Opowieści z Ciarolandu #14


Musiałam wrócić z urlopu, żeby mieć czas coś napisać, ale przynajmniej jestem wypoczęta (na razie)! Dzisiaj w programie Chocobo GP, Triangle Strategy oraz pierwszy duży dodatek ever do Yakuzy, czyli The Kaito Files. Unikałam spoilerów, więc powinno być bezpiecznie. Indżojcie!

1. Chocobo GP (Switch)


Jako że ja zawsze przychodzę na zrobione, to założę się, że już nasłuchaliście się multum opowieści o nowej, odwalonej na kolanie dojnej krowie Square-Enix pod nazwą Chocobo GP. „Ciaro, czy ty nie czekałaś na tę grę?”, zapytacie, jeśli pamiętacie moje thirsty tweety. Cóż, czekałam, i nawet kupiłam pełną wersję tego cuda, bo wciągnęła mnie historia w prologu (bo historia w Chocobo Racing na PS1 była wcale dobra jak na grę tego typu i spodziewałam się czegoś podobnego). Czy żałuję? Pfff, to trochę duże słowo, ale w wielkim skrócie – no na pewno Chocobo GP nie znajdzie się na mojej liście najlepszych gier tego roku. Jednakże na najgorszej też nie, pomimo mega agresywnych mikrotransakcji. Może po kolei – przede wszystkim, jeżeli szukacie dobrego kartera, to nie pod tym adresem i naprawdę, ten tytuł nie ma wam nic do zaoferowania w obliczu takich tytanów jak Mario Kart czy Crash Team Racing (o Boże, zwłaszcza CTR). Nie powiem wam, czy Chocobo GP to jawna zrzynka z serii z wesołym hydraulikiem, ponieważ w Mario Kart grałam raz i podziękowałam, bo Boże, nigdy nie jechałam tak wolno i na tak durnych zasadach przyśpieszania, jak ludzie mogą w to grać, o Jezu (aczkolwiek mój brat, który grał w Mario Kart trochę dłużej, mówi, że jak najbardziej, zerżnęli, co tylko się dało). Mogę wam za to powiedzieć, że model jazdy jest co najmniej dziwny – wyłączywszy durne zasady MK z cyklu „zbierz dziesięć monetek i może pojedziesz szybciej”, to w niektóre zakręty najzwyczajniej w świecie nie sposób poprawnie wejść, bo w tej grze nie bardzo da się kontrolować porządnie pęd czy drift. Trasy są śliczne i stanowią cudny hołd dla poszczególnych części Final Fantasy – szkoda tylko, że chyba tworzono je z myślą o innej grze, ponieważ ze względu na rozpierdziel, który dzieje się na ekranie i szalejącą prędkość, na tych pięciu metrach szerokości obijasz się o ściany albo wiecznie dostajesz z czyjegoś czaru zamiast jechać. I jeszcze ktoś dorzucił pułapki środowiskowe! Ja też nie wiem, czy na którymkolwiek etapie tworzenia tej gry odbyła się beta. Tak bolidy, jak i bohaterowie mają swój zestaw statystyk, ale szczerze powiedziawszy nie zauważyłam różnicy między nastawionym na szybkość Squallem czy zwrotniejszą Terrą. Zasada jest taka, że przeciwnicy zawsze jadą prędzej, chyba że odstawisz ich w pierwszym okrążeniu, a to też nie taka prosta sprawa. W Chocobo GP za każdym razem, gdy zbliża się do ciebie pocisk czy czyjaś super moc, informuje cię o tym ostrzeżenie – piszczy ono praktycznie bezustannie, bo wszyscy jadą w ścisku, ewentualnie czar leci przez całą mapę, chociaż wystarczy jechać poboczem, to wtedy prawie nic cię nie trafi. Ogólnie można głupio przegrać/wygrać wyścig, jeśli na sam koniec