Opowieści z Ciarolandu #18

 
Dzisiejszą pękatą paczkę Opowieści sponsoruje walka z zaległościami oraz uleganie promocyjnej pokusie… więęęęęc wychodzimy na zero. Anyway nadrobiłam kilka rzeczy, które kisiły mi się na dysku I które kisiły się gdzieś w odmętach pamięci jako warte przejrzenia, gdy nadarzy się okazja. Tak więc dziś w menu Filary Ziemi Kena Folletta, ponowne spotkanie z dziewczynami z River City, Firewatch, symulator pracy w housekeepingu za granicą, pożegnanie z FFXVI oraz tradycja w Ciarolandzie, czyli indykowe yuri. Enjoy!

1. Ken Follett’s Pillars of the Earth (PS5)


Podejrzewam, że mainstream tego nie wyłapał przy ogłoszeniu Golluma, bo też Daedelic Entertainment znają tylko te osoby, które na własnej skórze doświadczyły traumy próbowania wymyślić, z czym trzeba połączyć dziobaka, aby pociągnąć dalej rozgrywkę w Deponii, ale… No, Daedelic Entertainment słynie głównie z tworzenia niskobudżetowych przygodówek, więc ja, jak ta Kasandra, domyśliłam się zawczasu, dokąd zmierza ta piękna katastrofa. I szkoda, że ten błąd kosztował DE wszystko, ponieważ może nigdy się zamknę na temat moon logic Deponii, ale ogólnie wspominam gry tego producenta całkiem okej. Case in point – Filary Ziemi są fantastyczne. Jasne, najpewniej duża w tym zasługa materiału wyjściowego, ponieważ styl pisania, tematyka oraz sposób przedstawienia narracji to ta cudowna poetyka klasyki literatury z XX wieku. Z drugiej strony takie coś też trzeba umieć na język gry przełożyć i DE odwaliło przy tym kawał świetnej roboty. Voice acting stoi na najwyższym poziomie, sceny dobrano perfekcyjnie, a emocje wygrano po mistrzowsku. To stonowana opowieść, która nie tłumaczy dobitnie uczuć bohaterów, pozwalając widzowi na własny osąd sytuacji – motywacje większości postaci potrafią być dwuznaczne i historia, gdzie chce i może, unika dzielenia ich na czarne i białe. Oczywiście zdarzają się skrajni antagoniści, ale Filary Ziemi cechuje ten dojrzały sposób introspekcji, gdzie pozwala się osobom dramatu popełniać błędy i zmieniać się wskutek przeżytych wydarzeń. Gdyby dane było DE zegranizować kolejne części, z przyjemnością bym po nie sięgnęła. Filary Ziemi są tak książkowe, jak tylko się da, a takie coś bardzo lubię.

2. River City Girls 2 (Nintendo Switch)


Druga część River City Girls musiała na Switchu przeczekać swoje, ponieważ początkowo mnie i brata odrzuciła słaba optymalizacja. Przyznam się, że wolę plastyczność Streets of Rage 4 od bardziej technicznych przygód Misako i Kyoko, ale nawet pomijając preferencje, niedający rady utrzymać 30 klatek na mapie świata Switch zabijał jakąkolwiek chęć do gry tak dobrze, jak Leviathan mnie w Final Fantasy Mode. Gdzieś po drodze jednak wydarzył się patch i choć RCG2 ciągle potrafi się zasapać w kilku momentach, to są to naprawdę momenty, które znikają, zanim się obejrzysz. Skoro już wyjaśniliśmy sobie stan techniczny, to jak wygląda gra sama w sobie? Trochę trudno mi ocenić ten sequel – to znów ten sam porąbany humor i radość płynąca z oklepywania glac. Jak na kontynuację przystało, jest tu wszystkiego "bardziej" i teoretycznie lepiej. Miasto się rozrosło, mamy więcej miejsc do odwiedzenia oraz questów do wykonania. A mimo to chyba wolę krótszą jedynkę, ponieważ RCG2 wprowadza nieco za dużo waty nieuchodzącej gatunkowi. Zadania poboczne może są zróżnicowane, ale uwierz mi, że zapamiętasz głównie te, które wyślą cię w kolejną podróż dookoła River City. I w sumie to jest mój główny zarzut wobec tej części – za dużo backtrackingu i robienia w kółko to samo. Ja wiem, że czepiam się bijatyki o bycie bijatyką, aczkolwiek zwarte doświadczenie jedynki nie zmuszało mnie do szturchania co chwila przysypiającego brata, gdy wracaliśmy do pierwszej lokacji PO RAZ KOLEJNY, ponieważ Matt McSzkielet kazał nam poszukać zagubionych kart. Chłopie, przed chwilą byłam tam po kota, nie dało się tak od razu!?

3. Firewatch (PS5)


Firewatch swego czasu ogłoszono kolejnym nadejściem Jezusa w gatunku symulatorów chodzenia, ponieważ ten dla odmiany miał ciekawą fabułę, której nie wyizolowano do czytania mętnych zapisków na porozrzucanych wszędzie kulkach z papieru. Jako że wtedy podniecały się nią nawet osoby, które na co dzień rushowały B w CS-ie i wyzywały ci mamę, to odłożyłam ją w pamięci na półkę „później”. No więc „później” właśnie nadeszło i rzeczywiście Firewatch jest dobry… Ale jednak na promocji. Podoba mi się dojrzałość tej historii, która dobrze bawi się emocjami, z głową stopniując napięcie. Lubię też zakończenie i idący za nim przekaz – możesz uciec przed swoimi problemami, ale one i tak cię dogonią. To twoja decyzja, czy się z nimi zmierzysz, czy będziesz unikać ich w nieskończoność. Myślę, że Firewatch jest tym typem gry, która czeka na właściwe osoby. Mam nadzieję nigdy nie zmierzyć się z tragediami Henry’ego; z drugiej strony pewnym spokojem napawa mnie fakt istnienia opowieści, która ROZUMIE. Trudno mi jasno stwierdzić, czy Firewatch to dobra historia. Na pewno jest świetnie zagrana i przedstawiona. Jednak jest to też ten typ intymnego tekstu kultury, który docenią osoby z większą empatią albo podobnymi doświadczeniami. Ze swojej strony polecam kupić Firewatch na promocji tylko ze względu na technikalia. Myślę, że dwadzieścia euro to trochę za dużo za ten tytuł w stosunku do jego długości oraz formy rozgrywki…

4. This Bed We Made (PS5) 
 

… A zdanie to umocniła moje przygoda z This Bed We Made, które też jest produkcją mniejszego studia i tu akurat poczułam, że spokojnie należą jej się pieniądze, jakie za siebie woła. Z drugiej strony przygody pokojówki Sophie to dark reprise moich doświadczeń życiowych, więc proszę bardzo, co człowiek, to opinia. This Bed We Made to mokry sen twoich koleżanek z housekeepingu, które chciałyby, by ich praca tak wyglądała. Grasz pokojówką, która ma przykry zwyczaj grzebania gościom po rzeczach. O tak, z ciekawości, przecież nic w tym złego! Nawet recepcjoniści ją do tego zagrzewają, bo nudna ta robota jak cholera, a to zawsze jakiś nowy powód do plotek. I tym sposobem pewnego dnia Sophie odkrywa intrygę obejmującą prawie całe przydzielone jej piętro i już w tym nasza głowa, aby dojść, kto z kim i dlaczego. Gra świetnie operuje swym małym budżetem – poruszamy się po skromnym metrażu wypełnionym po brzegi kontekstem, czy to w rozmowach, które możemy podsłuchać, czy to w zawartościach szafek, czy różnych zapiskach do przeczytania. W odróżnieniu od znielubianego przeze mnie Gone Home, tutaj każda informacja ma znaczenie i nie wydaje się wsadzona tylko dla stwarzania pozorów, że dużo się dzieje. Gra ma też świetny voice acting (niech ktoś da nagrodę aktorce podkładającej głos Beth, serio) oraz fantastyczną pracę kamery, która z wdziękiem nadrabia graficzne braki, wprowadzając odpowiednią atmosferę. Wydaje mi się, że sporo ujęć stanowi ukłon w stronę klasyki thrillerów, ale to już zostawiam fanom kina do potwierdzenia. This Bed We Made jest też grą z silnym wątkiem queerowskim i społecznym, co czyni z niej trochę period piece ukazujący los tych społeczności w Montrealu lat 50. Nie mogę tu za dużo powiedzieć ze względu na spoilery, dlatego jeśli interesuje was ta tematyka, to z głębi serduszka polecam This Bed We Made, 10/10, posprzątałabym te pokoje jeszcze raz.

5. Final Fantasy XVI: The Rising Tide (PS5)


No i co, skończyła się przygoda Clive’a wraz z drugim i ostatnim DLC do FFXVI. Czy był to finał z przytupem, czy ledwo kamyk plusnął i cichutko opadł na dno? Nie ukrywam, że miałam ochotę na więcej; widać, że te DLC były robione trochę na bazie odrywania kuponów. The Rising Tide wprowadza sporo dobrego – kolejną widowiskową walkę z Eikonem, trochę lore’u (w tym także dla Jill, więc oto macie wszyscy ci, którzy czekali), dwa nowe movesety oraz arenę dla tych graczy, którzy wywijają Clive’em Super Sexy Stylish z zamkniętymi oczami. W zgodzie też z duchem tej części, stanowi hołd dla poprzednich serii, ponieważ ruszamy do Mysidii, a imię Mingwu pojawia się często i gęsto. Mimo wszystko jednak sądzę, że wszyscy ci, którzy spodziewali się jakichś ryjących banię rewelacji w związku z Leviathanem nie będą specjalnie usatysfakcjonowani, samo prowadzenie fabuły to „idziemy grupą za nową koleżanką i dużo gadamy”, a questy to dalej nic wartego uwagi. Mysidia jest piękna i pięknie brzmi, ale to wszystko już widzieliśmy i to raczej za mało, by zrobić z tego dodatku must-have. Jeśli miałabym polecać kupno, to ze względu na Leviathana, bo to kolejny ciekawy i fajny move set, aczkolwiek to już wasza decyzja, czy uważacie to za warte waszych pieniędzy. Mimo wszystko cieszę się, że dane mi było spotkać się i krzyknąć „dalej, Clive!” jeszcze raz.

6. Death Becomes You (Nintendo Switch)


Nasza mentorka w magicznej szkole umarła, w morderstwo zamieszane są cztery osoby i teraz jako dobra koleżanka spróbujesz dowieść prawdy, gadając i śledząc podejrzane. Tak w wielkim skrócie przedstawia się fabuła Death Becomes You i najbardziej to cudo urzekło mnie atmosferą. Sidney, nasz awatar, nie stracił tylko przyjaciółki – stracił całe życie i dziewczyna nie potrafi sobie z tym poradzić. Od samego początku czuć, że coś z tą relacja jest/było nie tak, a każdy kolejny monolog wewnętrzny bohaterki stanowi piękny przykład osoby w toksycznym związku. I myślę, że w tym tkwi największa siła sposobu prowadzenia intrygi w tej grze. Nie wybieramy w DBY opcji dialogowych, tylko osobę, na której chcemy się skupić podczas naszego śledztwa. To prowadzi nas do powolnego rozwijania kłębka skomplikowanych relacji, które utrzymywała każda z podejrzanych ze zmarłą Lyrą, a co za tym idzie, różnych potencjalnych motywów dla zabójstwa. Scenariusz powoli buduje przed nami obrazy czterech różnych osób i odkrywanie tych kart jest bardzo angażujące. Death Becomes You nie jest długą grą, ale to nic, bo świetna proza mądrze wykorzystuje czas antenowy, aby z gracją nakreślić złożoność tak samych bohaterek, jak i związków między nimi. Jeśli macie ochotę na jakąś yuri miniaturkę ciekawie babrającą się w ludzkich emocjach, to szczerze polecam DBY.

Komentarze