Opowieści z Ciarolandu #20

W dzisiejszych Opowieściach wychodzę trochę ze swojej strefy komfortu, nie wychodzę z niej wcale i sięgam po klasykę gatunku. Odcinek sponsoruje głównie marudzenie, ale i tak polecam wszystkie poniższe gry. Muszę wyrzucić z siebie po prostu ducha malkontenctwa. Tak więc dzisiaj menu stricte orientalne: będzie Lollipop Chainsaw RePOP, Seabed, The Girl Who Stands Behind oraz Little Goody Two Shoes. … No dobra, prawie stricte orientalne. Dziś bez spoilerów, enjoy~

1. Lollipop Chainsaw RePOP (PS5)


Jak zapowiedziałam, tak zrobiłam i we wrześniu kupiłam sobie remaster przygód Juliet i Nicka. Czy jest to remaster udany, zapytacie? Dyplomatycznie rzecz ujmując: to miłe, że ta gra nie kisi się w limbo PS3 i została udostępniona na nowszych sprzętach. Kłóciłabym się jednak ze stwierdzeniem, że to jej optymalna wersja. Im dalej w rozgrywkę, tym coraz częściej wychodzą bolączki przerzucenia silnika na Unreal: w niektórych trybach sterowanie jest mało responsywne, parę rzeczy zautomatyzowano, bo po prostu nie dało się inaczej i gra ogólnie jest dość rozedrgana, jeśli chodzi o optymalizację. Trochę widać, że Dragami zrobiło, co mogło, a przy kilku aspektach okazało się, że mogło niewiele i powiem szczerze, że moim zdaniem wersja z PS3 to wciąż najlepsza odsłona Lollipop Chainsaw. Fajnie, że dostaliśmy nowe ciuszki i dwa tryby wizualne, ale chyba jednak wolę ciekawsze wizualnie outfity z poprzedniej generacji, a w zamian za kolorowy filtr chciałabym z powrotem stary soundtrack. Tak, wiem, licencje i inne cuda-niewidy, których nie da się obejść (albo się da, bo niby oryginalne utwory mają wpaść jako DLC i eee, co? Dlaczego? Dlaczego nie dało się tak od razu?), aczkolwiek oryginalne utwory w większości są lepsze niż nowe aranżacje i lepiej oddają ducha gry. I rozumiem też, że nie mogą wrzucić kostiumów z Highschool of the Dead z tych samych powodów, ale miło byłoby, gdyby propozycje zastępcze były trochę bardziej odkrywcze niż przegląd wszystkich fetyszów na pierwszej lepszej witrynie w japońskiej dzielnicy rozpusty. Na koniec dnia to wciąż Lollipop Chainsaw, które tym razem trochę przechodzi się samo, a jednocześnie wkurza bardziej niż na PS3, więc jeśli bardzo chcesz nadrobić ten tytuł, ale spaliła ci się poprzednia konsola, to jasne, pewnie, nie krępuj się. Aczkolwiek mam nadzieję, że wpadły już jakieś poprawki. I że strój pin-up girl to dopiero początek.

2. Seabed (Switch)


Chyba wspominałam już o tym przy okazji recenzji Akai Ito, że po tajfunie otome miałam ochotę zagłębić się trochę w klasyczne visual novelki i po odczekaniu swojego padło w końcu na Seabed. Opisywane jako jeden z filarów yuri, wybitnie mało w nim tropów znanych z gatunku, ba, mało w nim tropów w ogóle. Jest to historia dwóch (trzech?) kobiet, które próbują poradzić sobie z dziwnymi schorzeniami pozbawiającymi je wspomnień; głównie tych związanych z ich niegdysiejszym wspólnym życiem. Seabed to tytuł, przy którym zaleca się ruszyć mózgownicą i próbować aktywnie rozwiązywać zagadkę, ale szczerze powiedziawszy, nie widzę tu specjalnie dużo do rozwiązywania. Jasne, można dociekać, co naprawdę się wydarzyło, aczkolwiek uważam, że pierwsze skrzypce grają tu raczej uczucia, a dokładniej to, jak bohaterki radzą sobie z sytuacją. To opowieść głównie o przetrawianiu traumy i fabuła skupia się na pokazywaniu obrazków sprzed i po tragedii, aby jak najbardziej zaznaczyć to, co kobiety straciły i czy potrafią żyć bez tego. Tym samym trudno mi jednoznacznie polecić Seabed i jego mocno specyficzną narrację o żółwim tempie, która specjalnie nie wynagradza czytelnika żadnym pierdolnięciem na koniec, czy to emocjonalnym, czy fabularnym. Podchodzi do zadanego tematu w iście japoński sposób, czyli nigdy wprost, w zamian dodając mnóstwo pozornie nieistotnych scen i skupiając się na otoczce, zamiast udzielaniu odpowiedzi. I to, myślę, docenią osoby, które mierzą lub zmierzyły się z traumą, ponieważ Seabed obchodzi się z zagadnieniem ostrożnie i z wyczuciem, unikając wielkich słów i sensacyjnego tonu (patrzę na ciebie, EverFlo). Jest coś niewątpliwie kojącego w tym tytule, a atmosfera ta wynagradza brak nagłych zwrotów akcji. Niczym tytułowe morskie dno, tworzy pole dla refleksji w ciszy i spokoju, i choć Seabed nie trafi nigdy na listę moich ulubionych historii, to chociażby dla tego powodu cieszę się, że istnieje.

