Ach, Sakura Wars.
Seria, która wywołuje we mnie żal, że nie urodziłam się Japonką te trzydzieści
lat temu i nie było mi dane wpaść w cyklon szału na punkcie kolejnych gier i
miliarda musicali spod jej sztandaru (na szczęście przeżyłam potteromanię, więc
chociaż jeden kulturalny ewenement mnie nie ominął). I która teraz każe mi
jeszcze bardziej cieszyć się z remakowo-nekromancyjnego zwrotu w giereczkowie,
ponieważ co prawda te czasy już nie wrócą, ale marki już tak i przynajmniej w
pewnym stopniu mogę pocelebrować coś, co na papierze brzmi jak gra wręcz
stworzona dla mnie. Niegdyś dating sim pożeniony ze strategią turową, dziś
dating sim uprawiający skok w bok z mechaniką musou, Sakura Wars to jeden z najambitniejszych gatunkowych crossoverów,
swego czasu zapierający dech rozmiarem całego przedsięwzięcia. Przepięknie
rysowane wstawki animowane przeplatały się z historią stającą w szranki z
najpopularniejszymi anime tamtego czasu, a to wszystko do wtóru niezapomnianej
muzyki Koheia Tanaki (dziś uważanego za jednego z pełnoprawnych ojców serii) i
skrupulatnie dobranych głosów fantastycznych aktorek. Licentia poetica zagrała przy fikcyjnym wydłużeniu epoki Taishou: w
wyniku otrzymaliśmy oryginalną wizję Japonii napędzanej parą, w której tradycja
romansuje z postępem. Wszystko to tworzyło klimatyczne tło dla nawiązywania
bliższych znajomości z olśniewającymi członkiniami trupy
teatralnej/kabaretu/klubu/oddziału chroniącego stolicę w mechach na parę. Sakura Wars święciło triumfy w Japonii
lat 90., którym to kres wyznaczyła niestety beznadziejna sprzedaż piątej
odsłony serii, Sakura Wars V: So Long, My
Love (notabene jedynej, która
doczekała się zachodniej lokalizacji). To sprawiło, iż w 2008 roku Sega
zadecydowała o odstawieniu marki na półkę. W dzisiejszej kulturze growego
recyklingu – oraz otwierania bram kolejnym seriom, które dotąd Zachód znał
jedynie z emulatorów albo bajań w czasopismach czy internecie – opowieść o
szlachetnych niewiastach walczących w obronie ukochanej stolicy powraca jak
feniks z popiołów w nowej otoczce. New Sakura
Wars (z czego to „new” pojawia się tylko w niektórych materiałach
promocyjnych, więc powodzenia w internetach, gdy chcecie rozmawiać o części
sprzed dwudziestu lat) to teoretycznie reboot serii – fabuła toczy się w
dwanaście lat po wydarzeniach z So Long, My
Love, zachowując to samo uniwersum
oraz historię dotąd opowiedzianą, więc gdyby nie zmiana systemu walki z turówki
na nawalanie się a’la Dynasty Warriors,
można by tu mówić o pełnoprawnej kontynuacji. Ponownie wcielamy się w kapitana
wysłanego do nowego oddziału, ażeby ten nowy oddział ogarnąć siłą swego
doświadczenia i uroku osobistego. Pod naszą komendę oddany zostaje zastęp fantastycznych
dziewcząt, które poza tym, że dzięki swej energii duchowej potrafią pilotować
Koubu – tutejszą odmianę mecha, to jeszcze podnoszą morale Japończyków
wystawianymi przezeń sztukami musicalowymi. Czas spędzony w grze dzieli się
zatem na ten, podczas którego zwiedzamy naszą bazę wypadową (czyli teatr), co
służy głównie pogłębianiu znajomości z dziewojami i innymi postaciami, oraz
misje, podczas których wymierzymy sprawiedliwość złowrogim demonom. Oczywiście
w miarę upływu czasu fabuła nabierze rumieńców tak pod kątem rozwijających się
relacji, jak i intrygi zagrażającej stolicy. Jak się więc to wszystko
prezentuje w tej nowej odsłonie?
Dobra, tak wygląda walka, a teraz przejdźmy do lepszych screenów! Takich z potencjałem na żarty i odniesienia!
