Opowieści z Ciarolandu Deluxe: Cyberpunk 2077 Edition

 

Blogasek tym razem na cztery spusty zamknęła elektryzująca na milion sposobów premiera Cyberpunka 2077, zakup z mojej strony nieoczekiwany, ale na koniec dnia nie aż tak zaskakujący. Aż do premiery właściwie moim jedynym wkładem w hype było patrzenie, jak brat odhacza dni w kalendarzu. Ostatecznie do wskoczenia do tego pociągu przekonało mnie skupienie się na RPG-owych aspektach gry w trailerach, bo jak już zaczęłam snuć wizje na temat moich decyzji, to ściany wątpliwości poburzyły się jedna po drugiej i oto jesteśmy. Czy żałuję, że w dniu premiery kupiłam coś, na co w ogóle nie czekałam, za ciężkie złocisze? Nieszczególnie, bo Bóg mi świadkiem, iż przepadłam bez wieści na co najmniej tydzień, tak się wciągnęłam, aczkolwiek bezkrytyczne lubienie Cyberpunka 2077 to nie jest takie małe miki, przynajmniej w moim wykonaniu. I nie, nie mam na myśli bugów, co do których muszę mieć niebywałe szczęście, bo gram podobno w najgorszą możliwą wersję gry na zwykłym PS4, a poza rzeczami, które nigdy mnie nie pokonały, gdy próbowałam przejść ulubiony tytuł mając lat trzynaście, nie spotyka mnie nic specjalnie wytrącającego z równowagi. Wiecie, ja w Sudeki przez dobre pół godziny błądziłam w ciemności, bo mojemu komputerowi brakowało sterownika albo coś i nie załadował obrazu. Wychodziłam co chwila do menu, gdzie była mapa, która jako jedyna pokazywała, w którą ścianę akurat przywaliłam. Ale uparłam się, że skoro do tej pory całość działała, to pewnie to tylko chwilowe, i ostatecznie wyszło na moje, iiiii poprzeczka tolerancji potrafi być tu postawiona naprawdę wysoko. Z drugiej strony po latach nie mam cierpliwości do Anioła Ciemności i wystarczyło mi spaść pod teksturę tylko raz, żeby wywalić to cholerstwo w pierony z dysku. Co chcę przez to powiedzieć, to a) zapewne gdyby to była gra Ubisoftu, to też tworzyłabym trzynastozgłoskowce na kolejną niezaładowaną teksturę, bo ja raczej nie lubię gier Ubisoftu (przynajmniej tych AAA) i każda głupota by mnie w nich wkurzała; b) problem typu NPC w T-pose to nie problem, a w siedmiu przypadkach na dziesięć i tak go nie zauważę, bo nawet pisanie o giereczkach nie nauczyło mnie zwracać uwagi na takie rzeczy (to jest też jeden z powodów, dla których unikam recenzowania gier AAA – nie jestem miarodajnym źródłem). Oczywiście mówię to jako uprzywilejowana osoba, której nie wywala postaci w kosmos co pół kroku i której nie zatrzymują niewidzialne ściany, i ogólnie zgadzam się, że gra, którą tworzono osiem lat powinno się tworzyć jeszcze te dwa lata dłużej, bo potem spotykają nas takie wesołe sytuacje, w których w jedną głupią decyzję przechodzimy od przodowania na rynku do nerwowego spoglądania w przyszłość. Ale ja nie o tym, bo powiedziano w tym temacie dużo i lepiej ode mnie, a pewnie już was szlag trafia od czytania w kółko tego samego (mnie zaczął już po dwóch dniach, gdy poziom dyskusji zszedł do poziomu, który może przybić sobie piątkę z The Last of Us 2). Na czym chciałam się skupić to na fakcie, iż żaden bug nie odbierze Cyberpunkowi 2077 fabuły ani klimatu. A przynajmniej tej opinii trzymałam się w pierwszych dniach niewolniczego naparzania, by po którejś godzinie spędzonej na czyszczeniu mapy stwierdzić, iż owszem, i tu można się poczepiać. 