3. Famicom Detective Club: The Girl Who Stands Behind (Switch)


Straciłam swoją szansę, aby porantować rok temu na pierwszą część Famicomowskiego Klubu Detektywów, Missing Heir, i myślałam, że wykorzystam ją teraz przy odsłonie numer dwa… Ale albo obłaskawiłam się z przestarzałym gameplayem na tyle, że nie mam na co narzekać, albo rzeczywiście sequel jest lepszy. Na pewno w napięciu lepiej trzyma historia tym razem rozgrywająca się w szkole i nawiązująca do morderstwa sprzed lat, a sprawa ta ma tyle poziomów, że o matko. Dużo się tu dzieje, choć chodzimy tylko i pytamy każdego, kto się nawinie, czy nie widział ostatnio czegoś dziwnego. No i jak wspomniałam wcześniej, gameplay tutaj to prawdziwy dinozaur – masz drzewko pytań i akcji, a żeby ruszyć fabułę naprzód, musisz trzynaście razy z rzędu zadać to samo pytanie, potem zapytać o coś innego, potem najlepiej zapytać o wszystko, spojrzeć na kogoś, spojrzeć na obraz, potem z powrotem na kogoś, a następnie zadać czternasty raz pierwsze pytanie, tak w ramach telemarku. I irytowało mnie to niemożebnie w Missing Heir, gdzie błądziłam od lokacji do lokacji jak kogut z odcięta głową, więc sama siebie zaskoczyłam tym, jak bardzo wciągnęłam się w Dziewczynę Stojącą Ci za Plecami. Tutaj milej weszła mi ta atmosfera Szatana z Siódmej Klasy pomieszana z urokiem japońskich opowieści detektywistycznych; na plus działa też to, że pomaga nam Ayumi i obsada jest o wiele mniejsza, dzięki czemu czuje się większą komitywę z bohaterami (Hitomi-chan na zawsze w moim sercu). W międzyczasie odpaliłam też demo niedawno premierującego Emio i welp, wciągnęłam się. Czeka na swoją kolej, ale zdecydowanie podoba mi się, jak te gry są zrobione, nawet jeśli przed oczyma staje ci cała era tekstówek z lat 80., gdy zadajesz po raz milion pięćdziesiąty to samo pytanie o ten cholerny czarny samochód stojący pod szkołą wczoraj wieczorem o godzinie siedemnastej. 
 
4. Little Goody Two Shoes (Switch)


Oj, wy już wiecie, czemu w to zagrałam. Dałam się skusić aparycją starych shoujo i bez wątpienia wygląd tej gry to najjaśniejszy klejnot w jej koronie. Piękne jest tu wszystko – modele postaci, muzyka, interfejs, tła, sprajty, opening i image songi, bo jak już robimy anime, to zróbmy je na całego. Mój pustacki zryw przypłaciłam jednak festiwalem przekleństw nad gameplayem i well, oh well, survival horrory to nie jest moja bajka, co? Little Goody Two Shoes to ten rodzaj gry, w której zabiłabym za story mode, bo chciałabym porozkoszować się atmosferą oraz creepy beatami fabularnymi, ale przeszkadzają mi w tym trzy paski potrzeb, których muszę pilnować oraz to, jakiej dokładności wymagają ode mnie partie zręcznościowe. Nie polecam grać w LGTS na Switchu Lite: koszmarnie manewruje się Elise tamtejszym drążkiem i sekwencje, które pokonałabym pewnie bez problemu na krzyżaku albo każdym innym padzie, tutaj doprowadzały mnie do szewskiej pasji. Tym samym już wiem, że po tym, gdy przejdę tę grę raz, nie będzie mi się chciało podchodzić do niej ponownie, a szkoda, ponieważ podoba mi się jej opresyjność i female fear wyzierający subtelnie z każdej części świata przedstawionego. LGTS to tytuł dobry do rozkminiania na zaliczenie z gender studies, bo czego tu nie ma – jest obrzucanie się oskarżeniami o bycie wiedźmą, bo nie spełnia się narzuconych norm moralnych przez małą, zamkniętą społeczność skupioną wokół religii. Jest argumentacja, że kobieta bez męża u boku zaprasza do domu diabła. Największym szczęściem dla dziewczyny jest szybkie zamążpójście i nic innego. Masz być zawsze dla wszystkich miła i serdeczna, czyt. dać się wykorzystywać z uśmiechem na twarzy, bo służba społeczności aż do opadnięcia sił to twój obowiązek, reszta się nie liczy. Większość z tych rzeczy pada bezrefleksyjnie w konwersacjach z mieszkańcami, a jak wiadomo, największy horror to ten swojski i zastany. Jeśli macie większą tolerancję na cierpienie – Little Goody Two Shoes to JEST dobra gra, po prostu to nie mój gatunek – to gorąco polecam ten tytuł, bo ma sporo do zaoferowania tak pod względem wykonania, jak i zaserwowanych treści.

Komentarze