Największe giereczkowe rozczarowania + "dobre, ale..." 2021 roku


Dzień dobry, dzień dobry, witam w drugim i ostatnim podsumowaniu roku 2021. Jak obiecywałam, w tej części zawrę tak gry najgorsze, jak i te, które były „dobre, ale…”, bo wyszło nam po równo w obu kategoriach. No, teoretycznie, bo jako że do Yakuz mam zawsze prawie te same zarzuty, to potraktowałam je zbiorczo. Jedynym tytułem, który zdecydowałam ostatecznie pominąć, jest NieR: Automata, ponieważ do tej pory nie jestem w stanie stwierdzić, czy bardziej mnie rozczarowała jej AAA budowa, w której w ogóle się nie odnajduje, czy jestem pod ciągłym wrażeniem bajecznego storytellingu. I to tyle wstępniaka – oto moja tegoroczna lista największych rozczarowań i tytułów, które chciałabym kochać mocniej, ale coś mi przeszkadza. 

1. Volleyball Heaven (Steam) 


Tak się czasem zdarza, że w mojej tułaczce po indie visual novelach natrafię na taką siermięgę, że potem czekam cały rok, by móc ją ponownie zjechać w tym podsumowaniu. Tegorocznym zwycięzcą w kategorii „złe jak To Trust An Incubus” okazało się Volleyball Heaven – Symulator Stulejni: Female Edition™. No dobrze, może nie aż tak, ponieważ To Trust An Incubus potraktowało wszystkie moje oczekiwania kopniakiem z półobrotu, doprawiając je przy tym posypką z iście twitterowego moralizatorstwa, a Volleyball Heaven… Ha, chwila, przecież Volleyball Heaven zrobiło to samo! Tylko zamiast dobrego gejowskiego porno z umięśnionymi facetami tu dla odmiany nie dostałam dobrego lesbijskiego porno z długonogimi nimfami, a najbardziej ułomną prezentację aseksualności zastąpiono czymś, co chyba miało być feminizmem oraz na pewno próbami „leczenia” heteroseksualności. Dorzućcie do tego wyjątkowo antypatyczną bohaterkę, która przy każdej interakcji z koleżankami jak tygrysica wypatruje okazji do przebadania im migdałków albo zaciągnięcia do łóżka, a potem wścieka się, że nie czytają jej w myślach, nie są tak napalone jak ona i w ogóle to czemu nie rozkładają przed nią nóg, przecież była dla nich taka miła. Co za przyjemna gra! W Volleyball Heaven nie ma też o co walczyć, ponieważ przegląd tutejszych romansów oscyluje w rejestrach od bardzo patologicznych do trochę patologicznych, a sama fabuła nieoparta na uniesieniach serca również nie należy do specjalnie przyjemnych. Znaczy, kiedy już rozgryziecie, co zacz, ponieważ jestem święcie przekonana, że komuś pogubiły się fiszki podczas klecenia eventów i próbował ułożyć ciąg wydarzeń z pamięci (spoiler: nie udało się). Teraz jak tak myślę, to co roku znajduję jakąś wybitnie beznadziejną grę porno, która trafia na tę listę i przypomina mi o moich złych decyzjach życiowych. O Boże, czy nadchodzi rok, gdy wreszcie przejdę tego erotyka o superbohaterach od twórców Incubusów? Bo serio nie spodziewam się, że to będzie dobra gra, a już obiecałam was o tym poinformować ze wszystkimi szczegółami.

2. Virtue’s Last Reward (PS4) 


Szkoda, że przeszłam Shibuya Scramble po Virtue’s Last Reward, ponieważ mogłabym napisać wtedy, iż gra tu sobie człowiek w 999, gra sobie w 428:SS i cały zadowolony odpala VLR, i już przestaje być zadowolony. A teraz nawet dobrego wstępniaka nie mogę przez to cudo ukręcić, tak koszmarny okazał się sequel do 999. Jestem pod niebotycznym wrażeniem, jak nisko można upaść z piedestału, bo w odróżnieniu od swej poprzedniczki VLR nie może pochwalić się niczym – nie ma interesującej fabuły, dobrych postaci, solidnej organizacji scenariusza i przeskoków między ścieżkami, ani ciekawych zagadek. Znaczy, może ma to ostatnie, ale po milionowym pokoju, który robił za kolejną kłodę pod nogi w niesprawiedliwej walce o wyłuskanie czegoś ciekawego z miernych interakcji między bohaterami, rozłożyłam na nogach poradnik i przechodziłam byle skończyć. Nie będę tu szerzyć propagandy, że kiedyś to było, a teraz Spike Chunsoft nie potrafi, bo nie znam historii ich twórczości na tyle, by wyciągać tu jakieś teorie spiskowe, fakt faktem jednak to studio to taki misz-masz, że raz Uchikoshi ma dobry dzień i pisze 999, raz nie i wypluwa z siebie VLR, a raz zaatakują cię Kodaką i już nie wiadomo, gdzie się chować. Najgorsze w tym wszystkim jest chyba to, że zaczynam powoli mieć ciśnienie na przechodzenie trzeciej Danganronpy, ponieważ aktualnie let’s playerzy, których oglądam, męczą dwójkę i jak zwykle zaliczam przy tym wielkie katharsis, bo sądzą o tej serii praktycznie to samo co ja i już nie czuję, że zwariowałam, a to oznacza, że za trzy lata zaczną Killing Harmony, tak więc muszę przejść to pierwsza, by załapać się na kolejną terapię. „Ciaro, ale to jest bez sens—„ cisza mi tam z tyłu, to kwestia honoru, jasne?! Nie wmówicie mi, że nigdy nie kupiliście jakiegoś potencjalnego paździerza dla samego prawa jechania po nim z pełną znajomością każdej beznadziejnej kwestii i pozbawionych logiki zwrotów akcji. Dlatego przeczytałam Greya i dawno, dawno temu Biblię obrazkową dla dzieci, żeby nikt mi nie zarzucił, że nie mam pojęcia, o czym mówię. Ale nie ma takiego chuja we wsi, żebym kupiła to cudo za czterdzieści euro, dlatego czekam, aż dadzą to na jakąś kosmiczną przecenę (mało prawdopodobne, bo ta gra bardzo dobrze się trzyma cenowo WCIĄŻ) albo wrzucą do Plusa za darmo (absolutnie niemożliwe). „Ciaro, a może wolałabyś wydać pieniądze na jakąś przygodówkę, która raczej będzie ci się podobać?”, zapytacie. Pewnie, że bym wolała, ale jak wspomniałam, to kwestia honoru. … No dobra, tak naprawdę to jest szansa, że V3 mi się spodoba, bo nawet fani Danganronpy nie lubią trzeciej Danganronpy, a to obiecujące w opór. Bo inaczej musiałabym wziąć się także za Zero Time Dilemma, a ten statek odpłynął, nim w ogóle zacumował i żaden górnolotny powód mnie nie przekona, by po to sięgnąć.

3. Judgment (PS4) 


Judgment w tej stawce przypomina mi, dlaczego staram się uczulać, czemu to jest lista gier najbardziej ROZCZAROWUJĄCYCH, a nie najgorszych (no chyba że trafiłam na wybitnego szrota nie do odratowania), ponieważ obiektywnie debiutowi Yagamiego daleko do bycia paździerzem. Jednakże ja jedna wiem, jak bardzo mnie ta gra wymęczyła i obecnie za każdym razem, gdy ją przytaczam/wspominam o niej, rzadko kiedy przychodzą mi na myśl te dobre jej aspekty, czyli rewelacyjna choreografia walk i… No i długo nic. Musiałabym spojrzeć, co o niej pisałam, bo nie potrafię sobie więcej przypomnieć, a to niedobrze. No nie wiem, Yagami fajnie się ubiera? Ale to trochę za mało, żebym gorączkowo nie błagała gry, by wreszcie się skończyła po dwudziestu godzinach. I żeby jeszcze było co robić podczas tego czasu – niestety Judgment jest strasznie puste, tak jak gdyby kasa wystarczyła na ulepszenie Dragon Engine (i to tak fest go ulepszyli, więc jest co chwalić) i tym samym wyczerpało się źródełko inspiracji. Szczęśliwie jednak wspomniane w konkurencyjnej liście Lost Judgment naprawia wszystkie błędy poprzedniczki i co chwilę rzuca przypominajkami, więc nawet nie trzeba za bardzo grać w tę część. Mimo wszystko wiele osób chwali fabułę i klimat, tak więc wiecie – kategoria „mi się nie podobało, ale to żaden wyznacznik, przekonajcie się sami”.

4. Sherlock Holmes: The Devil’s Daughter (PS4) 


Podczas gdy giereczkowo z zaskakującą sympatią czekało na nowego Sherlocka od Frogwares, ja umierałam ze śmiechu przy jednej z ich poprzednich wariacji na temat najpopularniejszego detektywa popkultury. Z tego co wiem, to studio ma na siebie taki pomysł, że klecą te gry wiecznie o tym samym, bo ktoś tam chyba musi mieć niebotycznego bonera na twórczość Arthura Conana Doyle’a. Czego za to nie wiem, to czy ta przygoda przypomina bardziej wspinanie się po drabinie polepszającej się jakości, czy błądzenie w game-devowej mgle, ale to nic, bo chyba kolektywnie się zgodziliśmy, że Frogwares się stara i to urocze, statuetki na The Game Awards będą oglądać, tylko że z kanapy w domu. Czytałam, że ten nowy Holmes (Chapter 1!) to spoko średniaczek z aspiracjami na coś większego, ale z drugiej strony zauważyłam też, iż obrywa mu się za to samo, czego od cholery w The Devil’s Daughter i chyba po prostu pewne rzeczy się nie zmieniają? No nic, w każdym razie SH:TDD to był najprzyjemniejszy paździerz, który przeszłam w tym roku. Przede wszystkim żałuję trochę, że nie czytałam nigdy Przygód Sherlocka Holmesa, bo Córa Diabła chyba zakłada, że znasz fabułę oryginału (ewentualnie istnieje jakieś kontinuum sherlockversum Frogwares) - egranizacja nie bierze jeńców, rzucając informacjami bez żadnego przygotowania. I tak podczas pierwszej sprawy szukamy ojca jakiegoś chłopca, i w międzyczasie ni z gruchy, ni z pietruchy wbija córka Holmesa i pomyślałby kto, że to będzie gra detektywistyczna, ale nope, sprawy to tylko przerywniki dla family dramy, z której dowiadujemy się, że Sherlock nie umie w wychowanie dzieci i ma z tego powodu nerwicę, a Watson próbuje być wspierającą żoną, ale trudno, gdy twój partner jest marudny jak ja przed okresem. Sprawy są też przerywnikami dla samych siebie, ponieważ często-gęsto zdarzają się chwile, że fabuła nie ma pojęcia (albo nie było budżetu), jak połączyć dwie sceny, więc z kopa przechodzimy do następnej czynności bez żadnego ostrzeżenia. Np. szukamy tego ojca i dowiadujemy się, że musimy iść do lasu, więc Sherlock idzie do tego lasu, ekran się wyciemnia, a jak wracamy do gry, to okazuje się, że Sherlock już w tym lesie jest, z rozgogoloną koszulą, bo COŚ się wydarzyło (i może mnie by bardzo interesowało co, ale o tym chyba w director’s cut, nie wiem) i teraz masz mini-grę z ucieczką przed jakimś snajperem, który cię gania między drzewami. A skoro już wspomniałam o mini-grach, to nic tak nie wskazuje na niski budżet, jak wypełnienie nimi całego gameplayu. Masz tego Sherlocka, którym możesz przemierzać Londyn i wydaje ci się, że może tu będzie jakieś strzelanie czy walki, ale nope, każda akcja zostaje wyemigrowana do osobnego QTE albo mini-gry właśnie. Przeważnie te czynności są mało inwazyjne, ale czasem zdarzają się takie niedziałające przyjemności jak np. scena, w której osłaniamy Holmesa Watsonem i pan doktor chyba golnął sobie parę kielichów przed tą akcją, bo nie potrafi trafić w cel, pomimo że sadzę idealne headshoty. Cała gra wydaje się zrobiona po taniości i jest niedopracowana do granic możliwości, co dodaje jej wybitnego lol factora. W SH:TDD można chodzić trochę po Londynie, który robi spore wrażenie na pierwszy rzut oka, póki się nie ruszymy i nie zauważymy, że gra nie potrafi utrzymać trzydziestu klatek, chociaż nic się nie dzieje, a samo miasto to jakieś cztery długalachne ulice na krzyż. Bawią też niektóre rozwiązania, bo tutaj Holmes ma coś takiego jak „tryb wyobraźni”, dzięki czemu np. dostajemy całą sekwencję, w której nasz detektyw wchodzi do piramidy i musimy pokonać ciąg kiepsko zoptymalizowanych pułapek, których bohater nigdy na oczy nie widział, bo nie miał jak (fabuła podkreśla milion razy, że morderca i ofiary jako jedyni ją odwiedzili i nikt już nie odważył się powtórzyć tej ekspedycji), ale Sherlock sobie tak uroił (zamiast wyobrazić się od razu na miejscu zdarzenia na przykład, prawda), don’t question it, just accept it. Większość rozwiązań, które podaje nam WyObRaŹnIa są totalnie od czapy, jednak gra idzie w zaparte, że Holmes wielkim detektywem był i nara. Jednym fajnym elementem Córy Diabła jest wielość wyboru, jeżeli chodzi o możliwość oskarżenia kogoś w danym scenariuszu, chociaż gra niestety ma też „właściwą odpowiedź”. „Niestety”, ponieważ wzorem Telltale, SH:TDD próbuje wprowadzić konflikt moralny przy każdej decyzji i do samego końca każdej sprawy uparcie stroni od podawania definitywnych poszlak, więc trudno się wbić w golden ending założony przez grę, gdy przez większość czasu głównym kryterium doboru rozwiązania jest „tak sądzę”. W każdym razie Sherlock Holmes: The Devil’s Daugther to fantastyczna gra, przy której uśmiałam się jak nigdy. Nikomu jej nie polecam, chyba że do ogrywania na streamie, gdzie można ją wyśmiać razem z czatem.

A teraz przechodzimy do gier, które chciałabym lubić na tyle, by wsadzić je na listę gier najlepszych, ale coś mi w nich zgrzyta i z czystym sumieniem nie mogę tego zrobić. Rettsu go~

1. HuniePop 2: Double Date (Steam) 


Steam podpowiada, że spędziłam przy pierwszym HuniePop dziewięćdziesiąt cztery godziny, więc nawet nie blisko waszych rekordów w Team Fortress 2, szaleńcy, ALE! I tak siedziałam jak na szpilkach, oczekując sequela. No i teoretycznie HuniePop 2 to JEST drugi raz to samo, co cieszy. Niestety jednocześnie jest to też drugi raz to samo z bonusem i wiecie, jak jest – więcej nie zawsze znaczy lepiej. Trochę za dużo tu wynajdywania koła na nowo i pół biedy, gdyby te pomysły działały, ale jest cała bieda, dlatego jeżeli kiedyś będę miała odpalić znowu HuniePop, to raczej sięgnę po urzekającą prostotę jedynki. Dwójka wprowadza system staminy, który określa, ile możemy zrobić z dziewczynami podczas jednej interakcji (wiem, jak to brzmi, bear with me). I ten współczynnik wpływa na zbyt wiele – jak długo możemy rozmawiać, ile prezentów i jedzenia możemy dzierlatce ofiarować, ile ruchów dostaniemy podczas sekcji match-3, itd. Jedną z atrakcji HP było poznawanie naszych flam; Bóg mi świadkiem, że tutaj całkowicie to pominęłam, bo żal było mi tracić energii na coś, co ostatecznie nijak nie pomoże mi w dojściu (hue hue) do celu. Ogólnie balans tej gry w dniu premiery wprowadzał tylko jeden poziom trudności – Ciara must die – więc chylę czoła każdemu, komu udało się odblokować achievement z poderwaniem wszystkiego co się rusza w tydzień na tych zasadach. Aktualnie HP2 zostało usprawnione licznymi patchami i przechodzi się je teraz znacznie sprawniej i z mniejszą dozą frustracji, aczkolwiek ja już od Tokimeki Memorial 3 ~Girl’s Side~ nie lubię idei podwójnych randek i Double Date nie zmienia mojego zdania. Muszę podzielić czas na dwie osoby, który można by przeznaczyć na quality time (i dodatkowe ilustracje) solo, a tak to bimbamy się z tylko w połowie rozwiniętymi postaciami. Ale może moja wina, że szukam miłości w grze porno.

2. Full Service (Steam) 


Full Service było bandażem na ranę w samo serce zadaną przez To Trust An Incubus. Słoneczne, wakacyjne i ohohohoho seksowne przygody masażystów przywróciły mi wiarę w gejowskie dating simy (nie, żebym nie miała gdzie szukać pocieszenia: Coming Out on Top jak zawsze w pogotowiu). Niestety przyjemne romanse i zabawową, pieprzną atmosferę ciągną nieco na dno przegięte bad endingi oraz answer route z całą galerią trigger warningów. Da się to oczywiście dalej przejść i to nie poziom porąbania Nitro+Chiral, ale gryzie mi się to niebotycznie z atmosferą reszty gry. Szczęśliwie złe zakończenia są banalnie proste do ominięcia, a answer route można sobie odpuścić i udawać, że nic złego się nie wydarzyło.

3. Yakuza 4-6 (PS4) 


Po tych ośmiu (?) częściach i dwóch spin-offach Yakuza urosła w moich oczach jako seria chodząca pod rękę z klasycznym Tomb Raiderem i Fire Emblemami z GB – mogę zagrać jeszcze w piętnaście takich i się nie znudzę. To powiedziawszy, hiciory jak Yakuza 7 czy Kiwami zdarzają się raz na jakiś czas, a tak to zawsze coś mnie gryzie w tych grach, że nie potrafię z czystym sumieniem zakrzyknąć „mój ci on”. Znaczy, ja je dalej lubię i zamierzam je niedługo przejść jeszcze raz (bo uwierzycie, że przy Yakuzie 3 nawalił mi gaydar?! Jestem jak ta babcia z mema „they are such good friends”! TAK BYĆ NIE BĘDZIE), ale rzućcie właściwe hasło i przez pół godziny będę wam opowiadać, co jest nie tak w każdej części. Przeważnie rozchodzi się o fabułę, która zwłaszcza w tych Yakuzach z PS3 potrafi rozejść się w szwach w iście spektakularnym stylu. Na szczęście ja od samego początku gram w tę serię z przeświadczeniem, że to japońska telenowela o mafii, więc nie podchodzę tak emocjonalnie do dziwnych decyzji scenariuszowych – that’s a feature, not a bug! Chociaż piątka ze swoją fabułą, z której można wywalić prawie wszystko i nic by się nie zmieniło, przeciągnęła mnie przez błoto, fakt. I z chęcią zagrałabym w szóstkę, by zobaczyć, czy mój odbiór ostatniej przygody Kiryu po Ichibanie zmieni się na gorsze, lecz gdy pomyślę o tamtejszym stanie Dragon Engine, to zapał studzi się natychmiastowo. Wciąż – panie Sega, poproszę jeszcze z dziesięć takich, kthxbye.

4. The Great Ace Attorney: Adventures (PS4) 


Przechodzę sobie to Resolve już chyba pół roku i chociaż czekam z wystawieniem ostatecznej opinii do skończenia finałowej sprawy, to ta i poprzednia część powoli umacniają mnie w przekonaniu, że TGAA to dobra gra, ale dość kiepski Ace Attorney. Główna fabuła (gdy już zdecyduje się wychynąć zza krzaka) jest rozległa i angażująca, w rozwój postaci na tle przemian Japonii i Anglii ówczesnych czasów da się uwierzyć i w ogóle ta seria umie w klimat jak ta lala. Z drugiej strony sprawy są nudne, śledztwa kończą się po znalezieniu trzech dowodów na krzyż, przez co czujesz, że nic nie osiągnąłeś przez to pół godziny, a na sam koniec Ryunosuke wyciąga jakieś banalne rozwiązanie z kapelusza, które oczywiście okazuje się prawdą, do której musieliśmy dojść po dwóch godzinach pieprzenia o głupotach, a ciąg przyczynowo-skutkowy jest tak nieprawdopodobny, że aż mam ochotę poprosić van Zieksa o kielich, też chcę czymś rzucić (niekoniecznie się napić, bo to już chyba nie pomoże). Szczęściem dla tej gry posiada ona urok, klimat i cudną Susato, więc automatycznie więcej niż nieszczęsna Danganronpa i dlatego TGAA nigdy nie trafi na listę rozczarowań. Ale w przyszłości i tak wrócę prędzej do oryginalnej trylogii, tak coś czuję. I tym „pozytywnym” akcentem kończę ten post, bo i tak nie mam nic więcej do dodania. Trzymajcie się ciepło, do zobaczenia w następnym roku <3

Komentarze