X lat temu, studentką trzeciego roku polonistyki będąc, kończyłam przygody Shepard jakoś niedługo po premierze. Jak wspominałam w poprzednich retrospekcjach, większość mojej wiedzy oraz opinii na temat Mass Effecta kształtowały opowieści brata – ja sama w ogóle nie siedziałam wtedy ani w fandomie, ani na stosownych forach, tak więc w sumie trochę wchłaniałam kolektywne zdanie na temat co bardziej zapalnych punktów serii, modyfikując je jedynie wtedy, gdy mój bullshit meter wywalał w rejony „Internet znowu mnie okłamał”. W każdym razie wybrałam wtedy swoją stronę barykady – stwierdziłam, że finał ME3 był super i ludzie się nie znają, chociaż i tak, jeżeli miałabym być całkowicie ze sobą i z wami szczera, to większość tej opinii była podszyta już wtedy mocną niechęcią do ME2. Chciałam po prostu lubić któregoś z tych nowszych Mass Effectów po rzekomym janku jedynki (dziś pierwsza wyłożę się Rejtanem, by go bronić), a że nie podobał mi się fillerowy charakter poprzedniczki, to postawiłam na czele peletonu wielki finał, któremu towarzyszyły emocje jak przy premierach nowych tomów Harry’ego Pottera i to było WYDARZENIE. Może po tym wstępie stwierdziliście, że próbuję teraz usprawiedliwiać się z mojej długoletniej sympatii do kontrowersyjnego ME3, „bo tak naprawdę od razu wiedziałam, że to chujowa gra jest” i tym samym ugrać nieco brownie points na czarnym PR-ze w tej Retrospekcji, ale nope, piszę to w charakterze „byłam młoda i głupia, i chciałam do czegoś przynależeć”. Tak czy inaczej nawet wtedy uważałam kolektywny niesmak graczy nad zakończeniem za wydumany, ponieważ ja na przykład nie potrzebuję pokazu slajdów jako dowodu na to, że Samara i jej uratowana przeze mnie córka mają się dobrze. Dziś po świeżym przejściu ME3 jestem jednak skłonna zrewidować tę opinię – znaczy, ja dalej nie potrzebuję tych slajdów. Ale jego wystąpienie i forma to wynik innych problemów fabularnych wielkiego finału Mass Effecta i tego już nie mogę puścić płazem. Słowem disclaimera ostrzegę, że nie zamierzam specjalnie analizować tej części. Powiedzieć, iż ME3 nadaje się na śmietnik, to powiedzieć o wiele za dużo, ale z drugiej strony ponowne przejście naprawdę wyzuło mnie z większości sympatii do niego, co przedkłada się na moją chęć do rozkładania tej gry na czynniki pierwsze. Tak więc to będzie opinia po latach, a przede wszystkim wyliczenie wszystkich grzechów finału Mass Effecta, które ubodły mnie prosto w serduszko.
ME3 to głównie pacing pędzący na łeb, na szyję i szybkie domykanie wątków na zakończenie. W niektórych wypadkach to „domykanie” to mało powiedziane – gra potrafi połączyć parę plot pointów w jeden albo szybko wtarabanić się w arc, który w normalnej historii zawiązywalibyśmy z trzy części, ale lol, kontynuacji nie będzie, więc rozwiążmy wszystkie największe problemy galaktyki w przeciągu tygodnia. Teoretycznie rozumiem, nieuchronna zagłada tuż-tuż, więc może jakaś rasa chciałaby umrzeć na własnych warunkach i odbić planetę-matkę, nim kolektywnie wyciągniemy kopyta. Na nieszczęście dla Bioware’u jednak fikcja musi mieć więcej sensu niż rzeczywistość, dlatego nie wierzę, że leczymy bezpłodność krogan, pomagamy Mordinowi osiągnąć katharsis, rozliczamy przeszłość gethów, odzyskujemy dom quarian, niszczymy status quo asari i do tego jeszcze dorabiamy Shepard emocje dlatego, że znalazł się idealny na to czas. Pomyślałby kto, że Żniwiarze, którzy już nie tyle co pukają do naszych drzwi, co je na pełnej wyważają, byliby dobrym powodem, by skupić się na stworzeniu wspólnego frontu, bo ej, po tym już nic nie będzie i tyle z twojego kwadratu na Rannoch, ale nope, przeddzień zagłady to idealny moment, by wyciągnąć z rękawa całą listę żądań. Oczywiście tutaj można zasugerować, że to właśnie krytyczność aktualnych wydarzeń wpływa na to, by zerwać wieloletni impas w kwestii np. odwrócenia skutków genofagium. Przestajemy bawić się w politykę, bo już najzwyczajniej w świecie nie ma na nią czasu, teraz liczą się tylko pewne i szybkie decyzje. Mimo to sądzę, iż upchnięcie wszystkich magicznych rozwiązań spraw większych niż życie zmienia ME3 w grę przeładowaną naprędce domkniętymi wątkami; każdy problem traci na podniosłości w chwili, gdy potencjalni sojusznicy zaczynają się licytować na dramy i stawiać ewentualną pomoc W ZAPOBIEŻENIU ZNISZCZENIU GALAKTYKI za tytanową ścianą roszczeń. Zresztą nawet Shepard nie jest tu niewinna, bo zamiast próbować rzeczywiście jakoś sprzedać wizję zjednoczenia się, trójka idzie w zaparte, wybierając Ziemię na raison d’etre dla windowania numerków w War Assets. I okej, czemu nie mielibyśmy być nacjonalistami, gdy dosłownie każda inna rasa robi to samo? Mam co do tego uwagi w liczbie dwóch: po pierwsze w tym właśnie tkwi problem, prawda? Robimy za dziewczynkę na posyłki dla każdego, ponieważ pal licho zagładę galaktyki, miejscowa polityka najważniejsza. Zaczynamy od karmienia wszystkich górnolotnymi przemowami na temat współpracy, ale nawet Shepard nie jest ponad dojenie patriotyzmu w tysięcznym telefonie do Andersona czy Hacketta. Co prowadzi do mojej drugiej uwagi – jeśli spojrzymy na to szerzej, to wychodzi na to, że od pierwszej części nikt niczego się nie nauczył. Startujemy jako Spectre, której celem była elewacja ludzkiej rasy w kosmicznej wspólnocie, ale na koniec dnia dalej myślimy tylko o sobie i wykonujemy każde zadanie z własnym interesem w tle. Czy jest to bolesne, ale prawdziwe? Jest. Czy uważam to za bad writing? Nie. Ale przeszkadza mi, że ten światopogląd wyrasta na fundamencie turbo-pacingu, który traktuje swoje wątki jak odhaczanie wiktuałów z listy z zakupami, ponieważ wtedy możemy się kłócić, ile z niego to rzeczywisty zamiar scenarzystów, a ile to wymóg naprędce skleconej fabuły.
Poza strukturą historii samej w sobie, niesamowicie irytuje mnie też nagła próba dorobienia Shepard PTSD. Nie wiem, czy podczas wychodzenia Mass Effectów krytykowano kreację Komandor(a), która rzadko kiedy okazuje uczucia; wiem za to, że nie podoba mi się, jak spróbował temat podjąć ME3. Sztampa goni tu sztampę, bo mamy i dziecko, mamy i śmierć dziecka, która zawsze boli najbardziej, mamy koszmary i mamy metaforę ze smutnymi spojrzeniami, sepią i płomieniami, no po prostu crème de la crème wytartych schematów, brakuje tylko tablicy z napisem „teraz płacz”. Dziś Shepard może sprawiać wrażenie już trochę nijakiej na tle tego, jak pisze się protagonistów teraz, ale ja wciąż doceniam to, co wnosi do gatunku choose-your-adventure, nie będąc stricte visual novelką z możliwością rozwijania charakteru awatara. Lubię jej tabula-rasowość, bo uwydatnia urok osobisty postaci drugoplanowych i członków party. Jednocześnie gra nigdy nie zapomina o podkreślaniu naszej zajebistości, zapewniając nam subtelny power trip przez całą rozgrywkę. Nie chcę tu mówić, że jakże ludzkie rozterki bohaterki psują mi ten efekt, nie o to mi chodzi. Po prostu tak jak inne decyzje fabularne, i ta wpada tu nagle, ponieważ na zajęciach z twórczego pisania powiedziano, że protagonista musi przeżyć jakiś konflikt, a skoro piszemy o wojnie, to musi być tragicznie do oporu, żeby nikt nie zapomniał, jak źle się dzieje. Jedyną osobą, która moim zdaniem wygrywa w tym wątku, to Liara, której meandry character developmentu skręciły w rejony dość nieoczekiwane, ale ostatecznie niezwykle udane. Archeolożka zostaje de facto naszą powiernicą i choć może trudno uwierzyć w tę nagłą bliskość z Shepard (no bo nie istnieje w sumie żaden powód, dla którego padło właśnie na nią), to sceny z nią to najlepsze, co wynika ze sztucznych wyrzutów sumienia naszej bohaterki. Ogólnie doceniam tę dojrzałą wersję Liary – z naiwnego podlotka stała się postacią stojącą na granicy dwóch charakterów, niebezpiecznie skręcającą w mrok i dwuznaczną moralność, ale z drugiej strony pasuje to do bezlitosnych czasów, w których się znaleźliśmy i stanowi logiczne rozwinięcie jej roli Shadow Brokera. Można się czepiać tego, że gra nie ma ochoty podjąć dyskusji na ten temat z takim samym zawzięciem, co w przypadku Garrusa, aczkolwiek uważam, że już tyle dzieje się w życiu Liary w tej części, że dodatkowy wątek za bardzo zmonopolizowałby fabułę. ALE gdyby seria miała cztery odsłony, a nie trzy? O tak, skarbie, z chęcią zobaczyłabym konfrontację Shepard z T’soni starającej się ogarnąć jakoś dorobek Shadow Brokera i nie zwariować w opcjonalnym queście w trójce.
Co słychać u innych postaci? Nie będę się specjalnie rozmieniać na drobne, ponieważ jak w przypadku głównych wątków, tak i tu ME3 po prostu odhacza historie starych znajomych. Jednakże robi to z głową i nikt nie wydaje się pominięty, choć niektórym dostaje się moim zdaniem lepsza rola od innych. Zawiedziona jestem nieco Mirandą, której wkład w główną fabułę jest rozpisany na szybko i w sposób niepozwalający tej postaci się rozwinąć. Pannę Lawson jak zawsze cechuje opanowanie i bycie dwa kroki przed wszystkimi, szkoda więc, że foreshadowing tu nie dowozi. Mierzi mnie też trochę Jack – lubię wynik, nie podoba mi się droga. Oczywiście jestem szczęśliwa, że znalazła swój happy ending, aczkolwiek wolałabym, gdyby poprzedzał ją jeszcze quest albo dwa, gdzie widzimy, jak dziewczyna poszukuje swej ścieżki. Tym razem w drużynie ostał mi się Kaidan i poza tym, że dalej koleś jest dla mnie fascynujący niczym schnąca farba, to Jezusie Chrystusie, jak durny jest konflikt na linii Shepard-Cerberus. To pierwszy raz, gdy z premedytacją wybierałam w dialogach odpowiedzi renegackie, bo już nie mogłam znieść tych ciągłych oskarżeń i pasywno-agresywnych docinek. Nie wspominałam o Kaidanie w Retrospekcji poprzedniej części, bo w sumie też nie ma o czym – gra bez przekonania próbuje tu stworzyć dobry powód, dla którego funfel z poprzedniej części nie dochodzi do twojej już mocno wyrośniętej ekipy, i ja też temu bagażowi emocjonalnemu totalnie nie daję wiary. Trójka z braku laku kontynuuje ten wątek nadszarpniętego zaufania, bo w sumie musi, skoro już go zaczęła, ale też z drugiej strony widać jak na dłoni, że wprowadzono go z myślą o graczach nieświadomych, że przed „3” są jeszcze dwie inne cyfry. Bezsensowność wynika tu także z awansu Cerberusa na liczącą się frakcję w zaistniałym konflikcie. Teoretycznie wszystkie jego działania to coś, czego totalnie możesz się spodziewać po organizacji pełnej ekstremistów, jednak po jedynce, gdzie z głównie się z nich śmialiśmy i po dwójce, w której ja dalej się z nich śmiałam, tylko tym razem ten chochoł otrzymał konkretną twarz oraz imię, nie stać mnie na TAKIE zawieszenie niewiary w kwestii kompetencji Cerberusa. Fabuła z dwójki to filler, a Illusive Man to antagonista z fillera, więc jego wkład w ostateczną decyzję odczytuję tylko za wynik okoliczności oraz potrzebę chwili, a nie przemyślany zwrot akcji.
Z takich naprawdę udanych kreacji muszę wyliczyć Jimmy’ego Vegę. Jak wyżej krytykowałam rolę Kaidana/Ashley jako chodzących streszczeń, tak moim zdaniem James idealnie zachowuje równowagę między byciem „his own thing” a zadawaniem pytań graczy nieznających poprzednich części. Mega fajna jest Traynor, którą chciałabym kiedyś romansować, gdy już serce pozwoli odstąpić od Garrusa; jak na postać, która wpadła tylko na jedną część, sprawia wrażenie naprawdę rozwiniętej i pasującej do uniwersum. Troszkę gorzej wypada Steve, ponieważ przez mniejszy czas antenowy gra skupia się głównie na wyłącznie jednym beacie fabularnym i trzeba naprawdę uważać, aby nie przegapić całej reszty, która się składa na jego charakter. Mimo to i on, i Traynor to świetne rozwinięcie idei Kelly z dwójki, aby pozwolić Shepard nawiązywać bardziej złożone relacje także z tą częścią załogi, z którą nie spędzamy już mnóstwa czasu na polu bitwy. Ale najjaśniejszą gwiazdą w panteonie nowych postaci jest oczywiście Javik, którego wkład w tę fabułę tej części jest tak nieoceniony, że aż EA zamknęło go na premierę za jednym z najbardziej chamskich paywalli na premierę wszechczasów. Dziś uważam, że dobrze byłoby mu dać jeszcze trochę więcej czasu antenowego, ponieważ niektórym rewelacjom związanym z nim i Protheanami przydałoby się dodatkowej podbudowy (ale w sumie to można powiedzieć o prawie całej tej grze). Mimo to Javik stanowi nie tylko nieodłączną część fabuły ME3, ale również jeden z krytycznych puzzli w rozwoju character arcu Liary, więc szkoda, że musieliśmy czekać aż EA wyda łaskawie tę grę jeszcze raz, żeby mogła zawierać wszystko, co kanonicznie powinna. I choć mam mieszane uczucia co do dodatku na Omedze – głównie dlatego, że mnie wybitnie to miejsce ani jego polityka nie interesują – to nie mogę nie podziękować mu za to, jak odczarował w moich oczach Arię. Dalej niespecjalnie mnie grzeje jako postać, ale dobrze, że ruszyła wreszcie zad z kanapy i zaczęła coś robić. Nawet jeśli jej moralne przepychanki z Nyleen i ZWŁASZCZA paragońskim Shepardem to niezamierzona komedia pomyłek. Nas naprawdę nie powinno tam być, ale czego nie zrobimy dla dodatkowej floty, prawda? Skoro już jesteśmy przy dodatkach, to dosłownie dwa zdania o Cytadeli – fajnie, że jest, dalej się nie zakochałam. Może dlatego, że męczyłam kompilacje śmiesznych scen na JuTjubie, zanim sama miałam okazję do nich zasiąść i efekt zadziałał tylko raz. Za to łaskawszym okiem spojrzałam na Leviathana. Tak, wiem, że mnóstwo osób wielbi to, jak poszerza lore, ale akurat lore mnie nigdy specjalnie w Mass Effekcie nie interesował, ja tu przyszłam głównie dla trzaskania headshotów i chodzenia na randki z Garrusem. Ale podoba mi się, jak daje wykazać się EDI poprzez wprowadzenie czegoś nowego do zwyczajowego pif-paf w gameplayu. Nawet jeśli to tylko głównie szukanie hotspotów, zabawy w detektywa tu jeszcze nie było i stanowiło ciekawą odskocznię.
Wracając do głównych misji fabularnych tylko Rannoch sprawia wrażenie skończonego arcu. Nic w tym dziwnego, bo jeśli na twój konflikt przydzielają misje cztery w odróżnieniu od takiego leczenia genofagium, gdzie dosłownie w jednej odbijamy Eve, a w drugiej już lecimy rozpylać lekarstwo, to w ME3 udało ci się wygrać w fabularnego totka. Still, dalej nienawidzę quarian, Tali to najlepsze, co przydarzyło się tej rasie (tak jak i tej grze, wciąż jedna z najlepszych kreacji postaci), płakałam na flashbackach z gethami, niektóre rzeczy się nie zmieniają. I to tyle, co mogę napisać na temat tego, co mi się podobało – całej reszcie przydałyby się ze trzy misje wprowadzające, ale sorry, nie ma czasu. Udina zawsze był śliski, dlatego ME3 idzie na skróty, inwigilując go i robiąc z niego wygodnego złola. Przy okazji korzysta z okazji, by pochwalić się, że stworzyło takiego cudo jak Kai Leng (ja pierdolę) i teraz wszyscy musimy z tym żyć. Liarze załamuje się światopogląd na jej rodzinnej planecie – nie będziemy pochylać się długo nad tym odkryciem, bo musimy prędko ratować Ziemię. Grunt prowadzi misję przeciwko rachni, bo przykro byłoby pominąć i jego, i ten było nie było poważny wątek z jedynki, ale to tak hop siup, byle odbębnić. W sumie jak teraz tak o tym myślę, to wkurza mnie główne założenie ME3 – dosłownie zbieramy assety, więc każda postać i każde cameo służy głównie cyferkom, i NAPRAWDĘ wybrzmiałoby się to lepiej, gdyby to była część czwarta albo nawet piąta. Jeżeli coś jest dobrze napisane, to tylko dzięki jakości scenariuszy Bioware’u – pacing morduje, przynajmniej dla mnie, większość emocjonalnego ładunku z najważniejszych wydarzeń w serii i to boli, biorąc pod uwagę potencjał Mass Effecta. To powiedziawszy, jako że cała gra to festiwal rozczarowania, nie mierzą mnie specjalnie zakończenia. Gdyby ME3 było super, a niszczył je bezmyślny finał to o tak, napisałabym tu litanię na ten temat. Ale tak nie jest, tak więc trzy kolory pod koniec wywołują we mnie głównie wzruszenie ramion i nic więcej. Tym razem wybrałam smak zielony zamiast czerwonego, ale zabijcie mnie, nie pamiętam już dlaczego, taka ważka to była decyzja. Chyba romans EDI i Jokera oraz delikatny sygnał podprogowy o koegzystencji maszyn z „ludźmi” podziałał na mnie bardziej niż proste rozwiązanie Andersona. Kontrola to bramka, którą zawsze skreślam już na starcie, bo mam małą tolerancję na prawie wszystko, co związane z manipulacją; poza tym nie lubię też zabaw w boga, niezależnie od tego, jaki dobry by ten bóg nie był. Co nie oznacza, że totalnie odpowiada mi Synteza – to jest WIELKIE pójście na skróty, niebiorące pod uwagę zdania nikogo, a już na pewno nie tysiącletnich cywilizacji. Dla pokoju usuwamy indywidualność każdego, co w przyszłości skończy się na pewno kolejną wojną, ale hej, przynajmniej EDI ma chłopaka! Z drugiej strony podoba mi się, że każda z tych decyzji to wybór mniejszego zła i nie możemy uratować każdego, that’s a ballsy move. Co nie jest specjalnie wielkim osiągnięciem, biorąc pod uwagę, czym ME3 mógłby być, gdyby nie pisały go krótkie terminy i szybki zarobek.
Ale tak marudzę na tego Mass Effecta i marudzę, że można by pomyśleć, że to jakieś totalne crapiszcze. Prawdę powiedziawszy, nie do końca – konstrukcja tej gry irytuje mnie do granic nieskończoności, ale to wciąż stary, dobry klimat ME. Nie podobają mi się decyzje fabularne, ale dialogi dalej stoją na tym samym wysokim poziomie, do którego przyzwyczaił nas w tej serii Bioware. I odchodząc na chwilę od historii samej w sobie – to po prostu kawał dobrej gierki jest. Strzelanie i używanie mocy sprawiają masę funu oraz satysfakcji, i dziękuję achievementom, że zmusiły mnie do ogarnięcia bardziej skilli, bo teraz to już naprawdę mam ochotę kiedyś zagrać biotykiem i wysłać cerberusów w kosmos. Mimo wszystko smuci niewykorzystany potencjał. Dalej lubię Mass Effecta, na pewno wrócę do niego jeszcze nie raz, ale widać, w którym momencie wpadły pośpiech i chęć dotarcia do jak najszerszego odbiorcy. Chciałabym móc z czystym sumieniem nazwać ME serią legendarną, a tak to mogę co najwyżej świetną.
Komentarze
Prześlij komentarz