Retrospekcja: Mass Effect 2, cz.2

Witam w drugiej części Retrospekcji Mass Effect 2. Po pierwszym poście założyłam, że w tym zawrę moje spostrzeżenia na temat pozostałych postaci i może paru NPC-ów, aczkolwiek teraz myślę, że niektórych bohaterów potraktuję zbiorczo albo w ogóle ich pominę. Jak już pisałam, ME2 nie jest tak zwarte narracyjnie jak ME1, więc choć każdy członek party ma coś ciekawego do powiedzenia (jakość scenariusza starego Bioware’u), to mimo wszystko nie każdy wątek zapadł mi w pamięć z taką samą siłą. Jeśli ta Retrospekcja okaże się przez to nieco rozbiegana, to przepraszam. Myślę też, że nie będzie tu za dużo analizy, a raczej zbiór opinii, więc jeżeli ktoś liczy na głębokie przemyślenia, to raczej nie tym razem.
No to co, Garrus, nie?! Archanioł mego serca wraca, by stanąć u boku Shepard i po raz kolejny strzelić kulkę w łeb każdemu Reaperowi i Collectorowi, który się napatoczy. W momencie, gdy spotykamy starego druha, aż mi głos utknął w krtani – tak dobrze wygrane jest zmęczenie systemem i… nnnno, w sumie wszystkim Vakariana. A on tylko wzdycha! Cinema at its finest. Można by się oczywiście kłócić, że nasze ostre paragonowanie poszło zupełnie na marne w kreowaniu Garrusowi jakiegoś zdrowszego światopoglądu, ale w sumie czy jest go za co winić? Jego powrót do psychologicznych korzeni to chyba najlepsze i najlogiczniejsze, co wylosowało się z zaserwowanego w ME2 kasowania osiągnięć Shepard i resetowania historii. Powidok chwały oraz poczucia spełnionego obowiązku gaśnie z każdą nową porcją cytadelowej propagandy, po co więc walczyć o sprawiedliwość, skoro ani ona, ani dobro nie mają żadnego znaczenia dla najwyżej postawionych? Uznanie zbrodni Sarena przez Radę było lekiem na całe zło wyrządzone Garrusowi przez system; w drugiej części ten sam system powraca, żeby wetrzeć w te ledwie zaleczone rany całą fabrykę soli. Tak więc Vakarian w próbie ratowania tego, co ostało się z jego wytarmoszonej do cna moralności, udaje się na Omegę, planetę bezprawia, gdzie czarne jest czarne, a białego nie ma prawie wcale, co idealnie komponuje się z prostolijnością turiańskich ideałów. W komitywie wspólnego czynienia dobra, Garrus odnajduje chociaż odrobinę komfortu oraz poczucie spełnionego obowiązku. Jeden oddział nie uratuje całego rynsztoku, jakim jest Omega, ale przynajmniej zasady są proste. Paradoksalnie tutaj Garrusowi udaje się wywalczyć sobie kawałek nieba – z podobnie myślącymi kompanami robi to, co zawsze robić chciał, bez potykania się o kłody biurokracji i wyższych instancji. I tę sytuację można rozgryzać na kilka sposobów: kryje się w niej pewna desperacja i żałosność, bo oto wosk w skrzydłach bohatera stopniał po krótkim locie w blasku walidacji przez promienie bezlitosnej polityki, i nie zostało mu nic innego, jak oddać się walce nie do zwyciężenia w celu okłamania samego siebie, że jego czyny mają sens i wcale nie porzucił swoich ideałów. Z drugiej strony można odwrócić tę interpretację i doszukiwać się w niej źródła odwagi – odwagi, by żyć dalej w obliczu kolejnej porażki i spróbować zrobić cokolwiek. Z trzeciej jest to swoiste wołanie o pomoc, próba znalezienia zastępstwa dla atmosfery Normandii oraz braterstwa jej załogi. A z czwartej poczucie obowiązku – bo kto to zrobi, jeśli nie ja? Nieważne z której interpretacji wyjdziemy, zdrada Sidonisa boli tak samo mocno, bo wyłącza Garrusowi terapeutyczny respirator. I chociaż prawie w każdym romansie ME wybrzmiewa się ten słodko-gorzki ton związku między dwoma przeżutymi przez życie jednostkami, to przypadek turianina chwyta mnie za serce najbardziej. Poza tym, że facet jest najurokliwszą pocieszną gapą we wszechświecie, to reprezentuje też najcieplejszą wariację na temat „I can fix him”. „Chciałbym, żeby choć raz mi coś wyszło w życiu” Garrusa wypowiedziane po tylu niepowodzeniach i przeciwnościach losu jest takie LUDZKIE (well, you know what I mean), że jeżeli moje jajniki nie paliły się już wcześniej, to w tym momencie rozbłysłyby z potęgą salwy sylwestrowej. 


Na samym końcu dołącza do nas Tali i nie pamiętam, czy wspominałam o tym przy opisywaniu ME1 (może nie w kontekście całości), ale serio przy tym przejściu po latach odkryłam tę postać na nowo i uważam, że trafił jej się jeden z lepszych (jeśli nie NAJlepszy) character arc w całej serii. W ME2 Tali mocno osuwają się na nosie różowe okulary w postrzeganiu quariańskiej flotylli. To już nie jest to samo naiwne dziewczę z jedynki, które ledwo przestąpiło próg obcej galaktyki; nie, żeby nie zrobiła na mnie wrażenia już wtedy. Ale Tali zaczyna zadawać pytania i krytycznie podchodzić do decyzji admirałów, dorastając wraz z nawarstwiającymi się katastrofami. Ciągle wiele w niej niepewności, co jest zrozumiałe, zważywszy na jej wiek i brak doświadczenia; jednocześnie widać także, że wyciąga ze znajomości z Shepard wszystko to, co najlepsze i szczerze rozgrzewa serce jej wiara w możliwości pani komandor oraz to, za jaki wzór do naśladowania ją sobie obiera. Przyjaźń z Legionem idealnie podkreśla jej rozwój – dziewczyna powoli odchodzi od ksenofobicznych poglądów quarian i próbuje nawiązać dialog z gethem, pozostając z nim w kontakcie nawet po wydarzeniach z ME2. I skoro doszłam już do Legiona, to tym razem nie zrobił na mnie tak wielkiego wrażenia, co inne postacie. Oczywiście, przebłyski motywu robota, który chciał zostać prawdziwym chłopcem, są urocze i dają fundament pod dyskusję na temat roli świadomości w odbieraniu obcego, ale tym razem jakoś nie trafił do mnie ten wątek i kilka pociesznych momentów nie uratowało go niestety od grzania ławy. Nie jest to zła postać – ME3 pokaże nam, jak dobry wątek można dzięki niej zafundować – po prostu tym razem nie udało jej się załapać do mojego TOP 3. 


Jack to postać, do której musiałam dojrzeć, aczkolwiek wciąż nie jest to crème de la crème naszego party, przynajmniej nie w moim odczuciu. Pamiętam, że przed laty irytowała mnie swoim systemowym wręcz „edginess”, które było wtedy modne w popkulturze. Dziś jej dialogi wchodziły mi bardziej (jej podsumowanie Mirandy i Jacoba – bezcenne), miałam rzeczywiście ochotę brać ją do drużyny, by posłuchać ich częściej, ale ostatecznie jej mocno typowa lojalka niespecjalnie mną wzruszyły. Mogłabym zaryzykować stwierdzenie, że wyłączając Zaeeda, misja Jack jest narracyjnie najbardziej typowa i obliczona na wzbudzenie określonych emocji, ale z drugiej strony nie razi mnie ten fakt tak bardzo, by jakoś mocno obstawać przy tej opinii. Znaczy, jasne, można i da się w to zaangażować, bo nie jest to zła lojalka; bez problemu mogę jednak wymienić takie, które trafiają do mnie bardziej. Skoro już jestem przy rzeczach, które nie zrobiły na mnie wrażenia, to odbiję tu w stronę Thane’a. I o rany, Thane to taka wypadkowa wyników sond ulicznych wśród żeńskiej części widowni, że o matko. Nawet mając na uwagę obecność Jacoba w tej grze (Kaidan się nie liczy, bo wpada tylko na scenę, góra dwie), to drelleński shin-shin-asashin jest dla mnie chyba najnudniejszą postacią w party. Podobał wam się Garrus? To macie tu jeszcze bardziej egzotycznego kosmitę, potrafi nawet w magię i jest taaaaaki uduchowiony. Lubicie bad boyów? Patrzcie, jakiego tu mamy dla was skrytobójcę ubranego w obcisłe wdzianko. A dla dodatkowych punktów angstu i wyciskacza łez zafundujemy mu nieuleczalną chorobę. I to chyba jedyny ballsy move w całej tej kreacji postaci, który szanuję, ponieważ Thane’a nie da się uratować i musisz sobie z tym po prostu poradzić. Facet jest tak strasznie skrojony pod zwilżanie majteczek, że zabrakło miejsca na co inne, dlatego do party wzięłam go może raz i stwierdziłam, że tyle starczy. Pewnie z tego powodu też nie jara mnie zupełnie jego misja lojalnościowa, która opiera się trochę na motywie „Thane-bis”, ponieważ pomimo emocjonalnego tła towarzyszącemu okolicznościom Kolyata, to za dużo tu recyklingu w kreacji postaci należącej do rasy, której nie spotkaliśmy i już nie spotkamy. Mniej interesuje mnie chyba wyłącznie Zaeed, którego shtick zatwardziałego najemnika w kosmosie działa tylko raz, więc po odbębnieniu jego misji zapomniałam, że w ogóle mam go w drużynie. 


Wracając do postaci, które nie są mi obojętne – Samara. O rany, uwielbiam Samarę. Wielka w tym zasługa jej aktorki głosowej, która idealnie wygrywa lekkie odklejenie od rzeczywistości i bycie ponad utarte zasady społeczne. Okej, tutaj przez chwilę popiszę ten tekst jedną ręką, because daymmm, jak Samara wbija prawie wszystkie punkty w moim dating simowym bingo. Zdecydowana i dojrzała profesjonalistka emanująca mądrością i kobiecością. OŁ MAJ GAD, włóżcie jej jeszcze okulary i może zapomnę o Garrusie. Albo przemierzę Internet w poszukiwaniu kodów na poliamorię, nie zdołacie mnie powstrzymać. A tak serio – mam love/hate relationship z „romansem” Samary. Z jednej strony doceniam jego dojrzałość i w sumie nie jestem za rozwiązaniami, aby każdy był dostępny dla każdego w tych grach. Ja wiem, że wszyscy lubimy odblokowywać słodkie tête-à-tête z pikselowymi postaciami, ale to nie są dating simy i czasem wydaje mi się, że wątki miłosne są wpieprzone do niektórych gier dlatego, że trzeba i nierzadko odciągają uwagę od reszty fabuły. Oczywiście, będę płakać, że nie mogę iść w tany z Samarą albo Stenem w Dragon Age, ale zwłaszcza w przypadku Samary, która daje dobry powód, dla którego nie chce się z nikim wiązać, doceniam, że te postacie mają jakieś życie poza byciem flamą do podrywania i jest ono dla nich ważniejsze niż mój śliniący się na ich widok pysk. Z drugiej jednak strony żałuję, że Samara pojawia się w tej grze, w której każdy członek naszego olbrzymiego party dostaje tych parę godzin czasu antenowego na krzyż i czasem to starczy, a czasem nie, ruletka. Nie, żebym miała coś przeciwko pani Justicar, ponieważ koniec końców uważam, iż fabuła osiąga w jej prezentacji tyle, ile sobie założyła, i ładnie się ten wątek spina w ME3. Ale dlatego, że naprawdę lubię Samarę i to, co wnosi do serii, to chciałabym tego więcej. Pisałam wcześniej o słodko-gorzkim posmaku prawie każdego związku Shepard i namiastka tego z asari to praktycznie kwintesencja tej tezy. I szczerze mi się to podoba; myślę jednak, że więcej czasu spędzonego z Samarą w całej serii to byłoby coś co NAPRAWDĘ kazałoby mi się dwa razy zastanowić, nim wybrałabym Garrusa. 


Po latach zaskoczyło mnie ilość sympatii, którą poczułam do Kasumi. Pamiętam, że poza niezwykle oryginalną lojalką, która byłaby warta moich pieniędzy za to DLC, to w sumie ta postać nie zrobiła na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia. A teraz?! Ło panie, posłucham głupich tekstów królowej złodziei każdego dnia. Muszę się jednak przyznać, że najbardziej kręci mnie w tej postaci jej charyzma – wątek z Keijim na papierze jest słodki i rozdzierający serce, ale nie ruszył mną podczas grania. Chociaż tym razem dla odmiany pozwoliłam Kasumi zatrzymać pudełko z jego wspomnieniami i potem żałowałam. Mogłam się tego spodziewać, że Mass Effect zrobi z tego obsesję na punkcie przeszłości zamiast powracania do strefy komfortu w momentach zwątpienia, naiwna ja. I jako że przeszłam przez wszystkich, nawet jeśli nie miałam zbyt wiele do powiedzenia – Grunt może mnie nie oczarował, aczkolwiek podobał mi się animalistyczny i ociekający żołnierskim honorem dylemat. Nie jest to zestaw ideałów, który da się przenieść na ludzkie standardy – wyobrażam sobie, że w Shepard-Paragonce coś umiera za każdym razem, gdy rozmawia ze swoim krogańskim synem – jednak jak na ilość czasu antenowego, w który upchnięto ten wątek, przedstawia on sobą wystarczającą głębię i da się w to zaangażować. No i nie oszukujmy się, Steve Blum sprzedaje tę postać rewelacyjnie.
W wielkim skrócie i w formie swoistego podsumowania wspomnę jeszcze o Arii, której roli absolutnie w tej grze nie znoszę. Ciągłe próby pokazywania nam, jaka z niej badass bitch, gdy tak sobie siedzi na tej swojej kanapie przez całą grę i nic nie robi, to przykład, który powinni podawać na lekcjach z twórczego pisania, gdy mowa o tym jak NIE pisać postaci kobiecych. Trochę ją usprawiedliwia fakt, że ME2 to gra pomostowa, która próbuje w rekordowym czasie rozstawić szachy na ostatnie starcie, ale ech, czy na pewno? Tymczasem Liara zostaje Shadow Brokerem, ale szczerze powiedziawszy w tym momencie fabuły nie mam pojęcia, jak to ocenić. Liara goes from 1 to 100 MOCNO, gdy pomyśli się o jej mdłym wkładzie w historię poprzedniej części (gdzie grała głównie lachona do romansowania), a tu nagle z naiwnej dzierlatki staje się informacyjnym molochem. W przypadku Tali ten rozwój jest bardziej stonowany i do uwierzenia, choć oczywiście podyktowane jest to także faktem, że quarianka nie została wyizolowana do opcjonalnego dodatku. Chociaż z drugiej strony ewolucja T’Soni ma sens, gdy potraktujemy go jako wypadkową podlania jej kompleksów wpływem Shepard. To trochę historia dziecka, które ma dosyć bycia trzy kroki za wszystkimi wokół, więc ucieka się do drastycznych metod w celu „dorośnięcia”, tutaj jawiącego się jako decyzyjność oraz potęga. Gra wielokrotnie podkreśla młody wiek Liary (ona sama też często ubliża sama sobie pod tym kątem), który wraz z frustracją wynikającą z wydarzeń z poprzedniej części napędza desperacką chęć bycia zdolną wpływania na cokolwiek, a nie pozostawania li i jedynie ofiarą okoliczności. Myślę jednak, że najciekawsze seria zostawia archeolożce na później i ja też tutaj zakończę moje bajania. Do zobaczenia w Retrospekcji części trzeciej – będzie bolało.

Komentarze