Może inaczej – dialogi są rewelacyjne. Kto tu częściej zagląda, ten wie, że lewitujących przedmiotów nie zauważę, ale to, że scenarzysta nie miał pojęcia co robi, już tak i śpieszę donieść, że taki Cyberpunk 2077 jest napisany wyśmienicie. Nawet w NPC-a wpadającego na pół questa da się uwierzyć i współgra on idealnie z atmosferą roztaczaną przez miasto, notabene wykreowane tak dobrze, iż bez przesady można je nazwać jednym z głównych bohaterów opowiadanej historii. Podwyżka należy się także osobie odpowiedzialnej za casting aktorów do wersji angielskiej – większość aktorów dobrano idealnie i grają przefantastycznie. Zwłaszcza uwielbiam moją V, która cudownie miesza gównażerską bajerę z zahartowaniem dziecka ulicy. I tu zgrzyt (napisałam wszak „większość”) – jednym uchem słucham angielskiego pana V, gdy obok gra mój brat, i to, co do mnie dochodzi, wydaje mi się dość mdłe i bez magii pani V. Typowość można zrobić dobrze (Shepardowie), w przypadku angielskiego V niestety to według mnie nie wychodzi, więc wiecie, V była kobietą i tyle. Różnie wypada także Keanu Reeves jako Johnny Silverhand – może w taki efekt celowano, ale w połowie kwestii słychać, że aktorowi się chciało, a w połowie cedzi beznamiętnie te kwestie, jak gdyby miał zaraz wyzionąć ducha (sic!). W sumie miałoby to sens, biorąc pod uwagę charakter i rolę Johnny’ego, jednak jak dla mnie odstaje on od charakternej gry reszty postaci. Nie zmienia to jednak faktu, iż spokojnie pochłania mnie ten świat na amen i dobrze się w nim bawię. Główny wątek wciąga, zręcznie przeprowadzając nas przez różne miejsca i gangi Night City, pokazując kolejne oblicza najemniczej walki opartej na własnych regułach. Jednak po tych sześćdziesięciu godzinach (może zamknę się w osiemdziesięciu, bo chcę wyczyścić tę mapę przynajmniej z żółtych zadań) mogłabym stwierdzić, że również zostałam oszukana przez materiały promocyjne. Oglądałam dosłownie jedno Night City Wire z moim bratem, gdzie jeden z twórców chwalił się grubym tomiszczem zawierającym rzekomo ten gazylion questów pobocznych rozpisanych na długie godziny i olaboga. No to ja bym chciała wiedzieć, gdzie one się podziały, bo takich długich nitek mamy może ze cztery, głównie zarezerwowane dla opcji romansowych. Reszta to generyczne zadania na pięć minut albo – co gorsza – urwane w połowie niesamowicie obiecujące historie, co do których może w porywach szczęścia otrzymasz później dwuzdaniowego SMS-a od zainteresowanego NPC-a. Cyberpunk 2077 w ciekawy i niebezpośredni sposób nawiązuje w niektórych swoich questach polemikę z przeróżnymi zagadnieniami moralnymi i etycznymi. Zadania z Peralezami albo Lizzie Wizzie są niesamowicie angażujące, fantastycznie wpisują się w zepsucie Night City i społeczeństwa roku 2077, zadając pytanie lub stanowiąc przestrogę co do tego, co może spotkać nas w przyszłości. Jednocześnie są tak skandalicznie niedokończone, że zaczynasz zastanawiać się, czy wpadły tu wyłącznie dla morału albo scenarzysta nie wiedział, jak wybrnąć z założenia, więc stwierdził, że nie wybrnie wcale, domyśl się. Nie mam problemu z tym, że takie zadanie pojawi się raz na jakiś czas – czasami mniej znaczy więcej, te sprawy – w Cyberpunku niestety każdy obiecujący quest chain kończy się jednym wielkim niczym (scenki po napisach się nie liczą, sorry), a to już sprawia, że zaczynam zadawać pytania. Gra stoi dobrymi postaciami i aż boli marnowanie ich potencjału na maciupeńkie epizodziki bez większego wpływu na cokolwiek. To skandal, że żaden z fixerów poza Wakako (a też jest tylko łącznikiem) nie