Symulator stulejni, Female Edition. Recenzja Volleyball Heaven


Kayla Perrin, zahukana gęś ze wsi posiadająca ósmego dana w naprawianiu starych rzęchów oraz grze w siatkówkę, złapała Pana Boga za nogi. W ramach szczęśliwego trafu udało jej się uzyskać stypendium do prestiżowego college’u w wielkim i tętniącym życiem Asgardzie (nie, nie w TYM Asgardzie – to jakiś amerykański Asgard, a szkoda, bo może wtedy ta gra byłaby choć tę odrobinę ciekawsza), do którego wcześniej udało się uciec jej wieloletniej przyjaciółce, Lanie. Z piosenką w sercu i duszą na ramieniu Kayla wyrusza więc do nowej szkoły, nie mogąc doczekać się tej karuzeli możliwości oraz fun times spędzonych z koleżanką. Niestety dziewczynie nie dane nawet porządnie odetchnąć asgardzkim powietrzem, kiedy cały misterny plan idzie wy już wiecie w co, a każdy świetlany prospekt obraca się w perzynę. Po pierwsze Lana pod pojęciem „ciepłe powitanie” rozumie zasugerowanie przyjaciółce, iż jej obecność przypominająca o ich wiejskim rodowodzie nie jest tu mile widziana. Po drugie nie ma pieniędzy na swoją część czynszu, więc Kayla musi na dzień dobry wyskoczyć ze wszystkich swoich zaskórniaków. Po trzecie Lana jako kapitanka na gwałt potrzebuje znaleźć kogoś do uniwersyteckiej drużyny siatkarskiej i „nie” to nie odpowiedź, ino sugestia (iiiii odrzucona!). Kayla po burzliwym końcu sezonu w poprzedniej szkole i podkochiwaniu się w połowie zespołu woli już nigdy więcej nie dotykać piłki, ale po próbnym treningu i kilku interakcjach z dziewczynami jej status niedoinformowanej Panny Nikt aż prosi się, by zwalić na nią porażkę całego projektu, więc rzutem na taśmę bohaterka przejmuje (czyt. „zostaje tymże obarczon”) dowództwo. Ostatecznie stare nawyki trudno wyplenić i poza próbą utrzymania swojego burzliwego uniwersyteckiego życia w ryzach, Perrin ponownie zarzuci wędkę na względy swoich koleżanek spod siatki, w mniej lub bardziej dyskusyjny sposób. 

Trochę za długie na podtytuł, ale poza tym nada się jak ta lala.