W wielkim skrócie: jest tu wiele do kochania, acz nie
uniknięto kilku potknięć. Zacznijmy zatem od fabuły. Po ostatniej akcji
skupiającej wszystkich bohaterów poprzednich części, ujawniono istnienie
Cesarskiej Grupy Uderzeniowej ludności cywilnej. Aktualnie oddziały chronią
niewinnych mieszkańców przed niedobitkami demonów, w międzyczasie dbając o ich
dobre samopoczucie pracą społeczną maści różnorakiej (a to ktoś wystawi sztukę,
a to ktoś poprowadzi restaurację). Nasz kapitan w tej części zwie się Seijuro
Kamiyama i to na jego barki spada odpowiedzialność za nową Kwiatową Grupę
Uderzeniową, której gwiazda mocno przygasła od czasu zmiany gwardii. Teatr
zalicza wtopę za wtopą, dzięki czemu w oczy zagląda widmo bankructwa, a
umiejętności bitewne naszego sfeminizowanego oddziału stoją na równi z morale,
czyli gdzieś na dnie Rowu Mariańskiego. Gdyby tego było mało, aktywność demonów
wzrasta w ostatnim czasie, a towarzyszy temu powrót znajomych twarzy, które z
jakichś powodów zmieniły bramkę, do której grają… Ogólnie fabuła jest spoko.
Jeżeli nie jest się mną tudzież lubi się solidne albo nastawione na fun
shouneny, to historię nowego SW łykniecie jak pelikan. Scenariusz w zręczny
sposób operuje kliszami znanymi z anime i prawie aż do finału trzyma w napięciu
pomimo tego, że w sumie nie pokazuje nic nowego. Duża zasługa w tym uroku, jaki
roztaczają postacie, świata przedstawionego oraz nienachalnego humoru
przebijającego w większości scen. Gra ma przede wszystkim unikalny klimat
łączący w niemożliwy (ale działający!) sposób shounena, okruchy życia,
slapstick i romans. Tak jak obawiałam się, że Sega pójdzie na łatwiznę i żeby
zdobyć nowych fanów uderzy w linię najmniejszego oporu, czerpiąc z
produkowanych w ostatnich latach od szpalty haremówek, to nope, tego tu nie ma
(no, prawie – o tym za chwilę). Jest za to szanująca swoje postacie i
inteligencję fanów produkcja, która próbuje trochę bardziej w kreowanie przekonujących
relacji międzyludzkich. Historia nie ustrzega się kilku mankamentów, np. im
bliżej końca, tym bardziej wypycha przed szereg Sakurę, jedną z dostępnych
flam, redukując resztę do statystek wypełniających pole bitwy. Jednak to chyba
największy zarzut, jaki mogę podać nie wchodząc zbytnio w szczegóły, które są
mi bolączką całkowicie subiektywnie, cała reszta najpewniej nie zwróci na nie
uwagi. Od siebie dodam tyle, że najlepiej i bez czepialstwa bawiłam się,
spędzając miłe chwile z dziewczynami i postaciami drugoplanowymi. To dobre i
czarująco rozpisane scenki rodzajowe, które czasami sprawiają, że twarz
wykrzywia się w cringe’u, ale jest to cringe urokliwy, a zresztą szybko
przykrywa go ciepło i ten nostalgiczno-romantyczny klimat obcowania z drugim
człowiekiem te sto lat temu.
Anastasia ma bezdyskusyjnie największy talent z całej grupy.
No i tu docieramy do tego elementu gry, o który obawiałam
się najbardziej, a mianowicie postaci. Jako że Sakura Wars to w większej mierze dating sim aniżeli gra akcji, żaden
gameplay cię tu nie zatrzyma, jeśli obsada sprawi, że uciekniesz na Reddita
smarować hejterskie tematy. Jak już wspomniałam, Sega szczęśliwie zechciała
włożyć w tę grę serce i jeżeli bohaterowie czerpią z jakiegoś archetypu, to w
taki sposób, że i tak wydają się postaciami z krwi i kości, a nie zlepkiem
pasujących do siebie przymiotników. Świetny jest nowy pan kapitan, nasze
awatarowe okno na świat w tej opowieści. Seijuro Kamiyama to kompetentny i
rozsądny chłopak z dużym poczuciem humoru, całkowicie niepodobny do haremowych
naiwniaków bez charakteru. Jak ogólnie mam małą tolerancję na głównych
bohaterów i poprzeczkę zawsze zawieszoną prawie przy ziemi, tak z przyjemnością
wcielałam się w naszego protagonistę. Kamiyama jest po prostu normalny i da się
w niego uwierzyć, co przedkłada się też na dostępne kwestie do wyboru podczas
sekcji eksploracyjnych. Nie ma poczucia, że kierujemy idiotą, a i gra nie
zmusza nas, byśmy go odgrywali, podsuwając nam pod nos przegląd opcji
dialogowych, na których widok cierpnie mózg. Jeżeli miałabym się czepiać jednej
rzeczy w kreacji Seijuro, to pasja z jaką nowe Sakura Wars próbuje pakować gracza w podglądanie koleżanek (to jest
ta moja bolączka fabularna wspomniana wcześniej). Poza nieśmiertelnym
„przypadkowym” zastaniem kogoś w kąpieli (łowców ratingu 18+ już uczulam, że nope,
nie ma tu żadnych hardkorów, wszystko jest zakryte, przeważnie bardziej niż
wyłącznie parą wodną), to przydarzą nam się takie fantastyczne eventy jak
możliwość zerknięcia pod spódniczkę albo potajemne towarzyszenie przy zmianie
kostiumu po próbie. Nie dominują rozgrywki i na szczęście w większości
przypadków punkty sympatii będziemy wbijać z dziewczynami w zdrowy i normalny
sposób, ale nie ukrywam, że w pewnym momencie miałam ich przesyt. I wspominam o
nich w sekcji z postaciami, ponieważ samo ich istnienie strasznie gryzie mi się
z charakterem Seijuro, który do swoich koleżanek podchodzi od samego początku z
szacunkiem, profesjonalizmem i życzliwością, ale w chwili, gdy w grę wchodzi
możliwość ujrzenia skrawka kobiecego ciała, cały rozwój postaci zatrzymuje się
w okolicach pasa naszego przeważnie rozsądnego kapitana. Sprawiedliwie muszę
zaznaczyć, że nie musimy brać udziału w tych eventach i gra nas za to nie każe
(w większości nawet nagradza za zachowanie się jak człowiek, wow, no kto by
pomyślał), aczkolwiek wszystkie te scenki wydały mi się takie… niemodne? Bo nic
specjalnie gorszącego się tu nie dzieje (największą przewiną jest tu gwałt na
kreacji bohatera w imię trącącego już myszką „boys will be boys”) i te epizody
w zamierzeniu mają raczej bawić niż rozgrzewać krew w żyłach, tylko że czasy,
gdy szczyt humoru w komediach romantycznych wyznaczało Love Hina, mamy już dawno za sobą i żarty z nutką pikanterii da się
sprzedać w bardziej finezyjny i mniej problematyczny sposób. Zwłaszcza że – jak
już wspomniałam – fabularnie i klimatycznie całe nowe Sakura Wars może pochwalić się mnóstwem stylu i nieszczególnie
uchodzi mu schodzenie do takiego rynsztoku. A tenże czar widać w kreacji
bohaterek, które przyjdzie nam adorować. Do wyboru mamy pięć (i niestety
ścieżek ukrytych odczuwam wyraźny brak – to informacja dla wszystkich tych,
którzy chcieli jak ja wyrywać Sumire) w różnych smakach i z radością
stwierdzam, że właściwie żadna opcja nie doprowadza do gorączkowego
przeszukiwania internetu w celu znalezienia kodów na usunięcie jej z gry. Tak
więc w konkury możemy ruszyć do Hatsuho, żywiołowej kapłanki i najzwyczajniej w
świecie spoko ziomalki, zdolnej dla przyjaciół poruszyć niebo i ziemię;
wyważonej i wiecznie zaczytanej arystokratki Claris, której w malowniczo
elokwentny sposób czasem puszczają nerwy; uroczej wojowniczki ninja Azami,
niezwykle zaangażowanej w swoje tajne misje i treningi; Anastasii, dla której
powstało określenie „dziewczyna Bonda” oraz Sakury, poster girl całego
zamieszania, werwą i ambicją skutecznie tuszującą niesmak płynący z jej
archetypu przyjaciółki z dzieciństwa. Z przyjemnością stwierdzam, że dziewczyny
to nie kilka przymiotników na krzyż – naprawdę zaangażowałam się w poznawanie
ich i Sedze udało się stworzyć wachlarz ciekawych osobistości, które wydają się
mieć życie poza narzuconą im rolą w grze. Nawet zwyczajowa opcja loli, czyli
Azami, jest szczerze urocza i pod koniec gry należała do jednych z moich
ulubionych bohaterek (i jak to zwykle w Sakura
Wars bywa, jej ścieżka unika creepy klimatów, więc spokojnie, nie traficie
przez nią na listę FBI). Samo smalenie cholewek należy pochwalić za dojrzałość
(poza tym nieszczęsnym podglądaniem) i że rzeczywiście dużo tu takiego
romantyzmu w połowie starej daty, a w połowie nawiązującego do najbardziej
stylowych historii miłosnych wszechczasów
– pełno tu szarmanckości, dobrych manier i flirtu w wyrafinowanym smaku.
Mnie urzekła scena oglądania gwiazd z Anastasią, która gra niedopowiedzeniem i
atmosferą po mistrzowsku i och, chciałabym tego więcej w dating simach.
Niestety w tej beczce znajdzie się łyżka dziegciu – jak już wspomniałam
wcześniej, fabuła od samego początku mocno skupia się na Sakurze, a im bliżej
finału, tym bardziej marginalne stają się role pozostałych dziewczyn, które po
wygraniu swoich osobistych rozdziałów najczęściej zostają oddelegowane do
grania tła dla dramy tytułowej bohaterki. Romansowania nie oparto na
oddzielnych ścieżkach i przez niemal całą grę wbijamy punkty sympatii z
wszystkimi jednocześnie, co tuszuje nieco faworytyzm (każda panna dostaje mniej
więcej tyle samo eventów na wyłączność), aczkolwiek w pewnym momencie trudno
już udawać, że historia zmienia się w Sakura Show. Jeżeli Sakura awansuje na
waszą Jedyną Słuszną Opcję, to pewnie się ucieszycie – dla mnie od któregoś
rozdziału zaczęła emulować większość cech wkurzających protagonistek, więc po
dobrym starcie miałam ochotę zamknąć ją w hangarze, a samej iść pobimbać się z
resztą dziewczyn. W większości sympatyczne są za to postacie drugoplanowe: jeżeli
mnie czymś irytowały, to rolą w fabule, z charakteru jednak dają się lubić, a
niektóre potrafią nawet skraść serce. Wykwintna Sumire, przyczajona fanka
japońskiej kultury Elise czy przewrotna Hiromi to tylko kilka indywiduów
ubarwiających tę pocieszną historię. I tu też dużo serca włożono w relacje
między bohaterami i ich charaktery. Niektóre bardziej ocierają się o archetypy,
fakt, aczkolwiek w większości przypadków ich rola nie ograniczała się tylko do
sprzedawania ajtemów czy bycia rywalem. Szalenie podoba mi się „ekosystem”
przedstawiony w Sakura Wars i z
chęcią zagrałabym w następne gry osadzone w tym uniwersum, by spędzić jeszcze
trochę czasu z tą zgraną ferajną. No i wyrwać Sumire. Panie Sega, make it so!
IT SHALL BE ENGRAVED UPON YOUR SOUL
Jak wspomniałam na początku recenzji, gameplayowo wzorem
poprzedniczek grę podzielono na dwie części: „adventure”, polegającą na
eksploracji i rozmawianiu z postaciami, oraz walkę. Reboot tę pierwszą rozwija,
drugą natomiast zmienia całkowicie, porzucając strategiczne korzenie na rzecz
dynamicznej nawalanki w stylu musou. Na temat sekcji „chodzonej” nie mam złego
słowa do powiedzenia – w nasze ręce (usta?) oddany został znany z innych części
system dialogowy o wdzięcznej nazwie LIPS, który cechuje się ograniczonym
czasem na dobór wypowiedzi. W New Sakura
Wars nieco go rozwinięto: czasami będziemy mogli wybrać, jak emocjonalnie
chcemy wymówić jakąś kwestię albo jak daleko chcemy się poruszyć (tak, to ma
znaczenie podczas podglądania, ech), a to wszystko wpływa na liczbę punktów
sympatii, które wbijemy w danej interakcji. Eksploracja nie została ograniczona
do teatru, choć ten oczywiście prezentuje się najokazalej i to w nim
odblokujemy większość eventów. Poza nim zwiedzić przyjdzie nam kilka ulic i co
ważniejszych miejsc w wydzielonej nam przez grę części stolicy, aczkolwiek nie
ma tego dużo i przeważnie ogranicza się do małych, acz klimatycznych plansz w
zręczny sposób żeniących tradycyjną japońską architekturę z zachodnim narybkiem
sygnalizującym zmianę epoki. Na zasadzie sidequesta wpada tutaj poszukiwanie
tzw. bromides – popularnych w Japonii kolekcjonerskich zdjęć przedstawiających
ulubione postacie lub celebrytów, w SW uwieczniające oczywiście głównie nasze
flamy. Zdobyć je wszystkie nie jest znowu tak łatwo, bo występowanie poszczególnych
okazów wyizolowane jest do konkretnego podrozdziału (do których nie da się
potem wrócić), ale na szczęście po przejściu gry mapa pokaże nam, co
pominęliśmy. Poza tym możemy też zagrać w hanafudę, japońską karciankę
polegającą na zbieraniu figur w celu ułożenia konkretnej konfiguracji. Gra
fajna co i frustrująca, ponieważ oczywiście, że zabiorą ci sake czystym fuksem,
ale jak już ogarniesz zasady i ci się spodoba, to da się tu spędzić długie
godziny. Mieszane uczucia mam za to co do walki. Zamiast izometrycznych plansz
twórcy zdecydowali się tym razem na korytarzowe etapy pełne mobków do ubicia i
środowiskowych przeszkadzajek. Na pierwszy rzut oka nie przedstawia się to źle
– koubu prowadzi się gładko, więc pokonywanie przepaści i ślizganie się po
ścianach nie spędza snu z powiek, samo ciachanie demonów też wyzbyte jest
błędów i przez większość czasu przechodzi sprawnie. Niestety im dalej w las,
tym więcej drzew i widać, że w tym szaleństwie brakuje finezji i polotu,
ponieważ poziomy są strasznie powtarzalne, możliwości rozwoju naszych mechów
nie ma tu absolutnie żadnych, style walki naszych wojaków ograniczono do paru
kombosów i ataku specjalnego (z czego niektóre kombinacje są niewarte wbijania,
a paski mobków mocno nierówne i raz padną po jednej serii, a raz po pięciu), a
gra wyraźnie ma własny pomysł na to, jak powinniśmy grać, dlatego nie poda nam
nowych rozwiązań, bo nie. Prawie każda misja narzuca z góry skład drużyny, w
który wchodzi obowiązkowo Seijuro w towarzystwie fabularnie dobranej koleżanki.
No i to nie jest przypadkowe, ponieważ główny bohater jako jedyny posiada
umiejętność zadania ciosu wykańczającego, który automatycznie niszczy
przeciwnika bez względu na jego wielkość czy moc. Poza tym jest jedną z
lepszych (jeśli nie najlepszą) postaci w grze i jego obecność w każdej misji to
cop-out dla dyskusyjnego balansu dziewczyn. Sakura to biedniejsza wersja Seijuro,
więc nie ma sensu nią grać, skoro masz jego; Hatsuho jest wolna i rzuca nią po
kątach, więc nie ma sensu nią grać, skoro masz jego; Azami ma beznadziejny
zasięg, więc nie ma sensu nią grać, skoro masz jego; Claris to porażka, więc
nie ma sensu nią grać, jeżeli masz w drużynie kogokolwiek innego; Anastasia
rozpierdala wszystko i wszystkich, i jest God Tierem tego towarzystwa, więc tu
ci tylko powiem, że nie ma sensu grać Seijuro, skoro masz ją. Ogólnie wady
Sakury, Hatsuho i Azami nie deklasują ich jako opcje warte rozważenia i w innej
grze fajnie byłoby się nimi pobawić, ale Seijuro został skonstruowany ze swoimi
perkami tak, że osiągniesz nim lepsze rezultaty mniejszym nakładem sił, zwłaszcza
jeżeli weźmiemy pod uwagę drugiego sidequesta (obok zbierania zdjęć) wprowadzonego
do gry. Battle Bot, czyli możliwość ponownego przejścia pokonanych etapów już
poza konkursem, oczekuje konkretnych wyników, aby podarować ci najwyższą ocenę.
