Opowieści z Ciarolandu #19

Po silnym początku roku… No, silnym dla wszystkich innych, bo ja z wielkich premier ograłam aż jedną nową Yakuzę… ALE! Po silnym początku roku bimbam sobie w limbo odhaczania zaległości i pomniejszych tytułów aktualnie wychodzących. Walka z backlogiem idzie tak sobie, bo oczywiście na jeden nadrobiony tytuł wpadają trzy nowe zakupione na niekończących się letnich promocjach. Kupiłam z siedem nowych otomców, choć już trochę nie mogę na nie patrzeć po ostatnim maratonie, ale nic to, Switch i Steam wytrzymają! I tym pozytywnym akcentem otworzymy kolejny rozdział Opowieści, w którym pojawią się kolejne romanse (a jakże!), zaległe mniejsze produkcje, które musiały poczekać na swoją kolej oraz powrót do gry dzieciństwa.

1. Słodki Flirt: New Gen (przeglądarka i rzekomo telefon, ale niekoniecznie, bo lol, ta aplikacja jest koszmarna)

Na początek nieco jadu, ponieważ wstyd się przyznać, ale jedną z „największych” tegorocznych premier DLA MNIE była kolejna odsłona Słodkiego Flirtu. Jak zwykle człowiek się łudził, że zejdziemy wreszcie z równi pochyłej, której jak na złość ani na krok nie chce odpuścić Beemoov, a wyszło jak zawsze, a nawet gorzej. I chciałabym powiedzieć, że zaskoczyło to nawet mnie, ale w sumie wiadomości z frontu regularnie zapowiadały nadchodzącą katastrofę, więc nie, nieszczególnie. Od dłuższego czasu mam podejrzenie, że największym idolem Beemoovu było EA w czasach maratonu swych licznych wtop, a że ostatnio ta korona leży trochę zapomniana i zakurzona w kącie, to new challenger appeared, tym razem na pełnej. Gatunek otomców dotarł do poziomu ogłaszania lokalizacji prawie na równi z japońską premierą, tytuły mobilne sprzedają się na potęgę i wyznaczają nowe standardy, że o obfitościach sceny indie nie wspomnę, ale nie – dla Słodkiego Flirtu czas się zatrzymał i ta gra jest dalej przekonana, że Zachód może się co najwyżej obejść smakiem, więc mogą sobie pozwolić na wszystko. Bo czego tu nie ma (poza tym, że niczego wartościowego) – fabuła jest praktycznie nieistniejąca, główna bohaterka to totalna tabula rasa z powietrzem zamiast mózgu, nie ma tu kogo romansować, bo trudno zżyć się z postaciami o głębi na wpół wyschniętej kałuży (zresztą gra nawet nie pozwala nikogo poznać, bo niby ścieżka jest wspólna, ale spędzić czas możesz tylko z jedną osobą, reszta won), większość ubrań zamkniętych jest za paywallem, a te (paywalle, nie ubrania) wyrastają jak grzyby po deszczu co pół kroku. Gra co chwila atakuje timerem blokującym proces, żebyś aby na pewno skusiła się na doładowanie, cała energia w dopięcie wymęczonej premiery na ostatni guzik poszła w stworzenie tryliona płatnych zestawów niedostosowanych w ogóle do zarobków polskiej publiczności i zawierających śmieszną ilość waluty, ba! zmieścił się nawet system VIP, który oferuje dodatkowe przedmioty… Z niedokończonych i w większości po prostu miernych zestawów. I też oferuje śmieszną liczbę dodatkowych punktów, tak więc tego no, z części na część dostajemy coraz mniej za coraz więcej. Do tego dochodzi ponownie totalny brak komunikacji z community i podejście z cyklu „co złego to nie my”, a także koszmarne polskie tłumaczenie, tak w ramach finałowego kopa w zęby. New Gen to albo wyjątkowo siermiężny vanity project albo side gig, albo po prostu scam, ponieważ naprawdę trudno uwierzyć, że ktoś spojrzał na to cudo przed wydaniem i z przekonaniem stwierdził, że jasne, pewnie, spełnia obecne standardy rynkowe śpiewająco. W pale mi się to nie mieści, ujmując rzecz kolokwialnie, ale z drugiej strony nie takie rzeczy odchodzą ostatnio w giereczkowie, więc może to tylko resztki mojej naiwności desperacko blokujące rzeczywistość.

2. Stray Gods + Orpheus (PS5)


Przejdźmy teraz do tych smaczniejszych owoców game-devu – ktoś zrobił Musical: The Game i o rany, jak to świetnie wyszło. Stray Gods na myśl przywodzi nieco Fables; aby nie przebrzmieć wraz z kończącym się antykiem, olimpijscy bogowie weszli pomiędzy zwykłych śmiertelników i kroczą między nimi do dziś, próbując nawigować jakoś w szarej rzeczywistości wyzbytej boskości. Atmosfera jest tu o wiele luźniejsza niż w baśniowej wersji tego konceptu, chociaż i tu będziemy prowadzić śledztwo, aby wyjaśnić okoliczności morderstwa ostatniej Muzy. Jej moce przechodzą na Grace, naszą pozbawioną celu bohaterkę, która w trybie przyśpieszonym zapozna się z olimpijskimi oficjelami, aby dowieść prawdy. Gra jest doprawdy świetna, z plejadą barwnych i rewelacyjnie zagranych postaci, a piosenki to bangier za bangierem. Jedynym minusem gry są dość brzydkie tła, na które już brakło pieniędzy w większości przeznaczonych na soundtrack oraz gaże Troya Bakera i Laury Bailey, ale da się na to przymknąć oko. Nie jest to długa pozycja, a wypełnia ją JAKOŚĆ, więc polecam, jeśli czaicie się na jakieś urokliwe urban fantasy z muzycznym twistem i lubicie gry z wyborami.

