Nim napiszę wam, jakim literacki orgazmem jest The House of Fata Morgana – już trzy razy myślałam, że dotarłam do finału, a tu z krzaków wyszły trzy flashbacki i sequel, W poszukiwaniu straconego czasu: The Game! – zaserwuję skromny przeglądzik niszówek, indyczków i drugiego obiegu, który ostatnio zmęczyłam. Obiecałam, to macie! Dziś w menu Detective Di: Silk Rose Murders, VA-11 HALL-A: Cyberpunk Bartender Action, Leisure Suite Larry: Wet Dreams Don’t Dry i Monster Prom.
No więc gdzieś u mnie w domu krąży jeden tom Sędziego Di, który wykopałam w antykwariacie, a do którego ostatecznie nie udało mi przysiąść. Wydaje mi się, że nieszczęśliwie dla tej książki w okresie jej zakupu moją uwagę skutecznie odwracało dokładanie cegiełek do internetowego zjeżdżania tragicznych przykładów polskiej literatury (if you know, you know), dlatego każdy inny gatunek, nieważne jak dalece ambitniejszy, musiał ukorzyć się przed wyższością eseju na temat rzygogenności sagi o Ferrinie. Co przypomina mi, że ciągle czeka na mnie spin-off o Nessie od mojej ulubienicy Sary J. Maas i związane z tym skoki ciśnienia, ale to może poczekam, aż przyjdą spokojniejsze czasy. No ale dobra, egranizacja Sędziego Di! Skoro mam książkę, której nie czytałam, to naturalnie oznacza, że wiem wystarczająco dużo na temat uniwersum, by przejść grę w nim osadzonym. Jednakże nie obawiajcie się ci, którzy tu wchodzicie, ponieważ fabuła Silk Rose Murders to swego rodzaju origin story Di i jego dedukcyjnej zajebistości, co nie wiem dokładnie, jak ma się do kanonu (ta seria liczy sobie z czterdzieści tomów, pewnie w którymś znalazł się czas na Sędzia Di: The Early Years Arc), ale fakt faktem nie stwarza poczucia, że połowa sensu przelewa mi się przez palce i nie wiadomo kto z kim. Pewnie, jeżeli są tu jakieś legacy characters i odniesienia, to na zasadzie oka puszczonego do fanów i tiku nerwowego dla mnie, aczkolwiek struktura kryminału jak zwykle przychodzi z odsieczą. Każda sprawa to nowa historia ze świeżutką obsadą stworzoną specjalnie na tę okoliczność, dlatego nie da się tu zgubić bez znajomości oryginału. Historia nakreśla też dłuższą narrację rozwiązującą się w finale, i do tego również nie trzeba przebijać się przez książkową serię; należy przy tym przyznać, iż opowieść jest całkiem interesująca i chylę czoła twórcom, bo udało im się umiejętnie wykorzystać ten krótki czas, który spędzimy z Silk Rose Murders. Gra nie jest specjalnie długa i da się ją skończyć w ok. cztery godziny. A co będziemy wtedy robić? Jak wspomniałam wcześniej, Detective Di to kryminał, aczkolwiek odziany w szaty przygodówki point’n’click, dlatego nim dojdziemy do finału śledztwa, podczas którego rzeczywiście podsumujemy nasze wnioski i wskażemy przestępcę, pochodzimy po różnych lokacjach, przesłuchamy świadków i rozwiążemy zagadki, by dostać się w tajemnicze miejsca pełne nowych poszlak. Mało tu łamigłówek, ale są za to dość pomysłowe i wymagają nieco myślenia out-of-the-box. Problemem może być znajdowanie przedmiotów do interakcji – jak widać po screenie, grafika to przepyszny pixel art, który poza stylem ściąga od klasyków także ich bolączki, a mowa oczywiście o pixel huntingu. JEDNAKŻE. Na Switchu dostajemy przycisk, który podświetla wszystkie hotspoty i to usuwa problem. Mnie do Silk Rose Murders przekonała głównie fabuła oraz atmosfera. Sędzia Di to pocieszny protagonista z kręgosłupem moralnym wyprostowanym jak wiolonczelowa struna, co nieczęsto się widzi w dzisiejszym zalewie antyherosów. Całość gry wypełnia też dobroduszny humor pełen urzędników marudzących na chiński rząd i codzienność, prawie jak w prawdziwym życiu, tylko możesz jeszcze odkryć tajemny spisek. Fajne, polecam.
Wreszcie zasiadłam do tego klasyka gatunku, na który składa się szalona liczba gier sztuki: dwie, z czego Coffee Talk zaraz dostanie sequel, a kontynuacja VA-11-HALL-I utknęła w developerskim limbo i nie wiadomo, czy kiedykolwiek z niego wyjdzie. I to jest cokolwiek smutna wiadomość, ponieważ VA-11 HALL-A wydaje mi się lepiej napisana i mniej pretensjonalna niż Coffee Talk, które w pierwszej kolejności chce się czymś podzielić i dopiero w drugiej opowiedzieć fajną historię, a ja niestety wolę morały od manifestów. Nie żeby VA-11 HALL-A jakoś mocno do mnie trafiła, ale udało mi się z niej natrzaskać z pięćdziesiąt screenów z fajnymi tekstami i chyba tylko pamięć Switcha mnie zatrzymała przez zrobieniem ich więcej. Jeśli to nie jest materiał na GOTY, to ja już nie wiem co! Sprawiedliwie muszę jednak rzec, że nie zdecydowałam się powalczyć o dobre zakończenia (co za chamówa z tym czynszem, OMG), bo trochę nie chciało mi się czytać drugi raz tego samego dla piętnastu sekund pokazu slajdów, obejrzałam więc resztę na JuTjubie. Mimo wszystko rozumiem cult following dla tego tytułu – naprawdę świetnie wyważenie między porąbaniem, anime tropami i błyskotliwymi dialogami, plus postacie są uroczo ludzkie i mają normalne relacje. VA-11 HALL-A wygrywa też tam, gdzie moim zdaniem poległ Cyberpunk 2077 – mianowicie nie boi się dyskutować ze swoim światem przedstawionym. Np. cały wątek Dorothy i androidowej prostytucji to kawał smakowitej pożywki dla mózgu i gra podchodzi do tego z fajnej, introspektywnej strony. Nie trafiło mi do serca, ale za to trafiło mi do głowy, which is nice enough.
Dylogia nowego Larry’ego regularnie lata za grosze na Switchu, więc stwierdziłam, że co mi tam – nie ma siły, że przebije Miłość na Fali, ale chcę zobaczyć, jak zrobią grę opartą na podrywie i ruchańsku DZISIAJ. No i w sumie zrobili ją całkiem sympatycznie, wyśmiewając wszystko po równo, aczkolwiek prawie nigdy ze złośliwością. „Prawie”, ponieważ są momenty, gdy widać, że gra opowiada się za jednoznaczną oceną (np. cały segment z Trumpem), jednak scenariusz unika moralizowania i skupia się raczej na przedstawianiu zjawisk w krzywym zwierciadle, zostawiając interpretację odbiorcy. Chociaż – czego się nie spodziewałam – znajdą się również wątki poważne, np. cały główny łuk fabularny jest wybitnie feministyczny i stanowi naprawdę dobrą podstawę pod tę opowieść. Nie pomyślałabym, że pochwalę grę o wyrywaniu lachonów (i nie tylko!) za wyczucie, a tu proszę. Kto zna Larry’ego, ten wie, że jest to seria przygodówek i w nowej odsłonie nic się nie zmieniło. Pytanie brzmi więc, jak się w to-to cudo gra? Nie będę ukrywać, że ja tu przyszłam głównie dla humoru i historii, ponieważ pomna Miłości na Fali wiem, że ten typ point’n’clicków gameplayowo to nie jest coś, co ja jestem w stanie przejść bez poradnika i nowy Larry tylko mnie w tym przekonaniu umocnił. Może to jeszcze nie poziom Deponii (nie, nigdy nie odpuszczę), ale tutaj też spotkamy takie fantastyczne rozwiązania jak łączenie szczura z kondomem, fun times. Ogólnie jeśli nie lubisz zagadek ekwipunkowych, to trochę nie masz tu czego szukać, ponieważ przez lwią część czasu chodzisz z całym wysypiskiem śmiecia chomikowanego po kieszeniach i teraz wymyśl, co z czym połączyć. Drugi największy grzech Wet Dreams Don’t Dry to brak polskich liter w czcionce wybranej do lokalizacji – ale jest tu happy end, ponieważ w drugiej części edycja już do nich doszła i są! I tłumaczenie to kawał solidnego przekładu, który chybia może w trzech momentach, ale tak? Ho, dla takich screenów gram po polsku w przygodówki! Podsumowując, w skali 1-10 stawiam Larry’emu „przetrwa Twittera” i nic więcej, bo już starczy tych dwuznacznych żartów, to szanujący się blogasek.
4. Monster Prom (Steam)
Okej, dobra, wróć, jednak będą jeszcze dwuznaczne żarty. Chociaż w sumie to nie, bo Monster Prom to ucieleśnienie tezy „subtext becoming text”, więc nikt się tu nie cenzuruje, scenariusz idzie na całość AND I AM FUCKING LOVING IT. Kto nie wie, temu opowiem, że Monster Prom to jeden z tytułów, w którego tworzeniu brało udział pół amerykańskiego YouTube’a, a która to potem połowa namiętnie to cudo ogrywała na każdym możliwym let’s playu i streamie. Jeżeli chcieliście kiedyś grać w dating simy wyczynowo, to teraz macie okazję, ponieważ MP to wyrywanie lachonów w co-opie (a może nie?!). Zostały dwa tygodnie do studniówki – naprawdę niewiele czasu, by rozpalić serce szkolnej gwiazdy, ażeby ta zechciała iść z tobą na tę najważniejszą w życiu (nastolatka) noc! Rozwijaj więc swoją postać, podbijając kreatywność podczas szkolnego przedstawienia lub zajebistość w toalecie i spróbuj zauroczyć swoją flamę porąbanymi pomysłami albo zwalającymi z nóg odpowiedziami (a wszystko to w oparciu o twoje staty!). I módl się, aby kolega też nie chciał wyrwać Polly, bo może jej szepnąć coś niemiłego na twój temat i żegnaj, wspólna studniówko! Monster Prom to gra jedyna w swoim rodzaju i do tego reprezentująca ten rodzaj poczucia humoru, który uwielbiam, więc cieszę się, że wreszcie mam przyjaciół i mogę w nią z kimś zagrać (bo samemu to trochę lipa). A jak już odblokuję te milion interakcji, to jest zawsze Monster Camp i trzecia część się tworzy. I żeby było jasne – pierwsza zobaczyłam Verę, tak że wiecie, rączki przy sobie.
Komentarze
Prześlij komentarz