wypadnie ci/komuś Teleport i to dość pięknie podsumowuje moje wrażenie, że nie da się być dobrym w tę grę, bo zwycięstwo zależy od tego, ile razy przeciwnikom wylosuje Bahamuta i czy wydarzy się to centralnie przed metą. Poza tym, biorąc pod uwagę, że naprawdę nie wiadomo, co dzieje się na ekranie w tym ścisku i wąziutkich trasach, takie naprawdę użyteczne czary są może dwa (Teleport i Bahamut właśnie), a cała reszta to tylko inny kolor fireballa, którym może trafisz, może nie, ale i tak nie da się tu w nic wycelować, więc co za różnica. „Ciaro, a czy w takim razie może przynajmniej ta fabuła była dobra?”, zapytacie. Cóż, nie – mam takie podejrzenie, że scenarzysta do końca nie wiedział, czy ma iść w humor, hołd dla marki, kino familijne czy nomurowskie edgy hokus-pokus, więc poszedł we wszystko jednocześnie. Historia tej gry wygląda tak, że ktoś ogłasza wyścig, nasze rozrastające się co rozdział party próbuje na niego dojechać, ktoś ich ściga, a w międzyczasie wszyscy rzucają jakimiś siermiężnymi żartami rodem z najhermetyczniejszego japońskiego stand-upu i animowych stereotypów, przetykanych z losowo wrzuconymi cytatami z Fajnala oraz regularnym burzeniem czwartej ściany. Nie jest to ani zabawne, ani inspirujące i największa zaleta tych scenek kryje się w ich długości, bo nie trwają długo. Prolog wygląda normalnie i dlatego wydaje się, że Chocobo GP pójdzie w podobne klimaty, co Chocobo Racing, ale już pierwszy zwykły rozdział, gdy wpada Chocobo i paczka, rozwiewa wszelkie wątpliwości, but alas, kupiłam pełną wersję, it’s too late to apologize. No dobrze, jednak pograłam chwilę w tę grę i nawet mam ochotę grać w nią nadal, więc musi mieć jakieś zalety, prawda? Na pewno nie siedzę przy niej dla mikrotransakcji, bo tak, są i tak, są tak chujowe, jak już wam opowiedział internet (nieszczęśliwie dla tej gry nie lubię Clouda, so nothing of worth has been lost), dlatego nie zamierzam powtarzać tego, co już napisali po stokroć inni. Cóż, Chocobo GP jest urocze i tripowe – można w nim grać Starym Kamili, podstarzałym chocobosem, którego największą motywacją jest sianie rzepy. Mam ubaw, gdy wchodzę w multi i ustawiam do pionu inne kurczaki (i Cloudów), zamachując się na nie motyką. Trasy, choć totalnie nieprzystosowane do tej gry, są naprawdę fajnie zrobione. Jakoś mnie tam cieszy obcowanie z ulubionymi częściami jednej z lubianych przeze mnie franczyz – dużo tu Finala szóstki i dziewiątki, i nawet Chocobo GP nie wyciera sobie nimi specjalnie gęby, więc win-win situation. No i zawsze w menu gra ultra infantylna piosenka wymieniająca wszystkie postacie, czary i chyba streszczająca fabułę, nie wiem, ale oczywiście, że już została nowym hiciorem mojego mieszkania, choć z bratem pamiętamy tylko pierwszy wers (ten o Starym Kamili, gwiazdy ułożyły się w idealnej konstelacji). Podsumowując, nie polecam tej gry nikomu, kupcie se CTR, bo tam macie i content, i tonę rzeczy do robienia, i jakość wartą waszych pieniędzy. Ja po prostu lubię czasem uczestniczyć w pięknych katastrofach. I siać rzepę I guess.