3. Klub Romantyki: Theodora (Steam)


Na fali niesmaku do nowego Słodkiego Flirtu, banieczka numer dwa zmusi… zareklamowała mi mołdawski Klub Romantyki i bez zaskoczenia okazał się on tym lepszym mobilnym otome (teraz także na Steamie). Komórkowy rodowód tej serii widać jak na dłoni, a mimo to ogrywana przeze mnie Theodora o losach dziennikarki, która tajemniczym trafem stała się nieśmiertelna w czasach I Wojny Światowej, od samego początku zachwyca świetnym scenariuszem i plejadą barwnych postaci. Klub oferuje mnóstwo innych historii i doszły mnie słuchy, że nie każda z nich to hicior, ale na dobry początek polecono mi Theodorę i jestem jak najbardziej usatysfakcjonowana poziomem. I najwyraźniej większość community też jest, ponieważ często i gęsto wlatują promocje umożliwiające ominięcie diamentożernych decyzji, aczkolwiek nawet darmowe opcje pozwalają na rozgrywkę, którą bieda nie wprowadzi na tory niepomijalnego bad endu. Gdy już trochę odpocznę po trzech sezonach Theodory, na pewno zapoznam się z innymi „książkami” Klubu, bo już Beemoov mnie nauczył, że jakość i szacunek dla gracza to nie jest coś, co rośnie na drzewach.

4. Road 96 (PS5)


Podobnie jak o Firewatchu, tak i o Road 96 słyszałam dużo, gdy tytuł święcił triumfy podczas kolejnych targów. I tę grę też odłożyłam na półkę „do obczajenia kiedyś tam”; i też przypomniałam sobie o niej na srogiej przecenie, i teraz oto jesteśmy. I to był strzał w dziesiątkę, ponieważ Road 96 kryje w sobie mnóstwo dobrego – fantastyczny humor, ciekawy gameplay i intrygującą fabułę. No, to ostatnie może nie do końca – scenariusz Zoe za bardzo zalatuje kulawą relacją z Chloe z LiS-a (nawet imię podobne, ciekawe, czy to przypadek) i chociaż stanowi główną oś historii, to ginie w zalewie lepszych interakcji z ciekawszymi postaciami. Ogólnie gra polega na tym, że przemierzamy kraj opanowany przez despotyczny reżim, aby przekroczyć granicę, a tytułową drogę ubarwiają spotkania z różnymi barwnymi indywiduami. Road 96 najfajniejsze się na początku, gdy nie mamy odblokowanych jeszcze żadnych scenek, bo wtedy każdy run zachwyca czymś nowym. Super jest też progresja w zdobywaniu skilli, które ułatwiają drogę kolejnym wędrowcom. Last but not least – muzyka to bangier za bangierem, znajdzie się tu i elektronika do potrzęsienia głową, i indie kawałki do ponucenia pod nosem. Solidna miniaturka z humorem, który trafia totalnie w moje gusta, polecam. STAN I MIIIIIIITCH!

5. Tomba! Special Edition (PS5)


Remastera Tomby! kupiłam trochę wbrew sobie, bo co prawda miałam ochotę na coś platformowego po moim rajdzie po VN-kach, ale z drugiej strony pamiętałam, że już kiedyś się odbiłam od pełnej wersji tej gry. Pewnie wszyscy pamiętacie świetne demo sprzed lat, które kończyło się na wiosce krasnoludków (w którym też było dużo do zrobienia). Ja też pamiętam, więc zrobiłam już kiedyś podejście do pełnej wersji gry… I dość szybko wyszło na jaw, że w wersję demonstracyjną upchnięto właściwie najlepszą część Tomby!. Niski budżet i brak czasu mszczą się na tym tytule szybko i mocno: im dalej w las, tym lokacje uboższe i coraz wyraźniej klecone na kolanie, rozwiązania niektórych questów znajdują się zaraz obok, a ostatnie potrzebne itemy wsadzono w finałowy dungeon, aby chybcikiem podopinać wątki. Mnie przede wszystkim nie podobają się kolejne miejscówki, które w większości są irytujące i męczące w eksploracji. Grzybowy Las może się wypchać dżemem, Wichrowa Góra to niekończące się źródło frustracji, a gdy uświadamiam sobie, że mam kolejnych pięćdziesiąt questów do zaliczenia w Nawiedzonym Dworze, to coś we mnie umiera. Ja rozumiem, że poziom trudności musi rosnąć w miarę przechodzenia gry, ale w Tombie! każda następna lokacja to „this one level” … Tylko że w maratonie dziesięciu pod rząd. A szkoda, ponieważ unikalny gameplay tej gry jest naprawdę świetny. Podoba mi połączenie platformówki z przygodówką, a odblokowywanie kolejnych questów poprzez czasem bardzo przypadkowe czynności nadaje Tombie! rozkoszną atmosferę tajemnicy i rozbudza apetyt na dalszą eksplorację. I chociaż wolałabym, żeby była trochę bardziej dziewczyńska – to jest moja bardzo subiektywna ocena z cyklu „lubię grać Larą Croft, bo to baba jak ja i zawsze wybieram wojowniczki w bijatykach” – to trudno doczepić się do tutejszej kolorowej grafiki i świata przedstawionego wyjętego z niedzielnego bloku anime. Tomba! to przeciętniak, ale przeciętniak z dobrymi pomysłami i chociaż nie może się równać z tytanami pokroju Spyro czy Crasha, to stanowi wartą poznania cegiełkę w kategorii „coś innego”. … No, przynajmniej sekcja z wersji demonstracyjnej stanowi.

Komentarze