Być jak prawdziwa księżycowa dziewczyna. Recenzja Pretty Guardian Sailor Moon


W 2003 roku w fandom Sailor Moon gruchnęła wiadomość o tym, że jego ulubiona seria zostanie przerobiona na serial live-action. O ile dobrze pamiętam, to początkowo przyjęto ten pomysł z dużym entuzjazmem. Stworzenie serialu z prawdziwymi aktorami na podstawie anime zarezerwowane było w tamtych czasach tylko dla najpopularniejszych marek (nie to co teraz, gdy co drugi tytuł ląduje na deskach teatru), więc sam fakt zaistnienia takiej produkcji już swoje znaczył. Fani też częściej cieszyli się z wizji nowego materiału do obejrzenia i obgadania – wtedy raczej mało kto trząsł się z obawy (albo wściekłości) na wieść o przełożeniu mangi na rzeczywistość, z drugiej jednak strony to była epoka przed Dragon Ball Evolution i wszystkim żyło się łatwiej. No, może nie wszystkim, ponieważ gdy Pretty Guardian Sailor Moon (PGSM) w końcu zawitało na telewizory (a nam, śmierdzącym gaijnom i piratom, na torrenty), przywitało się z chłodnym przyjęciem przynajmniej wycinka fandomu. I nie zamierzam tutaj rzucać pierwsza kamieniem, ponieważ gdy ja zasiadłam do PGSM jako nastoletni edgelord posiadający uczoną opinię na każdy temat (czyli w sumie jak teraz – the sins never die), to dość długi czas zajęło mi zaprzestanie wymieniania miliona przewin, których live-action śmiało się dopuścić. Nie obejrzałam też wtedy całości – zatrzymałam się gdzieś około trzydziestego odcinka, aczkolwiek to raczej z powodu mojej nastoletniej nadpobudliwości, przez którą potrafiłam wysiedzieć przy dowolnym serialu maksymalnie trzy epizody, a potem rzucić go w pierony na miesiąc albo dwa. Ale to nic, ponieważ powtarzając (i dokańczając) po latach PGSM jestem wdzięczna temu, jak to wyszło, gdyż dziś potrafię ocenić ten serial o wiele sprawiedliwiej. Choć po prawdzie nawet jako nastoletni edgelord byłam wobec niego bardziej fair w odróżnieniu od niektórych fanów, którzy prędko uznali go za trawestację i gwałt na oryginale, i rzucili go w pierony po pierwszym odcinku. Jeżeli do dziś nie przeprosili się z produkcją, to ich strata – Pretty Guardian Sailor Moon to sympatyczna adaptacja pierwszego arcu mangi Naoko Takeuchi, wprowadzająca szereg ciekawych zmian, co czyni z niej obok oryginału i anime trzecie znaczące uniwersum tej marki, a akurat różnice i sposób ujęcia niektórych wątków lub postaci w zależności od medium uważam za jedną z największych zalet Sailor Moon w ogóle. Dlatego do dziś polecam jednocześnie mangę i anime, bo chociaż obie mają pewne znaczące wady, równocześnie się uzupełniają i pozwalają poobcować z ukochaną serią na nowy sposób (no i to kawał dobrej fikcji literackiej, nie polecałabym wam shitu, come on). To chyba mój ulubiony przykład retellingu, gdzie większość elementów sceny i aktorów pozostaje kojąco znajoma, ale jednocześnie oferuje na tyle nowego, by dodać coś od siebie np. w kwestii interpretacji wątków czy bohaterów. PGSM to kolejna cegiełka dołożona do sailorkowego ekosystemu, która wyróżnia się o wiele większą swobodą w żonglowaniu kanonem. Część zmian naturalnie wynika z przepisania tytułu na live-action, część z decyzji do ograniczenia fabuły wyłącznie do pierwszego arcu, a do tego dochodzą jeszcze easter eggi i ukłony w stronę elementów, które nie zmieściły się w serialu z wyżej wymienionych względów. I do tego aspektu PGSM nie mam się o co przyczepić – różnice z oryginałem wprowadzono sensownie i podbudowano godziwym czasem antenowym (no, może z pewnymi wyjątkami). Za to pomarudzić można na aspekty techniczne oraz pacing, ale o tym za chwilę, ponieważ oto kończę wstęp i przechodzę do rzeczy – witam was w moje recenzji Pretty Guardian Sailor Moon! W tej części opisze moje ogólne wrażenia z obcowania z live-action i nie będzie tutaj żadnych spoilerów. Na to terytorium wejdziemy w drugiej, która pojawi się zapewne na dniach (EDIT. I said like a liar. Ummm, będzie w tym miesiącu!). Wtedy powiem wam dokładnie, co zmieniło się w stosunku do mangi i anime oraz jak przedstawia się nowa interpretacja postaci i wątków. Tak więc ten tekst jest dla wszystkich, tak dla ludzi, którzy już znają PGSM, i dla tych, którzy potrzebują zachęty lub chcieliby wiedzieć, na co się przygotować, zanim wejdą w tę rzekę. Zapraszam!