Volleyball Heaven
to pierwsza gra yuri spod szyldu studia Winter Wolves. Wcześniej miałam przyjemność grać w ichnie Loren – The Amazon Princess, solidną strategię turową z dość rozwiniętymi elementami dating simowymi. Pamiętam, że grało mi się w nią naprawdę nieźle i z zaciekawieniem śledziłam kolejne zwroty fabuły, przy okazji wyrywając całkiem sympatyczne opcje romansowe. Dlatego do przygód figlarnych siatkarek podeszłam z entuzjazmem, kiedy zapragnęłam zagrać w jakiś erotyk i cóż, może obyło się bez ofiar w ludziach, ale w szarych komórkach i dobrym smaku już niekoniecznie. Ujmę to tak – czytacie tę recenzję dlatego, że zdążyłam przegrać trzy godziny tego cuda, nim przypomniałam sobie o zwrotach na Steamie (a zwracać można teraz do góra dwóch), więc jedyne, co mi pozostało, to przejść całość w nikłej nadziei, że może ta fantastyczna historia ma wyjątkowo słaby start, a potem jest już lepiej. Ostatecznie jednak stanęło na tym, iż próbuję zaliczyć katharsis, pisząc tę opinię, więc wy już wiecie, jak to rozkręcanie się wyszło. Volleyball Heaven reklamuje się jako romans, angażująca historia zamknięta w ramach visual novel oraz do pewnego stopnia management sim z siatkówką w tle. No więc śpieszę donieść, iż nie spełnia się w żadnym z tych gatunków i koncertowo zawodzi na każdym kroku, od koszmarnego scenariusza zaczynając, przez beznadziejne postacie przechodząc, a na pretekstowych mechanikach kończąc. Z tej trójki jako najgorszy aspekt wymieniłabym ten pierwszy, ponieważ cała reszta może utrzymałaby się na poziomie chociaż przeciętnym, gdyby na dno nie ciągnęła męcząca w odbiorze fabuła. Mianowicie ktoś wziął sobie definicję „narracji pierwszoosobowej pamiętnikowej” do serca aż za bardzo, więc historię obserwujemy oczami (myślami) Kayli, która nie dość, że nie ma absolutnie nic ciekawego do powiedzenia, to jeszcze wzorem dziennikowych wpisów jej mentalny słowotok nie nosi ani znamienia jakiejkolwiek korekty. W wyniku wydarzenia na ekranie przesłania tona werbalnego szumu w postaci bzdurnych żartów, niepotrzebnych informacji oraz dygresji (czyli trochę, jakbyście czytali mój blogasek, tylko na więcej tematów jednocześnie). Kayla potrafi pójść na tyradę z samą sobą w momencie ważnej rozmowy z którąś z panien na wydanie, a podczas tejże tyrady przejdzie przez milion tematów o różnym poziomie odniesienia do tego, co się aktualnie dzieje (przeważnie jest to poziom nikły). Nie muszę chyba dodawać, że naturalnie odciąga to uwagę od teoretycznego dania głównego gry, czyli nawiązywania bliższych znajomości z koleżankami z drużyny, zwłaszcza że Kayla ma tendencję do wyciągania daleko idących wniosków po zaledwie jednym zdaniu i właściwie nigdy nie jest zainteresowana tym, co rozmówczynie mają do powiedzenia (chyba że mówią to, co chce usłyszeć, ale nad tym pochylimy się przy omawianiu postaci). Przez taką a nie inną formę narracji cierpi także flow całej historii: gra tak naprawdę nie posiada niczego, co choćby przypominało konstrukcję „wstęp-rozwinięcie-zakończenie” i rzeczy po prostu się dzieją bez cienia wstępu. Teoretycznie wyznaczniki upływającego czasu oraz postępu fabularnego mamy tutaj dwa: wątek siatkarski oraz mijające tygodnie, obwieszczane usłużnie przez interfejs. Ten pierwszy, choć rzekomo grający pierwsze skrzypce w całej fabule, tak naprawdę wydaje się czysto pretekstowy, ponieważ kolejne sukcesy zespołu nie wiążą się z żadnymi zwrotami akcji ani przejściem do kolejnych wątków. Podobnie jak każdy inny motyw w grze, służy raczej za element szkieletu składającego się na opowieść o uber-fascynującym