2. Triangle Strategy (Switch) 


Żeby jakoś wyrównać beznadziejność Chocobo GP, Square wydało też dla odmiany bardzo dobrą grę, która pewnie dla wielu jest teraz solidnym pretendentem do tytułu GOTY. I nie dziwota – Triangle Strategy utrzymało do samego finału jakość z demonstracyjnego prologu. Zgadzam się z opinią, że ta gra gameplayowo zaczyna się dopiero w New Game+ (choć to wiem głównie z patrzenia, jak gra mój brat, bo przeszłam TS raz i mi starczy), gdy masz już wszystkich i na tyle zasobów, by swobodnie wystawiać postacie oparte na używaniu przedmiotów. Dalej jestem pod niesamowitym wrażeniem systemu walki – internet pełen jest już przykładów dobierania party pod uzupełniające się i wspomagające umiejętności, każda taktyka jest dobra i wymyślanie nowych pseudo-kombosów terenowych daje tyle szczęścia, że ojej. Poza tym fabuła naprawdę trzyma poziom, więc jeżeli chcesz tylko pobawić się w choose-your-adventure i stworzyć walkthrough na własnych warunkach bez odblokowywania wszystkiego, to raczej nie będziesz zawiedziony. Dawno nie graliśmy z bratem w taką grę, w której referowaliśmy sobie nawzajem z zapartym tchem, kto kogo zdradził, a kto właśnie podjął najgorszą decyzję ever (ekherolandekhe) – taki urok ma właśnie Triangle Strategy. Chyba jedyny zarzut, jaki mam pod tym kątem, to że nie wszystkie ścieżki są sobie równe. Ja wybrałam zakończenie Frederiki (wybrałabym Benedicta, gdyby mój brat nie wziął go pierwszy; chcieliśmy zobaczyć coś innego, a Roland to opcja LOL, nie przekonacie mnie, że jest inaczej) i ogólnie w jej przypadku brakło czasu antenowego, by należycie nakreślić clou stawki toczącej się w jej scenariuszu. Znaczy, wiadomo, o co chodzi – ale w porównaniu z Benedictem czy Rolandem, którzy regularnie dostają sceny rzucające światło na ich rozterki moralne, Frederica dzieli swój rozwój na kilka innych wątków, które nie do końca łączą się z jej finałem, ograniczając liczbę tych naprawdę ważnych scen do kilku porozrzucanych w naprawdę sporych odstępach w fabule. Dlatego jej arc wydaje się sklecony naprędce, a samo zakończenie wygląda dość biednie w obliczu pozostałych cutscenek. Poza tym Cordelia besuto gaaru; dlaczego Ochocki tak szybko odpadł, lubiłam go; można zabić Draco Malfoya i Pansy Parkinson, co za fantastyczna gra; Dracula idzie na wojnę, tego jeszcze nie grali; Roland, z chęcią sprzedam cię jeszcze raz, ty pacanie. I japoński dubbing rzeczywiście ma więcej emocji, sprawdziłam!

3. Lost Judgment: The Kaito Files (PS4)


Nie chciałam kupować tego dodatku w ciemno, ponieważ pomna moich uwag względem Judgment, nie byłam gotowa zaprzedać mojej duszy Sedze w gorącej wierze, że sequel wykopie mnie z krzesła. Jakieś pół roku później, gdy okazało się, że sequel jednak wykopał mnie z krzesła, poprawiając wszystko co dało się poprawić, w dzień premiery zassałam pierwsze duże DLC do Yakuzy. Przyznam się, że Kaito jako postać ani mnie grzeje, ani ziębi (zresztą jak większość obsady spin-offa), ale…

Brat: A zrobili już drugą część Ichibana?
Ja: Nie.
Brat: … Ale jesteś wyposzczo—
Ja: ANI MI NIE MÓW

Na bezrybiu i rak ryba, więc przez cztery rozdziały bujałam się z tą z deczka barwniejszą częścią detektywistycznego duetu. ACZKOLWIEK. Nie był to czas stracony, ponieważ zaprawdę powiadam wam, dziewiczy kontent dodany w Yakuzie to kawał dobrego DLC. Przede wszystkim cieszy, że do całości rzeczywiście się przyłożono, zamiast rzucić trzy walki na krzyż i poklepać się z uznaniem po plecach, wołając sobie przy tym z piętnaście euro. W community często wpadałam na porównywanie Kaito Files do Majima Saga z Kiwami 2 i choć jak dla mnie jest to trochę zestawianie gruszek z jabłkami (Majima Saga wpadło w sumie jedynie w ramach fanserwisu, żeby podopinać parę plot pointów z 0 i „bo mogli”, trudno je poczytywać za konkretny dodatek), to dość dobrze oddaje moje obawy odnośnie tego, jak się spodziewałam, że to DLC będzie wyglądało. Znaczy, ja wiem, czarodzieje z Ryu Ga Gotoku Studios i tak dalej, ale gram wystarczająco długo w gry, by wiedzieć, że ze wszystkiego da się zrobić mikrotransakcje i wszystko da się wyciąć, wystarczy chcieć albo dostać odpowiedni rozkaz z zarządu, któremu wiecznie mało. Jednakże na to wszystko wchodzi Kaito Files, które wyposaża tytułowego bohatera w kilka całkiem rozległych drzewek rozwoju (zamiast dwóch kombosów na krzyż) i dwa pełne style walki cechujące się unikalnymi mechanikami (zamiast jednego okrojonego do bare minimum i god mode, bo prawie nikt nie potrafi w tej serii blokować ataków nożem/mieczem). Fabularnie dostajemy cztery rozdziały zrobione z typowym dla serii swagiem, czyt. nie oszczędzamy na niczym, są cutscenki, dubbing, nowe modele postaci, olaboga, jakby żywcem kawałek gry wyjęty z podstawki. O żadnej fuszerze ani tanim skoku na kasę nie ma tu mowy, to po prostu więcej Yakuzy, tylko w wydaniu mini. JEDNAKŻE. Jest jedna rzecz, w której przygoda Kaito różni się delikatnie od swoich poprzedniczek, a mianowicie chodzi mi o to, że ta „część” wydaje się bardziej przygodowa pod kątem aktywności i mechanik. Jak zawsze biegamy po całym Kamurocho i tytułowy bohater posiada swoją odmianę detektywistycznych instynktów, tutaj przybierających formę wyczulonych zmysłów. Co rusz więc Kaito węszy albo nasłuchuje, dzięki czemu odnajdujemy ukryte przedmioty, które służą do odblokowywania kolejnych umiejętności bądź drogi do ostatecznego sidequesta. W Yakuzie chyba od zawsze niektóre zdolności nabywało się poprzez przeczytanie odpowiedniej książki, a te czekały na nas w lombardach czy w nagrodę za wymasterowanie minigry, aczkolwiek jeszcze w żadnej części nie było to tak mocno powiązane z klasyczną eksploracją terenu. I wiecie co, strasznie mi się podobało. Nie ukrywam, że i tak w którymś momencie poprosiłam internety o pomoc, ale dopóki nie zaczęłam biegać w tę i nazad jak kurczak z odciętą głową, dopóty z przyjemnością zaglądałam w każdy kąt Kamurocho w nadziei, że Kaito zacznie strzyc uszami. Przypomniały mi się stare przygodówki, w których było trochę mniej walki, a więcej szukania badziewia, aby odblokować coś tam/przejść gdzieś tam i damn, jak powiało nostalgią. Zwłaszcza że o ile dobrze zauważyłam, Kaito nie ma dostępu do większości minigier poza baseballem, shogi i automatami w Klubie Sega. I to, że absolutnie nie pamiętam, czy można jeszcze gdzieś pójść, ładnie pokazuje, jak wspaniale tę pustkę wypełniło mi szukanie kotów i wspomnień. Dziękuję, Kaito Files, mogę napisać teraz post scriptum do mojego tekstu o otwartych światach, droga Sego, utrzymaj tę dobrą passę, daj mi nowe/stare Sakura Wars, lokalizacje Kenzana/Ishina i Dead Souls na PS4, kthxbye. Z innych rzeczy, które mi się podobały: Mikiko to teraz najlepsza waifu; Jun jest przeuroczy, adoptowałabym; oj, przepraszam – Higashi to najlepsza waifu, ale Mikiko jest zaraz za nim (Majima ma osobną skalę, dlatego go pomijam); cieszę się, że nie próbowali tu wykręcić jakiejś historii większej niż życie, a za to rozwinęli ładnie Kaito i jego przeszłość, pozostając w zgodzie z dotychczas nakreślonym charakterem. Jedyny zgrzyt to główny antagonista, który jest tak przesadzony, że nadawałby się prędzej do jakiejś podróby Death Note’a niż tej gry, but oh well, da się to przeżyć. Dla wymiataczy pewnie pewną wadą będzie to, że ten dodatek jest naprawdę prosty – style Kaito są przegięte, zwłaszcza gdy się wbije już dobrą liczbę skilli, a ciosy zabierają tyle, że nawet tutejszego Amona da się zdmuchnąć, wciągając po drodze może dwa Staminan Sparki. Ja i tak przechodzę te gry z włączoną tylko połową mózgu, więc mi to nie przeszkadza, ale wiem też, że ludzie potrafią wyczyniać takie czary z systemem walki w tej grze, że przechodzą Legend na gamepa… matach od DDR, więc tego no, wyzwania nie ma, co wam tu będę ściemniać. W każdym razie ja i tak wpadłam tu głównie po to, by wąchać ściany i to była fantastyczna rozrywka, mhmhmhm. Co z kolei rodzi pytanie, czy gdyby rzeczywiście Sedze nie udało dogadać się z Johnny’s i trzeba by się rozstać z Yagamim na amen, to ucieszyłaby mnie zamiana na Kaito. Szczerze nie mam pojęcia – jak wspomniałam, nie darzę jakąś specjalną sympatią ani jednego, ani drugiego, a Kaito Files urzekło mnie głównie prześwietnym połączeniem systemu progresji z eksploracją, co być może tak dobrze działa właśnie dlatego, że to krótkie DLC, a nie pełnoprawny tytuł na 40+ godzin i tyle starczy. No chyba że Mikiko będzie grywalna, o, to wtedy możecie nawet Higashiego zabrać, niech stracę.