dostaje własnych zadań – z rozkoszą pobujałabym się z El Capitanem albo Dakotą, zamiast ciągle tylko kraść dla niej auta. Z opcji romansowych najmniejszy kawałek tortu dostał się Riverowi – jak Judy, Panam czy Kerry mają to szczęście, że w ten czy inny sposób wpisują się w wątek główny i spędzamy z nimi więcej czasu nawet poza ich gościnnymi występami, tak cały arc Rivera to jakieś dwa i pół questa, gdzie musi zawrzeć się cała historia tej postaci. Jednak najbardziej te braki zaczęły doskwierać mi w okolicach trzeciego aktu, kiedy Johnny, którego punktowałam przez całą grę (nie lubię tego typu postaci), nagle zmienił do mnie nastawienie o 180 stopni, co nie zostało poprzedzone właściwie żadnym character arciem (ot, przez cały akt drugi umacniałam się w przekonaniu, że Silverhand jest koszmarnym człowiekiem, czego nie omieszkałam mu wytknąć na każdym kroku), ale o, nagle mnie lubi i to nie tylko z oczywistych kombinatorskich powodów. Nie śledzę prasy wokół CP, więc dochodzi do mnie tyle, ile wspomni mi brat, ale dowiedziałam się, że podobno mnóstwo z tej gry wycięto i w plikach znajduje się krocie niewykorzystanego tekstu. Po pierwsze – Bloodlines mocno, po drugie – jestem skłonna w to uwierzyć, po trzecie – dopiero teraz mam problem z miarodajną oceną Cyberpunka. Ja wiem, że to banał, ale grafika i optymalizacja nie czynią dla mnie gry. Owszem, na dzisiejsze standardy taka premiera to kpina, co w tym CD Projekt RED to ja nawet nie, ale to wszystko (większość) zostanie poprawione tak czy inaczej za parę miesięcy, rok, dwa, kiedyś tam. Dobra fabuła, ciekawe postacie – to już tam jest i tego nikt nie zabierze. JEDNAKŻE. Nie wierzę w dopisanie nowych questów (jeżeli niewykorzystany tekst to tylko fundament pod DLC), a teraz możemy sobie pogdybać, czy ich obecny wymiar to ten właściwy – wszak docelowo wersja na PC to, pomijając bugi, aktualnie optymalna wersja Cyberpunka, zakładam więc, że w zawartości nic jej nie brakuje (przynajmniej zdaniem wydawców). No chyba że tę też ostatecznie wywalą ze Steama i innych platform, i oficjalnie stwierdzą, że gra jest niedokończona, zapraszamy z powrotem za rok albo dwa. Może porównanie do Vampire: The Masquerade - Bloodlines nie jest takie na wyrost i gdy już opadnie pył skandalu, moderzy przywrócą to, co zostało wycięte (co zresztą już zaczęli robić w niektórych aspektach). Z tym że, jeżeli do tego dojdzie, zmiany ja zwykle ograniczą się do wersji komputerowej. Planuję ograć tę grę jeszcze raz za milion lat na PS5 (jeżeli w międzyczasie CDPR nie wycofa się z darmowych ulepszeń) i za milion lat to już będzie ta połatana wersja i może z całym dodatkowym contentem, ale co jeśli w porywie składania optymalizacji do kupy na nic innego łaska developerska nie spłynie? Tak, wiem, najprostsze rozwiązanie to zaopatrzyć się w egzemplarz na komputer, ale nie o to mi chodzi. Nie mam po prostu pojęcia, jak ustosunkować się do swojej oceny teraz. Z jednej strony wsiąkam w Night City i te godziny spędzone z jego neonami nie są stracone. Z drugiej strony jak na grę RPG widzę zmarnowany potencjał zadań, co do których nie mam pewności, czy istnieją w grze w takiej formie, w jakiej je pomyślano. Tu dopiero miałabym problem jako recenzent – słuchajcie, gra dobra, ale niedokończona, są bugi, poczekajcie, naprawią. A co z questami? Słuchajcie, questy są, fajne nawet, ale ucięte. Czy je przywrócą? Czy tak ma być? Czy na kontynuację trzeba czekać do DLC? Nie wiadomo. Czas pokaże, I guess. Zwłaszcza że ciągle pozostajemy dopiero w pierwszej fazie tej katastrofy.


Komentarze