życiu Kayli. Jak już wspomniałam, nie ma tutaj eskalacji fabularnej, tj. scenariusz ciągnie się jak guma do żucia, nie widać ewolucji ani wątków, ani relacji, i właściwie tylko wiedza, że rok szkolny trwa około czterdziestu tygodni, sugeruje, kiedy nareszcie wysiądziemy z tej kolejki. No dobrze, ale co się tu w międzyczasie dzieje, poza tym że niewiele? Cóż, eventy dzielą się na te zamordowane przez monologi głównej bohaterki i te totalnie od czapy, które najpierw zadziwią odpałem, a dopiero potem zostaną dobite przez Perrin. Co jest fascynujące w tej grze, to świat przedstawiony – jeżeli tak naprawdę wygląda studiowanie w Ameryce, to ja nigdy nie chcę tam jechać. Volleyball Heaven celuje atmosferą w coś pomiędzy Degrassi i Plotkarę, co oznacza mnie więcej tyle, iż prawie każda postać ma jakiś wydumany problem ze sobą i nie da się jej lubić, nikt nie potrafi budować relacji innych niż toksyczne i drama goni dramę, a za nimi już dawno poddała ten maraton logika. Najgorsze, że połowa wydarzeń pojawia się właściwie tylko po to, by wypełnić czymś scenariusz. Rika, jedna z siatkarek/flam, zalazła czymś za skórę całemu kampusowi i nie wolno jej nakazem sądowym wspominać, co to było. W końcu się dowiemy – w jednym zdaniu i zerowym rozwinięciu tego wątku. Cały arc Lany to jedna wielka gównoburza, ale poza dokładaniem kolejnych rewelacji, nie ma tu happy endu ani w ogóle żadnego endu. Emily, lektorka prowadząca naszą grupę do zwycięstwa, wpada tu na zakazany romans ze studentką, jednak jak zobaczycie finał, to stwierdzicie, że czas poświęcony na szukanie solucji do tej ukrytej ścieżki lepiej było spożytkować na oglądanie filmów ze śmiesznymi kotami. Mając na podorędziu takie fantastycznie rozwinięte wątki, trudno stwierdzić, czy ta gra ma jakiś finał, ponieważ trudno nadać kulminację czemuś, co się nie rozwija. Czasami za pomyślnie ukończony wątek romansowy dostaniemy scenę seksu lub pocałunku, czasami nie. Czasami dowiemy się, czy relacja ma szansę na przeżycie, ale przeważnie nie. Czy dziewczyny dalej będą grały w siatkówkę? Czy wygrana przyniosła jakieś sukcesy? Czy Kayla zdała egzaminy? Czy wątki reszty bohaterek doczekały się jakiegoś zamknięcia? Chciałabym wam szczerze powiedzieć, że odpowiedź na wszystkie te pytania brzmi „nie”, ale prawda jest taka, że po którejś godzinie wyciągania z Kayli siłą tych naprawdę znaczących informacji, czytałam jej mentalne wypociny już bardzo pobieżnie, aczkolwiek sądząc po epilogach, z których totalnie nic nie wynika (a które śledziłam z większą uwagą, bo wiadomo), raczej nie skłamałabym was zbytnio. Że nikomu się tu nie chciało pod względem fabularnym, świadczy także brak uwagi przy pilnowaniu ciągu przyczynowo-skutkowego. Niektóre eventy dzieją się niezależnie od podjętych decyzji, tj. Kayla posiada informacje, których nie powinna i że nie wzięły się z kapelusza dowiadywałam się dopiero z innych ścieżek. Ta niechlujność wynika z mechaniki gry, ponieważ jednocześnie możemy romansować ze wszystkimi, póki gra nie odetnie tej możliwości i nie zamknie nas na jednej ścieżce, więc specjalne scenki dla konkretnej wybranki możemy odblokowywać tak długo, jak nie dojdziemy do „point of no return” i wbijemy wystarczającą liczbę punktów sympatii. Jednocześnie eventy nie są zależne od siebie – możemy zobaczyć środek lub końcówkę jakiegoś wątku, nie zahaczając o jego wstęp, bo udało nam się później osiągnąć odpowiedni pułap relacji. To kolejny powód, dla którego fabularna koherentność wali się tu jak domek z kart i nie zachęca do śledzenia przebiegu całej opowieści. 

I BARDZO, KUŹWA, DOBRZE

Drugą niezaprzeczalną wadą Volleyball Heaven jest jej obsada. Pół biedy, jeżeli traficie na postać płaską, ale tutaj przeważnie jest cała bieda, dzięki czemu trzy czwarte bohaterek ma się ochotę zrzucić z mostu. Prym wiedzie Kayla, nasze okno na asgardowy świat – początkowo wydaje się mało inwazyjną wariacją na temat „szarej gąski, która chce zacząć wszystko od nowa”, ale to wrażenie wyskakuje przez okno w chwili, gdy na horyzoncie pojawiają się cycki do potencjalnego wymiętoszenia. Perrin często podkreśla swoje zauroczenie heteroseksualną koleżanką z poprzedniej szkoły i że przyczyniło się to do jej reputacji „szalonej Kayli” – wnioskuję, że skoro ludzie z taką wyrozumiałością podeszli do jej predatorycznych i roszczeniowych zapędów, iż ograniczyli się tylko do „szalonej”, zamiast, no nie wiem, „kwalifikującej się do życia w izolatce”, to problem raczej nie tkwił w otoczeniu. Chociaż gra stara się nas co jakiś czas przekonać, że panny dostępne na wydanie mają jakieś aspiracje i życie poza treningami siatkarskimi, to nie próbuje tego zrobić główna bohaterka, która rozpatruje je tylko pod kątem tego, co mogłaby zrobić, aby te rozłożyły przed nią nogi. Nie żartuję – trzy czwarte irytujących wtrąceń, które wykolejają narrację, to chore myśli Kayli odnośnie tego, jak dobrze wygląda koleżanka, na pewno zaliczyła pół wydziału, ale z jakiegoś powodu nie chce Kayli i w ogóle to szkoda, że nie jest lesbijką, ale w sumie to nic, bo może jeżeli Kayla się postara i pospędza z nią czas, robiąc te pierdoły, które ona lubi, to koleżanka specjalnie dla niej poeksperymentuje i O JEZUSIE, rozumiecie tę poetykę? Volleyball Heaven oferuje nam niesamowitą możliwość wcielenia się w żeńską odmianę stulejarza (stulejarkę!), co do wtóru z chaotyczną fabułą morduje jakiekolwiek szanse na normalny romans. Wszystkie relacje są tu płytkie jak kałuża, ponieważ nasza heroina w najmniejszym stopniu nie jest zainteresowana poznawaniem potencjalnych partnerek, o ile to poznawanie nie opiera się głównie (tylko) na badaniu migdałków i nie tylko. Jeżeli zaś rozmowa nie idzie po myśli Kayli (czyt. flama woli rozmawiać np. o swoich problemach niż seksie z nią – czyli zawsze, ponieważ Kayli nawet nie przejdzie przez głowę by, no nie wiem, poflirtować albo zaprosić kogoś na kawę), ta reaguje najczęściej agresją i frustracją, bo oto znowu nie udało się zaliczyć. Najdziwniejsze jest to, że chyba kreacji bohaterki taki towarzyszył zamysł, ponieważ reszta obsady prezentuje się niewiele lepiej. Lana, przyjaciółka z dzieciństwa, to jeden wielki test na wytrzymałość – każda jej decyzja życiowa oscyluje w różnych rejestrach słowa „beznadziejna”, a że musimy z nią mieszkać, to Kayla jeżeli akurat nie obrywa rykoszetem, częstowana jest wykładami o tym, jak to jej wina, że Lana ma problemy. … Co pewnie w jakiś sposób tłumaczy skrzywienie Perrin, musiała wszak to znosić całe dzieciństwo. Ostatecznie romansowi („romansowi”) z nią udaje się wskoczyć w teoretycznie pozytywne tony, ale najpierw musimy wyleczyć ją z heteroseksualności i przebrnąć przez cały sezon Trudnych Spraw. Słowem – nie warto. Wśród koleżanek z drużyny berło największego kuriozum dzierży Zoe, feminazistyczna amazonka drżąca na widok spódniczki przed kolano i wyżywająca się na wszystkich wokół za niepodzielanie jej systemu wartości. W sumie jej postawa nie jest specjalnie hardkorowa (wątek siatkówkowy szybko rozwiewa wątpliwości, w jakim ratingu będzie oscylował, gdy dochodzi do „interesownych” sponsorów, więc trudno się zachowaniu Zoe dziwić), ale opinia reszty postaci usilnie próbuje sprzedać ją jako wariatkę, czemu zresztą wtóruje fabuła, wsadzając ją w co dziksze akcje typu „a teraz idziemy odbić kogoś z rąk porywaczy, policja, jaka policja, tu jest AMERYKA”. Poza tym relacje z nią balansują na granicy chorej posesywności oraz „robimy to po mojemu albo wcale”, i trudno powiedzieć, czy Kayli się to bardziej podoba niż nie. Rika, wesoła dzierlatka z ciągotami do cosplayu, to postać, przy której najmocniej starano się w wielowymiarowość, niestety na dno tę relację ciągnie fakt, iż dziewczyna jest wyraźnie heteroseksualna, a wy już wiecie, że takie rzeczy to nie na warcie Kayli, dlatego dobrą część spędzimy na oglądaniu, jak główna bohaterka robi aluzje z podtekstem, ha ha, hi hi, ALE MOŻE JEDNAK, lepiej żeby tak OR ELSE. Ponadto ta ścieżka pada chyba największą ofiarą niechlujnego scenariusza. Każda napotkana postać twierdzi, że lepiej się z Riką nie zadawać, bo jest dwulicowa i zrobiła „coś tam”, ale gdy już dochodzimy do tego wątku, to właściwie nie dowiadujemy się dokładnie, o co poszło, więc gracz nie ma szans dojść do własnych konkluzji, co akurat tutaj serio by się przydało, ponieważ do tej pory oceniamy ją wyłącznie przez pryzmat plotek i nie ma żadnej alternatywy. Dobra relacja, taka zdrowa i oparta na szczerości. Przez dobrą część gry wierzyłam, że romans z Jade jest najnormalniejszy, ponieważ młoda potentatka rodzinnego biznesu chce przez chwilę poczuć się zwykłą dziewczyną i po prostu znaleźć osobę, z którą mogłaby pogadać od serca. W swym nieszczęściu trafiła na Kaylę, więc o ile nie odpowiadają jej mentalne tyrady o tym, jak by to mogłaby się wreszcie „odwdzięczyć” za te wszystkie rozmowy (i tu też jest krucjata z leczeniem heteroseksualności, nie myślcie sobie), to musi, biedna, szukać dalej. Peleton zamyka Emily, w połowie ukryta ścieżka, w połowie nie, ponieważ punkty sympatii się wyraźnie naliczają, ale żeby mieć szansę na nie-romans z panią profesor, trzeba się trochę postarać. Szczerze powiedziawszy, to nie ma o co walczyć – chociaż teoretycznie tę relację tworzą dwie dorosłe kobiety, ich dyskusje na temat wspólnej przyszłości przypominają przeciąganie liny w przedszkolu i ogląda się to z rosnącym zażenowaniem. Poza Kaylą i paniami na wydanie pojawia się kilku NPC-ów, którzy różnią się głównie poziomem bucery i zepsucia moralnego. Serio, Volleyball Heaven kreuje niezwykle cyniczny obraz świata przedstawionego, gdzie nikt nie potrafi w normalne relacje – dziennikarka z brukowca patrzy zaliczyć, pal licho wszystko inne; sponsorzy z drużyny wyznają tę samą zasadę „wdzięczności”, co Kayla w relacjach z koleżankami; nie chcecie nawet wiedzieć, w ile szemranych akcji zamieszana jest Lana; w międzyczasie wydarza się porwanie z obietnicą gwałtu… A pomiędzy mamy marudzenie głównej bohaterki jak to jej ciężko, bo zajęcia, bo drużyna, bo frustracja seksualna, której nikt nie widzi i nie chce uleczyć. Nie wymagam, aby każda czytana przeze mnie historia opływała w róż, tęcze i jednorożce, aczkolwiek scenariusz w VH jest tak frustrujący, drętwy i spisany po łebkach, że podejrzewam tu raczej chęć wyżycia się albo próbę stworzenia czegoś kontrowersyjnego dla wprawki. Szkoda tylko, że ktoś uznał coś takiego za godne wołania pieniędzy. 

Chciałabym uwierzyć, że ta gra czasami jest samoświadoma swej jakości, ale nope, to tylko moje schadenfreude.
 
Jak ta gra wygląda mechanicznie? W końcu podobno prowadzimy do zwycięstwa drużynę siatkarską, no nie? No… nie. Znaczy, jest kilka decyzji, które możemy podjąć w ciągu gry, czyli wybrać sponsora i… Eeee… No dobrze, to jest jedyna decyzja, którą możemy podjąć w związku z drużyną, cała reszta rozbija się o relacje z graczkami. Co jakiś czas rozgrywane są mecze – aby je wygrać, musimy osiągnąć odpowiedni poziom „alchemii” (nie chemii) pomiędzy dziewczynami, a na tenże przekładają się punkty sympatii, które wbijamy w ciągu gry poprzez zwyczajowy dobór kwestii dialogowych. Jak już wspomniałam, sam wątek siatkarski nie ma większego znaczenia ponad stworzenie pretekstu, dla którego w ogóle bohaterki utrzymują ze sobą kontakt oraz – w mniejszym stopniu – wymówki dla kilku fanserwiśnych CG. I jako że nic więcej nie da się powiedzieć o tym fantastycznym „ficzerze”, to przejdę do grafiki. Wspomniane CG są dość nierówne, choć to może wynikać z subiektywnej oceny: te przedstawiające sceny seksu i niektóre zbliżenia wyglądają świetnie, kreska jest mocna i czytelna, a anatomia poprawna. Z kolei pozostałe ilustracje, zwłaszcza grupowe, potrafią postraszyć uproszczeniami albo derpami, ale jak już wspomniałam – po prostu nie leży mi ten styl rysowania. Nawiązuję do tego tak mocno, ponieważ jestem prawie pewna, iż ten sam artysta odpowiedzialny jest za sprajty i te też prezentują się tak sobie. Niektóre wyglądają naprawdę pięknie jak Lana czy Jade, wśród reszty widać już różny poziom przyłożenia się. Na plus jednak trzeba policzyć fakt, iż dziewczyny dość często zmieniają ubrania, np. każdy sponsor ekwipuje drużynę w inne kostiumy. Interfejs to kolejna rzecz, która sugeruje projekt robiony na kolanie. Sam w sobie jest całkiem ładny, ale przy wyższych rozdziałkach ekranu potrafi się rozłazić, natomiast grafika zastosowana przy przyciskach menu została źle przycięta i powiększona tak, że nie da się tego nie zobaczyć. Zwijania tekstu nikt nie testował, więc często przydługi monolog Kayli wychodzi poza ramkę (mógłby wyjść za monitor, wtedy miałabym wymówkę, by tego nie czytać). Oczywiście przysnęła też korekta: literówek tu tyle, co w dyktandzie z trudnych wyrazów, jakby dziki scenariusz to było za mało, aby zamordować na amen chęć śledzenia fabuły. O muzyce też nie da się powiedzieć nic specjalnego – brzękoli sobie w tle bez wyrazu, choć też często się poddaje i zostawia sam na sam z bezlitosnym słowotokiem. Co rzuciło mi się w ucho, to niezwykle irytująca melodyjka towarzysząca scenom seksu. Brzmi jak zdarta płyta dogorywająca w przydrożnym barze i nie mam pojęcia, jak ktoś mógł wpaść na to, że to rzępolenie jest w jakikolwiek sposób atrakcyjne. Z drugiej strony cała ta gra nie ma nic wspólnego z atrakcyjnością, więc może to był świadomy wybór. 