Komentarze

  1. Odniosę się do Strategii Trójkąta (jak ja lubię te tytuły o wydźwięku erotycznym), bo akurat gram w to już ponad miesiąc i trochę mnie już ta produkcja wymęczyła. Fabuła i postacie - tutaj zdecydowanie jest się czym zachwycać. Zrobiłem już 3 zakończenia (Frederiki, Benedicta i tzw. złotą ścieżkę) został mi już tylko Roland. Jak dla mnie trochę mała częstotliwość bitew. Jeśli ktoś nastawia się mocno na mięsistego tacticsa, a dostaje ciągnącą się, ale całkiem niezłą VNkę, to może czuć się zmęczony i zawiedziony takim formatem. W NG+ można zaszaleć i co najważniejsze przeciwnicy też mają podkręcony level, co brutalnie udowadnia pierwsza misja. Frajdę sprawia kombinowanie z różnymi postaciami, z których każda jest na swój sposób przydatna w walce.

    W NG+ postanowiłem dla odmiany zagrać tym razem z japońskim dubem, który jednak mnie nie porwał i było bardzo dziwnie - szczególnie gdy usłyszałem japońską wersję Benedicta - ta postać zdecydowanie dużo zyskuje z angielskim dubbingiem. Z kolei innym angielskim głosom daleko jest do ideału. Niektóre kwestie wypowiadane przez poszczególnych aktorów/aktorki były beznamiętne, albo leciały "z kartki". Z drugiej strony pojawiły się głosy jak wspomniany Benedict czy Exharme Marcial, które wybijały się ponad przeciętność.

    TS to dla mnie również barwna galeria ciekawych postaci, z których kilka nawet polubiłem jak np. ten badass Gustadolph, który ponad wszystko ceni wolność, dając szansę każdemu bez względu na pochodzenie i koneksje. Ciekawą postacią jest też Exharme Marcial, chyba najbardziej ogarnięty przedstawiciel Hyzanthe, trochę zaślepiony swoją ambicją.

    Wyczekiwałem TS tak bardzo, że zakupiłem na premierę i ostatecznie się nie zawiodłem. Fabuła naszpikowana intrygami i często beznadziejnymi momentami gdzie wszystko potrafi się w niespodziewanym momencie zmienić o 180 stopni i gdyby tylko tej walki było trochę więcej.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz