyć wręcz, wykonując przy tym krótkie combosy o różnym
zastosowaniu i przeznaczeniu, np. powietrzne albo odpychające. W naszym
repertuarze znajdzie się też potężny atak ładowany, który służy do zbijania
tarczy przeciwnikom. Co mi się podobało to fakt, że równie przyjemnie biło mi
się pod głowach różdżką Angeli co sztyletami Hawkeye’a, zwłaszcza że dostęp do
zaklęć i technik na początku gry jest mocno ograniczony i trochę minie, nim
nasza magini rzuci pierwszy urok. Mimo to widać pewną różnicę między stylem
walki poszczególnych bohaterów, np. Angela jest trochę „cięższa” w odróżnieniu
od zwinnego Hawkeye’a. Jeżeli dana postać nam się nie spodoba, to zawsze
przełączyć możemy się na którąś z dwóch pozostałych, którymi w innych
przypadkach kieruje AI. W menu można ustalić, czy bohater pod władzą komputera
ma bardziej skupić się na ataku czy obronie, ale powiem szczerze, że wypada to
różnie. Czasem postacie nie chcą używać specjalnych technik, choć mają pełne
paski, albo wzbraniają się przed rzucaniem zaklęć pomimo nałożenia im nieoszczędzania
many. Na szczęście nie jest to tak frustrujące z pewnych powodów, o czym za
chwilę. W każdym razie gra nabiera rumieńców, gdy zaczynamy dobierać nowe klasy
naszym bohaterom. Ogólnie możemy zmienić je dwa razy (plus raz dodatkowo w
ramach specjalnego lochu odblokowującego się „po napisach”): raz na 18 poziomie
i drugi na 38, z czego pierwszy jest „za darmo” po dotarciu do odpowiedniego
miejsca, a następny wymaga jeszcze specjalnych przedmiotów, które zaczynają
wypadać od pewnego rozdziału. Fani gry wymieniają możliwość rozwoju postaci
jako ich ulubiony aspekt Trials of Mana
ze względu na bogactwo opcji. Klasy dzielą się na „light” i „dark”, co rzutuje
na przyjętą estetykę nowej zbroi, umiejętności i przyrosty statystyk. Właściwie
nie da się stworzyć drużyny, która nie poradzi sobie w bitwie, tak więc
dostajemy ogromne pole do popisu pod względem customizacji. No i wybór jednej ścieżki
zamyka nam inną, więc jeżeli na początek wybierzecie światło, to odblokuje wam
się inny zestaw profesji niż przy mroku. Rozwinięto sam system levelowania
znany z oryginału: teraz wsadzanie punktów w dany atrybut wiąże się nie tylko z
podwyższaniem statystyk, ale również z nauczaniem bohaterów specjalnych
umiejętności pasywnych, które podpinamy im w menu. Ich przydatność zależy od
naszego stylu walki, np. jeżeli stworzymy drużynę polegającą na magii, to
lepiej zainwestować w skille odnawiające manę. Umiejętności dzielą się na takie
dla jednej postaci i tzw. „chain abilites”, które działają na wszystkich.
Oczywiście te najmocarniejsze otrzymamy pod koniec gry lub po ubiciu super
bossa, co możemy wykorzystać w New Game+ czy też dodatkowym lochu. Ale żeby mieć
z czym walczyć, to trzeba to najpierw znaleźć. Naparzać będziemy się zatem
wszędzie, gdzie nas oczy poniosą – na pustyni, w lasach, wśród śnieżnych
połaci, a nawet w przestworzach. Miejscówki są kolorowe i w miarę rozległe, a
żeby urozmaicić nieco obijanie glac, to możemy jeszcze pobawić się w
poszukiwanie skrzynek ze skarbami oraz Kaktusia, jednej z maskotek gry, która
za odnalezienie jej określoną liczbę razy oferuje nam różne bonusy. Warto
zwiedzać dokładniej miasta – niektóre interakcje inspirują naszych wojaków i
dają im nowe umiejętności, których nie sposób odblokować poprzez levelowanie.
Jak widać opcji rozwoju ci tu dostatek, aczkolwiek uczulić muszę także na fakt,
że gra jest niebywale prosta i nawet najwyższy poziom trudności nie sprawi wam
większego kłopotu (dlatego frywolne AI tak nie przeszkadza, bo ciężko mu
cokolwiek skopać). Bossowie w Trials of
Mana są rewelacyjni pod względem designu i różnorodności ataków, ale trochę
trudno się tym nacieszyć, gdy starcie kończy się w trzy minuty. Sprawiedliwie
należy także wspomnieć, że poza walką i szukaniem skarbów nie ma tu wiele do
roboty. Osobiście cieszy mnie, że twórcy nie próbowali na siłę wsadzić
zabijania szczurów albo innych tego typu rewelacji, aczkolwiek rozumiem, że dla
niektórych osób pranie po gębach mobków przez 25 godzin może być zbyt
prostackie na dłuższą metę. Wspominam o tym z recenzenckiego obowiązku,
ponieważ jak wspomniałam, mnie to wszystko niesamowicie przypadło do gustu
swoim terapeutycznym charakterem i jako osoba pamiętająca oryginał jestem
zachwycona. Nie zdziwi mnie jednak, jeżeli gracze wychowani na dzisiejszych
tytułach i nie posiadający tego zaplecza nostalgii pokręcą nosem na odświeżone Seiken Densetsu 3. Z drugiej strony
poprawiono wiele rzeczy, które sztucznie przedłużały rozgrywkę za czasów
SNES-a. Dodano itemki, które czasowo podwyższają liczbę zdobywanego złota i
doświadczenia, co właściwie pozbywa się największego problemu SD3, czyli
potrzeby grindu co jakiś czas. Przedmioty potrzebne do zmiany klasy nie
wypadają raz na ruski rok. Usunięto pułapki ze skrzynek ze skarbami, co
sprawiało, że dwa razy się zastanowiłeś, zanim którąś otworzyłeś, bo może ta
mikstura lecząca nie była warta połowy utraconego życia. Słowem – usunięto z Trials of Mana mnóstwo upierdliwych i
przestarzałych patentów, dzięki czemu został czysty, skondensowany fun, co, mam
nadzieję, wynagrodzi nowym graczom brak sidequestów i tysiąca mechanik.
OH SHIT
Pod względem wykonania Trials
of Mana urzeka głównie muzyką. Nie pamiętałam, jaki dobry ta gra ma
soundtrack, póki nie uderzyły mnie pierwsze tony tematu z menu – a potem jest
tylko lepiej. Podobnie jak w Spyro, Medievilu albo Crashu, twórcy zdecydowali się odświeżyć muzykę jedynie delikatną
aranżacją i właściwie słuchamy tych samych bajecznych utworów, tylko w lepszej
„rozdzielczości”. Nie będę silić się na ich klasyfikację: znacie ten internetowy
konsensus, że jRPG-i lat 90 mają najlepszą muzykę grową świata? No to Seiken Densetsu 3 przyłożyło do tego
mniemania swoją cegiełkę. Muzyka jest tu w większości przypadków skoczna,
wesoła i dynamiczna, a przy bossach pompuje krew jak szalona (szkoda, że tylko
na trzy minuty). Za to co nie zawsze brzmi dobrze to voice-acting. Powiem tak: super,
że w świecie zalanym miliardem ról Troya Bakera i Laury Bailey słyszymy jakieś
nowe głosy. Niestety dubbing w ToM brzmi jakby ktoś celował w mistrzostwo Fire Emblem: Three Houses czy Dragon Quest IX, ale połowę postaci
obsadził aktorami ze szkolnego teatru. Szczęśliwie protagoniści w dużej mierze
brzmią w porządku (Angela <3), ale przy antagonistach i bohaterach drugiego
planu zaczyna się dublażowa ruletka. Tyle dobrego, że przez dłuższy czas nie ma
ich na ekranie i gra oferuje do wyboru japońską ścieżkę językową. Nie powiem
wam jednak, czy brzmi lepiej, ponieważ uznałam beznadziejną grę aktorską za
feature i przez myśl mi nie przeszło, by zmienić podkład, taka jestem
profesjonalna.
Graficznie gra dużo zyskuje na swojej baśniowej oprawie i
stylizacji. Widać, że nie miała rozbuchanego budżetu, ale mimo to cieszy oko
feerią barw oraz świetnym przełożeniem sprite’ów ze SNES-a na trójwymiar.
Zwłaszcza modele głównych bohaterów są przepiękne, a zmiana klasy to dodatkowa
frajda, bo graficy postawili sobie za punkt honoru, by dopieścić projekty
nowych szat i zbroi. Fajnie przedstawiają się też potwory i bossowie, chociaż
wzorem oryginału po jakimś czasie w nowych lokacjach pojawiają się recolory
tych, które widzieliśmy x godzin wcześniej. Wspomniałam już wcześniej o
różnorodności w świecie, który przyjdzie nam zwiedzać, a dodatkowo podoba mi
się jeszcze jego „przetłumaczenie” na język trójwymiaru. Wreszcie. Mamy. Mapę.
I od razu widzę dokąd prowadzi dana odnoga i czy aby na pewno do miasta.
Błądzenie w Seiken Densetsu 3,
zwłaszcza w ostatnich iście labiryntowych lochach, w których każde starcie
potrafiło dać mocno w kość, ocierało się chwilami o frustrację (i chyba przez
to głównie tej gry nie skończyłam), dlatego z otwartymi ramionami powitałam te
przejrzyste otwarte tereny. Co jest słabe: optymalizacja na PS4 w niektórych
momentach. Gra posiada cykl dnia i nocy, który zmienia się na naszych oczach
iiii konsola nie do końca jest w stanie sobie z tym poradzić. Znaczy, wszystko
działa, ale sprzęt za każdym razem dostaje czkawki podczas przejścia w nowe
oświetlenie. W lokacjach z większą liczbą detali potwory potrafią dogrywać się
na naszych oczach. Poza tym ekrany ładowania wydają się nieco za długie jak na
tego typu grę, a przy szybkim tempie przechodzenia fabuły będziemy widzieć je
przy każdej zmianie lokacji albo środka lokomocji – trochę słabo.
No wiem, pewnie powinnam wybierać jakieś lepsze screeny, ale jak zwykle decyzję o napisaniu tej recenzji podjęłam po jej splatynowaniu. Dlatego macie tu Angelę w ładnej kiecce.
Trials of Mana to
fantastyczna gra, którą niezręcznie mi polecać. Jako osoba ciepło wspominająca oryginał
(chociaż go nie przeszłam), widzę te wszystkie mniejsze i większe zmiany, które
tytuł dobry i frustrujący zmieniły w tytuł dobry i relaksujący. Obawiam się
jednak, że w świecie craftingu oraz wielgachnych uniwersów wypełnionych setką
questów może to być za mało, by przemówić do wyobraźni nowego gracza. Osobiście
jestem zachwycona i Trials of Mana to
na tę chwilę najlepsza gra, jaką dane było mi ograć w 2020 roku. Jedyny poważny
zarzut, jaki wobec niej mam, jest taki, iż rzeczywiście można by jej podkręcić
poziom trudności, ponieważ przepaść między rimejkiem a oryginałem jest ogromna.
Jeżeli polubiliście Seiken Densetsu 3,
to najprawdopodobniej docenicie odświeżenie (no chyba że najczulej wspominacie bezwzględność
tego tytułu, to wtedy nie). Jeżeli macie ochotę wejść do wehikułu czasu i na
chwilę zanurzyć się w poetyce jRPG-ów dawnych lat – to też dobry wybór. Jak dla
mnie pozycja wyśmienita na odstresowanie, do której będę wracać jeszcze kilka
razy, bo jeszcze nie widziałam wszystkich kiecek Angeli *wink wonk*.
Fajnie | Niefajnie |
---|---|
+ wszystko. … O Jezu, no dobra; | - mało ambitna fabuła; |
+ walka; | - nierówny voice-acting; |
+ rozwój bohaterów; | - czasem słaba optymalizacja; |
+ muzyka; | - nawet się przy niej nie spocisz; |
+ kolorowa, baśniowa otoczka; | - nie ma głupich sidequestów, więc może się znudzisz. |
+ prostota; | |
+ brak głupich sidequestów; | |
+ wciąga jak odkurzacz; | |
+ jakbyś grał w stare Seiken Densetsu 3, ale mniej upierdliwe; | |
+ sympatyczne postacie... | |
+ ... ale zwłaszcza Angela. |
Trials of Mana
Producent/Wydawca: Square-Enix
Rok wydania: 2020
Platforma: PS4/Switch/Steam
Komentarze
Prześlij komentarz