Ta determinuje wysokość punktów sympatii, które zdobędziesz z partnerką po
walce, a także warunkuje otrzymanie większości bromide i niektórych
achievementów. Myślałam, że to dobre miejsce na wypróbowanie reszty postaci,
ale nie – progi rankingu S są dość wysokie, a że SW w większości przypadków nie
pozwala na dobór składu, to na domiar złego każdy poziom w symulatorze figuruje
pięć razy (każdy na oddzielne przejście z każdą koleżanką). Tak więc jeżeli
zamarzy wam się platyna z tej gry, to przygotujcie się na około sześćdziesiąt
tych samych etapów przechodzonych w sumie tylko Seijuro i spamienie ataków
specjalnych, ponieważ już najpewniej przy dziesiątym będzie wam wszystko jedno
i zapragniecie odbębnić to jak najprędzej.
To może partyjka gwinta?
Jeżeli chodzi o grafikę, to choć nie jest to poziom fotorealistycznych
tytanów AAA, to trzeba przyznać, że Sega nie patyczkowała się i wytoczyła
ciężkie działa, by ułatwić serii świeży start. Serio, to nie tylko najlepiej
wyglądająca gra osadzona w całości w otoczce anime, jaką miałam przyjemność
zagrać, ale także najlepiej przetłumaczona na tę stylistykę. Trójwymiarowe
postacie poruszają się naturalnie, czasem nawiązując do przerysowanej maniery
ruchu znanej z tamtego medium, ale to nigdy nie wydaje się przesadzone czy
sztuczne. Ogólnie pochwalić muszę ich projekty: martwiłam się, czy styl Kubo Tite
będzie dobrze wyglądał w 3D, ale pierwsze trailery rozwiały moje wątpliwości, a
dalsza gra tylko umocniła w przekonaniu, że to kawał dobrych, szczegółowych modeli.
Świetnie prezentują się też mechy ze swoim old-schoolowym klimatem, a ataki
specjalne są naprawdę cool, z multum efektów specjalnych i sakugą dającą po
oczach, że aż się przypomina przegląd najfajniejszych technik z twojej
ulubionej chińskiej bajki. Jak już wspominałam wcześniej, urzekła mnie stolica
przedstawiona w grze – utrzymana w ciepłych kolorach może nie grzeszy toną
szczegółów (np. widać, że w całym mieście jest może pięciu takich samych NPC-ów
na krzyż), ale nie musi, bo dużo nadrabia klimatem i wygląda po prostu przyjemnie
dla oka. Etapy bitewne z kolei to przegląd ciemnych jaskiń, korytarzy i hangarów
– trudno napisać o nich więcej ponad to, że widzieliście je już tysiąc razy w
innych grach tego typu. Ich plusem na pewno jest to, jak nieźle je
zaprojektowano pod umiejętności koubu, więc czasami przejedziemy się po
ścianie, a czasami poskaczemy i te momenty zostały jasno zatelegrafowane. Podobnie
jak NPC-owie, tak i mobki do ubicia nie są specjalnie zróżnicowane – tyle dobrego,
że gra nie próbuje udawać, że jest inaczej, rzucając co chwila recolorami,
aczkolwiek i ten fakt dorzuca się do ogólnego wrażenia, iż walka nie była
priorytetem przy tworzeniu gry. Słabo wyglądają też niektóre cutscenki. Nie
cała gra działa na swoim silniku, tj. niektóre filmiki przechodzą z trójwymiaru
w „2D udające 3D” (coś w co celują np. ostatnie odsłony Guilty Gear) i to wypada… cóż, idąc dalej analogią anime, najlepiej
opisać to jako „odcinek, na który brakło budżetu”. Postacie straszą
niesamowitymi derpami i gdyby nie schemat kolorystyczny i głos, to nigdy nie
doszlibyście do tego, że to te same postacie. Tyle dobrze, że gra wie, że to
nie jest jej popisowy numer i scenek w tej stylistyce pojawia się niewiele, ale
jakością gryzą się straszliwie z resztą grafiki, niepotrzebnie pozostawiając
przykre wrażenie.
A wy myśleliście, że animowana Dressrosa to był dramat.
Mogłabym napisać, że muzyka w większości to niesamowita
eksploatacja głównego motywu serii, czyli niezapomnianego Geki! Teikoku Kageki-dan, więc gra on podczas eksploracji, walki,
zapowiedzi następnego rozdziału, gdzie tylko chcesz, ale a) to nie do końca
prawda; b) nie miałabym w sumie z tym problemu, ponieważ to ikoniczny utwór i
kocham go całym serduszkiem. W każdym razie przy ścieżce dźwiękowej też się nie
patyczkowano – sprowadzono z powrotem do serii Koheia Tanakę, dzięki czemu
wypełniają ją mocne i wyraziste dźwięki. Tematu każdej z dziewczyn nie sposób
pomylić z niczym innym, a z muzyki przygrywającej podczas walki hektolitrami
wypływa cały ten patriotyzm i prestiż przywileju obrony ojczyzny. Słowa uznania
należą się aktorom głosowym. Owszem, to już nie jest ten poziom legendarnych
seiyuu z przeszłości (wyraźnie słychać różnicę między bardziej teatralną i
śpiewną grą Michie Tomizawy czy Chisy Yokohamy a tą raczej warsztatową głównej
obsady), aczkolwiek udało im się udźwignąć ciężar grania w legendarnej marce i
czasem nawet oddać ducha serii, np. Ayane Sakura jako Sakura Amamiya nieźle
emuluje aktorstwo sprzed lat w emocjonalnych scenach, gdy nie boi się krzyknąć.
Poza tym dziewczyn i Seijuro słucha się naprawdę przyjemnie, i ogólnie to
wielkie dzięki twórcom, że i tu nie poszli po linii najmniejszego oporu,
angażując najbardziej piskliwe głosy w branży. Mała rzecz, a też pokazuje, że
ta gra miała być czymś więcej niż kolejnym fanserwiśnym tworem dla mas.
OH SHIT
Jakbym miała w wielkim skrócie opisać New Sakura Wars, to nazwałabym je w cholerę fajnym odcinkiem anime.
Po mistrzowsku przetłumaczona na język medium, zrobiona z rozmachem, który
zdradza, że to jeszcze nie koniec i Sega pragnie do marki wrócić (zresztą już
coś się dzieje w tle, jeżeli wierzyć zarejestrowanym znakom towarowym), nawet
ze swoimi małymi potknięciami nastawia mnie pozytywnie na (mam nadzieję!)
przyszłe rozwinięcie serii. Z mojej strony pragnęłabym tylko lepszej walki i
skupieniu się w sequelu na wszystkich bohaterkach po równo, a nie samej
Sakurze. Poza tym? Podobało mi się strasznie. Co prawda ja potrafię wiele
wybaczyć, jeżeli tylko wciągnie mnie klimat, ale tutaj w wielu rzeczach można
się zakochać: w przeuroczych bohaterkach, lekkiej shounenowej historii,
świetnym świecie przedstawionym, artystycznej otoczce i przede wszystkim tym
dojmującym uroku nostalgii i romansu. Na pewno kupię następną część (Sega, make
it so!) i czekam na ewentualne remastery oraz lokalizacje pozostałych części,
bo skoro tyle japońskich serii pokonuje wreszcie ocean, to dla Sakura Wars też znajdzie się miejsce.
Fajnie | Niefajnie |
---|---|
+ romantyczno-nostalgiczny klimat; | - walka może solidna, ale znowu odrobiona na kolanie… |
+ świetny bohater główny… | - … i po czasie nuży; |
+ … tak samo jak i flamy do wyrwania (tak, nawet loli); | - czasami beznadziejny balans postaci; |
+ sympatyczna fabuła oraz postacie drugoplanowe; | - Battle Bot; |
+ stylowa jak jasny gwint; | - creepy momenty z podglądaniem dziewczyn; |
+ staranne, żywe lokacje; | - wstawki pseudo-anime to straszne paskudy; |
+ cała sekcja „adventure” z jej multum eventów; | - nierówny czas antenowy dla bohaterek. |
+ rewelacyjny voice-acting; | |
+ hanafuda! | |
+ świetna muzyka, zwłaszcza UNARE SHOUGEKI NO TEIKOKU KAGEKIDAN |
(New) Sakura Wars
Producent: Sega CS2 R&D
Wydawca: Sega
Rok wydania: 2019 (2020 na Zachodzie)
Platforma: PS4
Komentarze
Prześlij komentarz