Może na początek zajmijmy się najbardziej palącą kwestią, bo zakładam, że jeżeli cokolwiek obiło wam się o uszy w związku z live-action, to jego pozornie śmieszny production value. PGSM gatunkowo wpisuje się w tokusatsu, co na nasze tłumaczy się „jak Power Rangers”. No więc nie wiem, czy taki Kamen Raider, najpopularniejsza seria tokusatsu, której nowe części wychodzą do dziś, może pochwalić się większym budżetem, za to jestem prawie pewna, że ogólnie ten typ serialu nie celuje specjalnie w wypasione efekty specjalne czy kostiumy. I tak stroje Czarodziejek przegrywają w starciu z co lepszymi cosplayami, ataki pewnie zrobilibyście lepiej po kilku dniach zgłębiania Vegasa albo innego Adobe, a potwory to wypisz wymaluj uciekinierzy z planu Mighty Morphin’, ino zordów brakuje. Czy przeszkadzało mi to, gdy pierwszy raz to oglądałam te x lat temu – o rany, jak bardzo. Czy przeszkadzało mi to dziś? Nie, ba! prawie natychmiast pogodziłam się, że to po prostu wyznacznik gatunku i to nie tak, że twórcy nie chcieli inwestować w serial więcej kasy. Tak po prostu wygląda tokusatsu, ze swoimi mocno przechoreografiowanymi walkami, tanimi efektami specjalnymi i plastikowymi rekwizytami. PGSM zresztą dobrze się w tych schematach odnajduje: podczas pojedynków Sailorki robią uniki i figury wyjęte żywcem z mistrzostw gimnastyki artystycznej, a częściej niż często zdarzy się im zakręcić w baletowym piruecie. I to wygląda fajnie, dziewczęco i uroczo kiczowato, że aż nie potrafię być na to zła, bo wpisuje się w estetykę serii. Jasne, więcej tu pozowania, dramatycznych najazdów na twarze oraz tak sklejonych w post-produkcji wygibasów, by udawały dynamikę, ale da się w to wciągnąć i docenić na zasadzie nowalijki. Kostiumy bohaterek są niesamowicie wierne oryginałowi, co stanowi kolejny dowód na to, że komuś się chciało włożyć w to serce. I na ten przykład Ami nie ma naramienników, a spódnicę Rei ozdabia dodatkowy klejnocik. Wszyscy wiedzą, że Minako nosiła na biodrach Venus Love-Me Chain – a pamiętaliście o różowym pasku Makoto? No widzicie, PGSM też. Autorski dodatek od live-action to bransoletki, które wyparły w tej adaptacji pałeczki do przemiany i nie znikają, gdy Sailorki ruszają do akcji. Tu warto wspomnieć, że wygląd znany z oryginału Czarodziejki uzyskują dopiero po transformacji – poza nią wyglądają jak zwykłe dziewczęta. Podyktowane jest to raczej wygodą i efektem wow niż chęcią walki z odwiecznym pytaniem „jak to jest, że nikt ich nigdy nie poznaje, skoro wyglądają tak samo”. Przeciwnicy znają tożsamość „cywilną” bohaterek automatycznie po walce z nimi, nie ma tez żadnego wątku, w którym większą rolę odgrywałaby opinia publiczna. Serio wolę takie rozwiązanie niż zmuszanie aktorek do paradowania w kiepskiej jakości perukach – zresztą serial próbuje to nadrobić przebierając dziewczyny w pasujące do ich charakterów ubrania i kolory. Fajnie wyglądają również kostiumy Tuxedo, Beryl czy Generałów. Zwłaszcza u tych ostatnich serial odszedł od ich nudnych szarych mundurów na rzecz unikalnych wdzianek. Dodatkowe punkty za wspomniane wcześniej easter eggi – nowy „look” Zoisite zapożyczył od księcia Diamande (Demando) z serii R, a Nephrite swoimi postawionymi na sztorc włosami to ukłon w stronę Hawk Eye’a z pegazowego arcu. Pewnie niektóre osoby będą niepocieszone brakiem wesołych demonic-potworów tygodnia z anime. W serialu zastępują je potwory żywcem wyjęte z Power Rangers i w sumie niczym się nie wyróżniają. Owszem, są różnorodne, ale nie mają właściwie żadnej historii ani nie nawiązują do tematyki odcinka, ot, wpadają, żeby bohaterki miały z czym walczyć. Inny element, który trudno wybronić argumentem „bo tokusatsu”, to oręż i komunikatory (tym razem w formie komórek) Czarodziejek, bo te już wybitnie wyglądają jak z odpustu. I podejrzewam, że to również specjalny zabieg, tym razem podyktowany chęcią nabicia sprzedaży zabawek, zwłaszcza, gdy weźmiemy pod uwagę późniejsze wydarzenia, ale o tym w sekcji spoilerowej. 