Silver lining tej gry, czyli czasem śliczne CG.

Volleyball Heaven zdecydowało się odpowiedzieć na pytanie, którego zapewne nikt nigdy nie zadał: mianowicie jak wyglądałoby To Trust an Incubus w wersji yuri. Nie wiem, co jest tutaj gorsze – fabuła o niczym czy patologia wylewająca się z każdej kwestii, i to nie tylko naszej stulejarskiej bohaterki. VH ma ten plus, iż nie aspiruje do zmieniania świata czy wykładania swojego światopoglądu. Widać że to projekt zrobiony trochę dla zabicia czasu, ewentualnie bazujący na pomyśle, któremu nie dane było się rozwinąć, tylko byle prędko wrzucono go w wir developmentu. Ale chociaż wymęczyłam się niemożebnie, grając w to cudo, to nie zamierzam stawiać na Winter Wolves krzyżyka – powiedzmy, że to wypadek przy pracy i i tak zamierzam w przyszłości sięgnąć po ich Cursed Lands, prequel do Loren – The Amazon Princess. Volleyball Heaven nie polecam jednak nikomu. To nie jest dobry dating sim, to nie jest dobra historia, ani w ogóle nie jest to dobry tytuł. Poszukajcie sobie innego yuri, naprawdę.

Fajnie Niefajnie
+ niektóre CG; - obsada z główną bohaterką na czele;
+ kostiumy bohaterek. - fabuła ulepiona z wycinków scenariusza Trudnych Spraw;

- słaby element managerski;

- papierowe romanse;

- technicznie niechlujna pod prawie każdym względem;

- nijaka muzyka;

- męcząca w odbiorze


Volleyball Heaven
Producent/Wydawca: Winter Wolves
Rok wydania: 2020
Platforma: Steam/itch.io

Komentarze

  1. Kayla sprawia wrażenie jednej z tych uroczych postaci, której przed wypuszczeniem gry przydałby się test "wyobraź sobie, że protagonista ma penisa i zdecyduj, czy jego zachowanie w rozgrywce nie zakończyłoby się monumentalną gównoburzą". Nie wiem, może to było takie założenie Volleyball Heaven, żeby stworzyć żeńską wersję incela? Bo nie bardzo umiem sobie wyobrazić, że nikt nie zauważył, że myślenie bohaterki nie różni się nijak od stereotypowego macho spod znaku "jak pójdę z nią do kina na ten durny melodramat, to wreszcie mi da", który wścieka się, bo przecież wydał majątek na kolację i bukiecik stokrotek, a ona w ramach podziękowań nawet nie chciała się bzyknąć w aucie.

    "najpierw musimy wyleczyć ją z heteroseksualizmu" - co absolutnie nie jest niesmaczne i w ogóle, wiadomo, terapia konwersyjna jest spoko, jeżeli tylko idzie w TYM kierunku.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz