Dziś złamię wam wszystkim serca, bo nie podobał mi się symulator układania magnesów na lodówce, nie podobały mi się tegoroczne przygody Kiryu, nie podobało mi się jedno otome, choć wcześniej mówiłam, że tak (więcej szczegółów po przerwie) i nie podobała mi się gra Beemoovu. … A nie, akurat pod tym względem wszystko w normie, bo oni są moim osobistym EA, Activision i Ubisoftem w jednym. Prawie jak Studio Blast przeglądarkowych otome, co za renoma, ta reputacja! No to nie przedłużając: oto moja lista gier, które najbardziej mnie rozczarowały w tym roku. Nie ma tu tym razem żadnych kaszan poza Słodkim Flirtem, tym moim toksycznym związkiem, w którym tkwię od lat. Tak więc w tym roku uczulam na to, że obiektywnie rzecz ujmując, możecie kupować sobie spokojnie i z czystym sumieniem wszystko, co tu oczerniłam, bo to dobre gry są. Po prostu było mi z nimi nie po drodze. … Tylko żeby wam nie strzeliło do łbów wydawanie pieniędzy na Słodki Flirt!
1. Unpacking (Switch)
Unpacking na papierze to gra-marzenie dla mojego autyzmu (i autyzmu połowy giereczkowa), bo polega na układaniu rzeczy tam, gdzie ich miejsce. Prawda? NIEPRAWDA, ponieważ z jakiegoś powodu nie mogę wrzucić durszlaka do garnków i do dziś nie rozumiem, czemu środek owadobójczy nie może stać pod zlewem. Oczywiście można wyłączyć obdżektiwy, więc gra przepuści cię do następnego etapu nawet wtedy, gdy już wypstrykasz się z pomysłów co do tego, gdzie do cholery Unpacking uważa, że należy postawić tę konkretną parę butów. Tylko what’s the point then? Dla historii też specjalnie nie ma po co grać, bo nie dość, że skromna, to jeszcze nawet te ochłapy toną w powodzi gameplayu, który mnie na przykład frustruje jak wszyscy diabli, więc podczas gdy większość indyko-maniaków z przyjemnością dobierała do siebie rajty w szufladzie, ja jako jedyna musiałam układać je z melisą pod ręką. Czy Unpacking może się podobać? Jasne, sugerują to niezliczone pozytywne opinie w internetach. Co prawda pewnie ich autorzy wychowywali się w domach, w których chowano durszlaki po lodówkach, ale kim ja jestem, by oceniać wybory życiowe innych ludzi.
2. Like a Dragon: Ishin! (PS5)
Like a Dragon: Ishin! to powiew nostalgii, tyle że w tym mało pochlebnym wydaniu. Jestem pod wrażeniem tego, jak gładko weszła mi nawet Yakuza 3 po latach, ale już przy Ishinie ani na krok przez całe posiedzenie nie odstąpiła mnie myśl, jaka ta gra jest STARA. Nie wiem, czy to kwestia faktu, że RGG Studios nie mogło skopiować znowu całego Kamurocho, więc musiało się uciec do wypełnienia gameplayu powtarzalnymi mechanikami, co by się zanadto nie narobić, ale fakt faktem ta część wsadza „list” w „completion list”, tylko że w tym wyjątkowo żmudnym znaczeniu. Wszystko zajmuje tu wieki – zarabianie pieniędzy (tak, znam patent z żeńszeniem, dalej za mało i za długo, a kurczaki to się mogą iść gonić… wait), odblokowywanie nowych umiejętności, gotowanie żarcia, rozwijanie przyjaźni, wbijanie expa u kowala (zgiń-przepadnij, zły duchu), oczekiwanie, aż Ryoma wyjmie jaja z torebki i wykaże wreszcie jakąś chęć pociągnięcia fabuły naprzód. Nie czaruje również sama idea Yakuza All-Stars, ponieważ znanym i lubianym postaciom albo dostają się role, w których nie mogą się wykazać (Majima), albo nie dostaje się właściwie rola żadna (Mine). Ani to dobry fanserwis, ani to zajmująca odsłona serii, więc gdy już wreszcie rzucę się do powtarzania całej sagi, to raczej to cudo sobie bez wyrzutów sumienia pominę.
3. Słodki Flirt: Alternate Life: Armin/Uniwersytet Redux (przeglądarka)
TRZY. DŁUGIE. LATA. Zajęło mi przejście Uniwersytetu bez wydawania złamanego grosza na to zardzewiałe, dziurawe i trącące zdechłym szczurem (bo już dawno nie myszką) magnum opus Beemoovu. Czy było warto, zapytacie? Cóż, nieszczególnie. Pomyślałby kto, że umieszczenie fabuły na uniwersytecie to jak ustawienie auto-pilota, scenariusz pisze się sam, bo przecież tysiące amerykańskich młodzieżówek nie może się mylić co do szalonej liczby klisz, którą można w takową upchnąć i przemielić na miliard sposobów od nowa. A jednak – Beemoov ma tylko dwa tryby, albo boi się tropów jak ognia i wymyśla swoje własne absolutnie od czapy pomysły, albo rzuca się na wytarte rozwiązania jak lew, całkowicie chybiając z ciągiem przyczynowo-skutkowym, morałem, zaangażowaniem. W każdym razie wynik jest ten sam; Uniwersytet od jakiegoś trzeciego odcinka, gdy kończy się Introduction Arc, zmienia się w festiwal nudy i banału, którym można by efektownie leczyć bezsenność. To gra rzekomo o randkowaniu, ale rozwijanie relacji to ostatnie, co interesuje scenariusz. Niemal cały czas antenowy spędzamy na podziwianiu wydumanych problemów głównej bohaterki i zajmowaniu się przez nią wszystkim, tylko nie tym, czego może spodziewalibyście się po akcji umieszczonej na studiach. Nie skłamię zanadto stwierdzeniem, że ta część przypomina czytanie pamiętnika niezwykle nudnej osoby, ponieważ nawet spotkania z lachonami zostały w większości sprowadzone do „rozmowy o wszystkim i niczym”, tak jakby wyjątkowe chwile z wybrankiem serca ekscytowały równie mocno, co schnąca farba. Oczywiście już standardem w tej serii jest fakt, że nasze wybory nie mają żadnego znaczenia. Nie da się wypisać z żadnego głupiego wątku, bohaterka niezawodnie znajdzie sposób, by znaleźć się w centrum każdego wyjątkowo toksycznego problemu, choćby musiała się fabularnie teleportować do sąsiedniego kraju. Ogólnie jestem pod wrażeniem, jakim fillerem okazał się Uniwersytet – możecie przeczytać opis postaci i od razu przejść do przegrywania w życie w Love Life, bo Uni nie może poszczycić się właściwie żadnym plot pointem, który okazałby się nieodzowny w niuansowaniu wątków fabularnych w LL. Recap z pierwszego odcinka wystarczy, by zrozumieć wszystko, tak więc jeśli nie chcecie, jak ja, tracić trzech lat na leciwe otome, gdy wystarczy kupić Switcha i mieć milion lepszych, to macie moje błogosławieństwo. A dlaczego dorzuciłam tu jeszcze AL Armin? Ponieważ w międzyczasie Beemoov wydał dwa odcinki ślubne do tego spin-offa i stoją one na poziomie kaset z filmami z wesel. Ja nie żartuję, ktoś w tej firmie stwierdził, że napisze scenariusz wybierania potraw i obrączek z chirurgiczną dokładnością i zadęciem tychże, i wykonstatował, że to będzie dobre. I just fucking can’t.
4. Strawberry Vinegar (PS4)
Strawberry Vinegar to jedna z wcześniejszych VN-ek ebi-hime, które zapewne spodobałyby mi się bardziej, gdybym była młodsza i miała mniej przerobionych dzieł kultury na koncie. Ogólnie to urocza opowieść o z lekka nadętej nastolatce, która wszystko wie lepiej i jej relacji z przesłitaśną córką króla piekieł, która wpieprza jej się na chatę. Dziewczynki razem odkrywają uroku przyjaźni oraz jedzenia, a wszystko to okraszone moe i ilustracjami co wymyślniejszych japońskich potraw, aż ślinka cieknie. Jeżeli lubicie cute girls doing cute things, to tutaj stężenie gatunku wywala poza skalę; jest też czarująco napisane, jak zwykle u ebi. Niestety po intensywnym zgłębianiu tego nurtu tych x lat temu narysowany ramen i japońskie mundurki to już trochę za mało, by przykuć moją uwagę, więc niestety od połowy skończyło się na przewijaniu. Not all of them can be winners.
5. Horizon Forbidden West: Burning Shores (PS5)
Nie będę wam pisać, jaki Horizon jest nudny, bo wy już wiecie, że popełniłam ze dwa teksty na ten temat, jeśli nie więcej, nie pamiętam, dlatego skupię się tylko na tym, co wyjątkowo wkurwiło mnie w tym dodatku. Mianowicie nie uszło mej uwadze, że Sony i samo Guerilla Games jakoś tak uznali, że przygody Aloy to trochę jakby taki pomnik queerowości w stajni gier Playstation. Tak więc moje pytanie brzmi: dlaczego taka odważna i łamiąca konwenanse marka wyizolowała lesbijski romans do opcjonalnego dodatku? Powiedzmy sobie szczerze: ja wiem i ty wiesz, że ta postać nie pojawi się już w następnej części. Nie może się pojawić, ponieważ nie każdy to DLC ma (tu ta różnica będzie tym większa, bo Burning Shores nie wyszły na PS4); nie może się pojawić, ponieważ od początku queerbaitingowa Aloy ma WYBÓR, czy pakować się w tę relację, czy nie, co by czasem nikogo „nie urazić”. I nie, nie zasłaniajcie mi się tu odgrywaniem ról i decyzjami gracza, Horizon wrzucił tę mechanikę na odczepnego i ona nigdy nie miała znaczenia, taki jest kanon (zresztą ta zasłona dymna i tak nie podziała na Metacriticu, więc o co tu walczyć). Nie wiem, w tym przypadku wydaje mi się to wyjątkowo perfidne, biorąc pod uwagę, jaką progresywną udaje ta seria – nawet oko by mi nie drgnęło, gdyby to była inna marka. Ale otoczka wygląda tak, że Horizon otwiera ten swój dziurawy parasol inkluzywności i w próbie upchnięcia pod nim wszystkiego, co się da – feminizmu, homoseksualności, transgenderowości, itd. – nie mieści pod nim niczego, a nic mnie tak nie wkurwia jak kiwanie się z jeżem z cyklu „może tak, może nie, proszę, kupcie naszą następną grę”. Poza tym Horizon nie byłby sobą, gdyby nie wyłożył nam jeszcze paru zwyczajowych morałów o wdzięku rozpędzonego buldożera. Główny złol jest oczywiście przegięty do granic możliwości, żebyś tylko na pewno się nie pomylił, kogo należy nie lubić, a nasze bohaterki rzecz jasna prześcigają się w rzucaniu w niego inwektywami, abyś pamiętał, jakie to one nie są fajne i cool, bo od razu udało im się przejrzeć gościa tak szemranego, że nawet pięciolatek nie chciałby wziąć od niego cukierka. Może Guerilla Games powinno przejść się do Neila, żeby zrobił im kurs z nieprzejmowania się internetowymi krzykaczami, skoro już weszli w tę całą niszę „cinematic experiences” Sony.
6. JACK JEANNE (Switch)
“Ciaro, czy ta gra czasem nie była na poprzedniej liście” – była. I zaraz wytłumaczę ten zaskakujący zwrot akcji. Największą siłą JJ jest jego świetny scenariusz oraz galeria cudownych i złożonych osobistości. I to nie ulega zmianie do samego końca. Jednakże co przynajmniej dla mnie niesamowicie wykoleja ten tytuł, to jego konstrukcja. JJ próbuje być za dużą liczbą rzeczy naraz i to mści się niesamowicie przy próbach odblokowywania kolejnych ścieżek. Ta gra ma niesamowicie długi common route – do tego stopnia, że tylko ostatni rozdział to indywidualny route chłopaka, na którego się zasadzamy. Nie da się ratować sejwowaniem na potęgę, ponieważ scenariusz wypełnia krocie decyzji, co do których musimy się od razu zadeklarować, jeśli chcemy zdobyć konkretną flamę. Dodatkowo przy tym JJ próbuje być star-raiserem, więc co tydzień musimy klikać, którą statystykę chcemy wbijać. Nawiasem mówiąc, windowanie numerków nie wpływa na nic poza możliwością odblokowania danego route’u i otrzymania dodatkowej scenki w finale. A więc całą grę oparto na mechanice, którą nie tylko można zautomatyzować w wyłącznie minimalnym stopniu, to jeszcze pełni ona tę jedną, jedyną, arbitralną funkcję i nic poza tym. Dodatkowo w JACK JEANNE odgrywamy przedstawienia, których nie da się pominąć, więc czy zdobyłaś w tym numerze tanecznym Super Sexy Stylish, czy dwóję z plusem, nieważne – za każdym razem musisz przechodzić go od nowa i tak co playthrough. Nie napisałam recenzji tej grze, bo najzwyczajniej w świecie po trzech ścieżkach miałam dosyć czytania tych samych eventów i rozmasowywania palca po intensywnym przewijaniu. JJ to wspaniały pomysł, wspaniała historia, wspaniała atmosfera. JJ to także tytuł, który z dziką agresją rzuca się zmarnować ci czas peletonem najzwyczajniej w świecie nietrafionych gameplayowych decyzji, a nawet fantastyczny scenariusz kupa, gdy muszę się do niego przedzierać cztery wieczory z rzędu, by nareszcie przeczytać coś nowego.
7. Fashion Dreamer (Switch)
Jestem wielką fanką serii Style Savvy/New Style Boutique na DS-a. Tak, są to obrzydliwie babskie gry, w której masz se butik, sprzedajesz ciuchy i ubierasz klientki, 10/10, nie znacie się. No więc gdy dowiedziałam się, że odpowiedzialne za tę serię synSophia wypuszcza na Switchu duchowego następcę NSB, oczywiście, że rzuciłam się na nią premierę jak tygrys na zwierzynę w sercu tropikalnej dżungli. I choć część fandomu czym prędzej zaczęła bronić Fashion Dreamera, bo przecież firma dostarczyła tyle, ile pokazała na trailerach i nikt nie obiecywał więcej… To mimo wszystko nie usprawiedliwia to faktu, iż nawet uwzględniając te argumenty, gra wydaje się cokolwiek niedorobiona. Szafa oparta na zbieraniu i tworzeniu ciuchów nie ma nieograniczonego metrażu; wyszukiwarka jest niesamowicie ograniczona i nie pozwala np. na dobieranie ubrań kolorystycznie; całość to chodzenie w kółko po małym hubie i zbieraniu lajków za stylizacje. Możesz też robić sobie zdjęcia i wklejać je na social media. I w sumie to tyle – gameplay loop nudzi strasznie szybko, interfejs jest po prostu toporny i nie ma tu nic do roboty. Gdzieś pod brakiem kreatywności Fashion Dreamera widać zadatki na dobrą ubierankę. Niestety wyparły ją trzy systemy gacha z miernymi nagrodami i event, który z bólami kończę tylko przez wzgląd na FOMO.
8. Like a Dragon Gaiden: The Man Who Erased His Name (PS5)
Tak, dobra, dobra, ciśnijcie sobie ten krzyżyk w kącie, zgadnijcie, ile mnie to obchodzi! … Żartowałam, proszę, wróćcie. Okej, to teraz będę się tłumaczyć. Tak więc ja wiem, że Gaiden z Kir… Joryu to następne przyjście Jezusa w Yakuzowym światku i kwintesencja serii, i w ogóle to najwspanialsza część od części poprzedniej… Ale powiem wam szczerze, że ja właśnie odniosłam całkiem odwrotne wrażenie. Gaiden pokazał mi mianowicie, że w tej formie, którą znamy, RGG Studios już nie ma zupełnie nic do opowiedzenia w kwestii Kiryu. W oczach fanów fabuła Człowieka, Który Porzucił Własne Imię to przegląd „the best of”; w moich z kolei to znowu to samo, które naprawdę nie zasługuje na własną grę nawet takich rozmiarów i powinno pozostać DLC na cztery godziny. Bo czego my tu nie mamy: ponownie Kiryu musi udowodnić jakiejś frakcji, że jest super fajny, podczas gdy ta lży go co chwila, bo w momencie wyjścia nowej gry wszyscy automatycznie zapominają o fabułach pozostałych; znowu Kiryu siłą determinacji i czystym sercem przekonuje do siebie jakiegoś zblazowanego frajera; znajdujemy kolejne przegięte źródło rozpusty, na które nikt nigdy nie wpadł; bijemy się w finale z kolesiem, który jest o taki mocny, ale tak naprawdę nie bardzo, ale fabuła bardzo chce, żebyśmy w to uwierzyli… I tak, upraszczam to wszystko niemożebnie, jest w tym trochę więcej niuansu, a niektóre rzeczy nie do końca tak wydarzyły się w poprzednich odsłonach… Ale dla mnie to już za mało po jakichś dziesięciu częściach z Kiryu w roli głównej. Jedyne, co naprawdę mnie interesowało i czego oczekiwałam po tym dodatku, to odniesienia się Kazumy do dzieciaków z sierocińca i w ogóle kontaktów z ludźmi mu bliskich.
Brat: I to jest jego syn, tak? Ale se pogadali.
Ja: ANI MNIE NIE WKURWIAJ
Dostałam tego z dziesięć minut i BYŁO TO DOBRE… Tyle że reszta to rehash fabułek, które na potęgę widzieliśmy już w poprzednim milionie odsłon. To nie tak, że nie ma tu fajnych rzeczy: jak wspomniałam, Ta Scena™ to jest coś, na co czekałam bardzo długo i wreszcie dodało do Kiryu coś więcej ponad ratowanie Klanu Tojo i problem moralny odcinka. Akame jest fantastyczna i mam nadzieję, że nie przepadnie na wysypisku zapomnianych bohaterów Yakuzy (z drugiej strony Nishitani III już najlepiej niech nie wraca, tak chybionego fanserwisu nie widziałam dawno). … I w sumie to tyle? Gaiden nie trafił do mnie tak bardzo, że na chwilę nawet zniechęcił mnie do Infinite Wealth. Na szczęście naprawiły to nowe trailery, bo wychodzi na to, że tam już wykombinowali, co zrobić z Kiryu i szczerze powiedziawszy, to odetchnęłam trochę z ulgą. Po szóstce zaczęło się wymyślanie na siłę i chociaż nie jest to jakieś strasznie złe, to już stoi za blisko robienia z tej postaci parodii samej siebie, a nie takiego Smoka Dojimy chcę pamiętać. Aczkolwiek muszę podziękować Gaidenowi za jedno – sprzedał się tak dobrze, że Yokoyama zapowiedział gotowość do stworzenia takich miniaturek innym postaciom. Czy to oznacza, że dostaniemy historię Saejimy, w której nie będzie uciekał z więzienia?! O MÓJ BOŻE
Komentarze
Prześlij komentarz