Mieszane uczucia wzbudza także rozwiązanie, na jakie zdecydowano się w przypadku pokazywania na ekranie Luny i Artemisa. Nikt nie próbował bawić się w tresowanie prawdziwych zwierząt (i dzięki Bogu), tak więc księżycowe koty to teraz gadające, żywe maskotki i tak też przedstawia je serial. I z tym w sumie nie mam problemu, ponieważ Luna na niewidzialnym sznurku lub Artemis podrzucany w górę dokładają się do tej czarująco kiczowatej atmosfery PGSM, tak problem już zaczynam mieć, gdy serial wprowadza kociakom modele 3D. Nie tylko są one brzydko zaanimowane i najzwyczajniej w świecie koślawe, ale też nie ma reguły dla ich pojawiania się, więc w podobnej scenie w jednym odcinku pluszową Lunę spokojnie ustawiają niewidzialne ręce, podczas gdy za kilka epizodów nagle staje się komputerowym blobem. Chciałabym wiedzieć, dlaczego ktoś się na to zdecydował, bo ten zabieg występuje dość rzadko w tych pięćdziesięciu odcinkach, a wydaje mi się, że nakręcenie maskotki w kilku różnych ujęciach jest raczej mniej czasochłonne niż zrobienie jej oddzielnego modelu na te nieliczne wystąpienia. Nie wiem, kasa od sponsorów się ostała czy co? Ostatnią rzeczą, która wzbudzała gorące emocje przy premierze PGSM, było aktorstwo, no i nie będę was okłamywać – nominacji do Oscara się tu nie spodziewajcie. Do ról Sailorek wzięto wschodzące gwiazdeczki showbiznesu (głównie modelki), które z graniem wcześniej miały kontakt przez telewizor. To samo widać u niektórych Generałów – Jadeite przez pierwsze kilkanaście odcinków gra tak, jakby w głowie wyliczał czas do następnej kwestii i wyjścia z kadru. Najlepiej wypada tutaj Beryl, w którą wcieliła się doświadczona aktorka… Iiii autorka kilku przaśnych erotyków, a także prekursorka „mody” na rozwody przez brak seksu w związku, co jest o tyle zabawne, że ten serial kierowany był do młodej widowni i teraz lubię go jeszcze bardziej. Pociecha tutaj taka, iż obsada rozwija skrzydła i choć do samego końca nie da się udawać, że ogląda się profesjonalistów (np. Rei ma jedną i tę samą minę dla ogromnego zaskoczenia i ogromnego wkurwu jednocześnie, a z częstotliwości, z jaką Minako przygryza wargi w każdej scenie choćby ocierającej się o konflikt można zrobić drinking game), to widać, kiedy zaczynają czuć się swobodniej przed kamerą i nabierać wprawy. Niektórzy nawet zaczynają bawić się swoimi rolami (Kunzite <3), więc to kazus podobny do elementów tokusatsu – trzeba przymknąć oko i dać szansę.


W czym błyszczy PGSM to zdecydowanie fabuła. Jak czytałam, to ona przekonała wiele osób do kontynuowania przygody z live-action tam, gdzie z kretesem poległy efekty specjalne i ogólna prezentacja. Jako że serial to kolejny retelling arcu Dark Kingdom, skupia się on na rozwijającej się przyjaźni Inner Senshi, związku Usagi/Serenity i Mamoru/Endymiona oraz historii upadku Księżycowego Królestwa. Ten ostatni wątek jest o wiele bardziej złożony niż w pierwowzorze i niektóre szczegóły pozmieniano, aby podnieść poziom dramatyzmu (ale o tym pogadamy w sekcji spoilerowej). Większą rolę odgrywa też konflikt na linii życie w Tokio-poprzednie wcielenia Czarodziejek. W anime ten wątek szybko się wypalił, w mandze wpada głównie jako feministyczny manifest, za to w serialu generuje nowy kierunek w relacjach niektórych dziewczyn oraz kilka mniej lub bardziej osobistych konfliktów. Czy pięćdziesiąt odcinków to wystarczająco długo, by rozwinąć w satysfakcjonujący sposób główne bohaterki, zapytacie. Odpowiedź brzmi „tak, ale chciałoby się więcej”. Takim „ubocznym efektem” przetłumaczenia serii na język serialu live-action jest większe skupienie się na aspekcie obyczajowym, czyli tym co robią Sailorki w czasie wolnym, gdy nie próbują odnaleźć Księżniczki albo walczyć ze złem. Częściej zobaczymy gotującą Makoto, bawiącą się po szkole z Naru Usagi, co robi Ami po powrocie do domu albo jakie obowiązki poza sprzedażą amuletów i gapieniem się w płomienie ma Rei jako kapłanka. I to jest naprawdę fajnie pokazane, pozwala zżyć się z postaciami i uwierzyć, że toczą jakieś życia poza tym sekretnym. Świetnie wypadają osobiste wątki Ami i Rei, ponieważ nagle okazuje się, że Czarodziejki mają rodziny i są one ważne. Makoto dostaje długi „romantic subplot” i on jest przegenialny, i w ogóle to uwielbiam Makoto w tej odsłonie, bo to taka konkretna dziewucha, która robi swoje i nie daje sobie w kaszę dmuchać. Antagoniści zawsze byli świetni w Sailor Moon i tu nie jest inaczej – jako że rozpisano szerzej historię Księżycowego Królestwa, to i Generałom udaje się uszczknąć więcej z charakterowego tortu. Choć teoretycznie każdy z nich służy Beryl, to ostatecznie ma inną motywację i spojrzenie na konflikt z przeszłości. I chociaż tutaj częściej rzucają pompatycznymi przemowami, to ich zamiatanie płaszczami i kombinowanie jak koń pod górkę, żeby tylko szefowa nie ukróciła im za wcześnie gambitów, jest mega pocieszne. Z drugiej strony znajdzie się w tej beczce miodu łyżka dziegciu: mianowicie mamy tu rzeczy, które proszą się o rozwinięcie, ale z jakiegoś powodu go nie dostają. W tej adaptacji zmieniono całkowicie charakter Ikuko na zakręconą matkę-koleżankę i aż chciałoby się jakiegoś konkretnego epizodu z nią i Shingiem, co by wykorzystać te postaci ponad ich drugoplanowe wtręty. Historia takiego Nephrite’a pod koniec serii wchodzi na całkowicie nowe tory, ale zostaje zapomniana w połowie. Pół biedy, gdyby ten niewykorzystany potencjał ograniczał się do małych wątków, ale jest cała bieda i czasami (rzadko, bo rzadko, ale wciąż) przechodzi do tych prominentnych łuków fabularnych. Np. genialnym pomysłem było zrobienie z Minako pop-idolki i skupienie się w jej kreacji na powinnościach przywódczyni Sailorek, co przedstawia świeżą (ale wciąż zakorzenioną w kanonie) interpretację tej postaci. Z drugiej jednak strony nie uczestniczy ona prawie wcale w życiu prywatnym pozostałych Sailorek, dlatego mało się dowiadujemy o niej jako osobie, co jest rozczarowujące, gdy weźmie się pod uwagę fakt, iż Venus najbardziej różni się od swojego pierwowzoru. Zwłaszcza że to nie tak, że nie ma na takie rzeczy czasu – chociaż główne wątki są bardzo dobrze napisane, to pacing PGSM potrafi być iście telenowelowaty, więc zdarzają się odcinki jak w Modzie na Sukces gdzie dwadzieścia minut bohaterowie rozmyślają o swoich uczuciach i nic się nie dzieje, a w ostatnich dwóch ktoś walnie cliffhangera, do zobaczenia za tydzień. Tego problemu nie ma w pierwszej połowie serii, za to zaczyna mocno wkurzać, gdy właściwie wszystkie karty odkryto, a serial przypomina sobie, że zostało jeszcze z piętnaście odcinków do końca i co teraz. W wyniku finałowy arc ciągnie się jak guma do żucia i choć próbuje przeplatać brak rewelacji na temat głównego wątku wydarzeniami z życia dziewczyn, to ostatecznie serię lepiej wyszłoby skrócenie jej o te dziesięć epizodów albo rozpisanie ich tak, by bardziej skupić się na pobocznych historiach.


Słów parę należy poświęcić muzyce, która pojawia się dość często za sprawą kariery Minako. W zgodzie z przyjętą konwencją, dominują tu skoczne j-popowe utwory, a niektóre przez swoje częste występowanie ocierają się o ikoniczność (np. C’est la vie). Jako że nie mam gustu, to większość piosenek bardzo mi się podobała, a także świetnie służyła jako tło dla przygód planetarnych wojowniczek. Skoczny jest główny temat muzyczny, Kirari* Sailor Dream!, który może nie zbliża się do kultowości Moonlight Densetsu czy Sailor Star Song, ale wpada w ucho nie gorzej od nich i fajnie wypada jako podkład do ważniejszych wydarzeń w fabule. Przyjemnie słucha się także ścieżki dźwiękowej bez wokalu. Nie jest ona specjalnie bogata, jednak dobrze spełnia swoje zadanie w kreowaniu odpowiedniej atmosfery i w pewnych momentach łapałam się na tym, że wyczekiwałam takiego czy innego podkładu. Ale nie z ironią – naprawdę polubiłam te proste, klimatyczne melodyjki, chociaż sprawiedliwie przyznam, że nie zamierzam wypełniać nimi empetrójki.
Czy warto oglądać Pretty Guardian Sailor Moon po latach? Moim zdaniem tak – tak samo, jak warto znowu oglądać anime i znowu czytać mangę. PGSM broni się większą liczbą zmian w stosunku do oryginału, ciekawą interpretacją niektórych postaci i wątkami obyczajowymi. Do maniery tokusatsu trzeba się według mnie po prostu przyzwyczaić – po początkowym zdziwieniu nie ma tu właściwie niczego, co mogłoby na amen zniszczyć przyjemność płynącą z seansu, a serial ma o wiele więcej do zaoferowania poza kiepskimi efektami specjalnymi. Największą wadą live-action jest gwałtownie zwalniający pacing w końcówce, aczkolwiek to przeszkadza najbardziej w ostatnich dziesięciu odcinkach, a liczne wątki poboczne (przynajmniej te, na których rozwinięcie była tu ochota) i skrupulatnie budowany główny łuk fabularny są zdecydowanie warte przemęczenia się. Czy żałuję, że PGSM nie było kontynuowane? Tak i nie. Podoba mi się ta adaptacja, ale skupia się na życiu codziennym Innerek tak bardzo i w tak odmienny sposób, że dalsze sezony nie pasowałyby do tej stylistyki. Nie wyobrażam sobie, jak serial miałby zabrać się za Chibiusę albo konflikt na linii Hotaru-Neptun i Uran z późniejszego arcu (że o Pegazie i Stars już nie wspomnę). Ale gdyby Naoko napisała nowy scenariusz z samymi Innerkami i na tym oparła kolejne serie? Oh yes, please! Natenczas cieszę się z tego, co dostaliśmy i wam tez gorąco polecam dać szansę PGSM.
 
Fajnie Niefajnie
+ nowa interpretacja postaci; - tokusatsu trzeba przeżyć;
+ stylistyka ze swoimi balet-walkami; - aktorstwo z czasem się polepsza, ale dalej nie są to oscarowe role;
+ troska o detale; - potraktowanie niektórych (nielicznych, ale wciąż) wątków po macoszemu;
+ fabuła; - niektórych rzeczy chciałoby się więcej;
+ multum nowych wątków; - trójwymiarowa Luna;
+ spoko muzyka; - pacing w końcówce jest tragiczny.
+ jak na serial skierowany do dzieci, całkiem to wszystko dojrzałe.

Pretty Guardian Sailor Moon
Lata emisji: 2003-2004
Producent: Tokyo Company
Screeny pochodzą ze strony Miss Dream.

Komentarze

  1. Przyznam się szczerze, próbowałam kiedyś obejrzeć fragmenty PGSM na YouTube, ale aktorstwo i efekty zaleciały mi taniością i kiczem (a że zupełnie nie siedzę w temacie, więc nie wiedziałam, że stoi za tym jakaś estetyka), więc nawet nie zagłębiałam się w dzieło - ale skoro polecasz, to może kiedyś się przemogę, ostatecznie Power Rangers oglądałam namiętnie za dzieciaka ;)
    Aczkolwiek muszę powiedzieć, że cenię tę produkcję za jedną rzecz (niezależnie od powodów, jakie za tym stały) - odmienny wygląd Sailorek w cywilu i w trybie wojowniczki, no bo ej, serio, naprawdę żadyn z miliona wrogów oryginalnej Sailor Moon (nie mówiąc już o członkach jej rodziny) nie zorientował się, że tych pięć dziewczyn ma takie mocno charakterystyczne fryzury, które PRZYPADKIEM ma też pięć przyjaciółek nieustannie kręcących się razem?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aż dla przypomnienia obejrzałam sobie te transformacje i w kategorii "lol" zdecydowanie wygrywa Mamoru i jego dramatyczne wciąganie portek, ale osobiście daję twórcom Złotą Gwiazdkę Realizmu za przemianę Mako; wszystkie inne sailorki dostają fryzury od czapy, ale tylko Makoto przeżywa to, co chciałaby zapewne przeżyć każda z kobiet, gdyby dane jej było zaznać magicznej transformacji - ulubiony fryz w wersji "Gwiazda Hollywood" (oklapnięty kucyk w wersji cywilnej vs. wypasiony koński ogon niemal przeczący zasadom grawitacji jako Jupiter).

      Usuń
    2. Ja połączyłam fakty dopiero po jakimś czasie, gdy dowiedziałam się, że Power Rangers to tak naprawdę zlepek scen walki zerżniętych z japońskiego Kamen Ridera z dogranymi amerykańskimi scenkami z myślą o docelowym rynku. Podejrzewam, że za tym, dlaczego to tak tanio wygląda, stoi jakaś grubsza historia - Godzille też wydają się zrobione z tego, co akurat walało się po studiu. A PGSM naprawdę polecam dla historii, tam jest parę naprawdę srogich twistów, które ze znanej historii wykręcają coś nowego i ciekawego.
      Ha ha, najlepsze jest to, że ta przemiana pojawia się wyłącznie w dodatkowej kilkuminutówce, w której Usagi pyta Mamoru o genezę jego sikret alter ego. I to już dzieje się wtedy, gdy seria jest "dotarta", aktorzy rozluźnieni, a żarty lecą gęściej i częściej, więc wydaje mi się, że ta epicka wpadła na zasadzie krotochwili, czego w ogóle nie żałuję :D Z Sailorek Rei podobno nie miała peruki, tylko doczepiali jej sztuczne włosy po przemianie, ale szczerze powiedziawszy nie wiem, czy to byłoby wygodniejsze.

      Usuń

Prześlij komentarz