Wiem, że późno z tymi życzeniami, ale zawsze możemy udawać, że się wyrobiłam na chiński Nowy Rok. W każdym razie: tak jak wspominałam, stawka podsumowań moich
gierczanych wrażeń w 2019 roku rozrosła się o dodatkową kategorię. Zdarzyło mi
się mianowicie ugrać w dość sporą liczbę gier, które w ogólnym rozrachunku
podobały mi się, ale mam co do nich mniej czy więcej przytyków… Albo które
chciałabym lubić szczerze i bez zastrzeżeń, lecz niestety się nie udało z
różnych powodów. I w tym tekście dowiecie się, komu przypadło to miano. Jak
zwykle uczulam – wszelkie bolączki wynikają z moich subiektywnych odczuć i
wszystkie gry tu wymienione jak najbardziej warte są zainteresowania, chyba że
z jakichś powodów stwierdzę inaczej (ponieważ jest tu jeden tytuł, z którego
umieszczeniem cały czas walczę, but alas, podsumowanka już były i mleko się
rozlało). Tak więc bez zbędnego pierdzielenia – oto lista gier, które były
fajne, ale wy już wiecie co.
1. DLC do Shadow of the Tomb Raider (PS4)
Przesadziłabym pisząc, że poziom poszczególnych DLC
do zwieńczenia rebootu Tomb Raidera jest
nierówny – dostajemy pięć razy to samo, czyli zestaw grobowca do splądrowania,
ciuszek, nową broń i umiejętność, a różnice tkwią jeno w klimacie oraz
współczynniku „czy wiąże się to z fabułą totalnie od czapy, czy może
niekoniecznie”. Jako że na historię Lary przedstawioną od Rise… wzwyż machnęłam ręką po tym, gdy uświadomiłam sobie, w którą
stronę to wszystko pójdzie (czyli żadną i z tak minimalnym, że aż
nieistniejącym rozwojem postaci), to skupiłam się na gejmpleju i estetyce. I
tak niektóre DLC wypadają lepiej: The
Nightmare albo bodajże The Serpent’s
Heart (bo nawet z listą tych dodatków na kolanach nie jest w stanie
przypomnieć sobie, który był o czym) wracające do korzeni Tomb Raidera i oferujące fajnie pomyślany grobowiec, a niektóre
można sobie spokojnie odpuścić. Jeżeli z rozpędu zaopatrzyliście się w Croft
Edition albo macie ochotę poskakać i się powspinać, to dali Bóg, przynajmniej z
jednym dodatkiem czeka was godzinka niezłej zabawy. Tylko nie oczekujcie
fabularnych wodotrysków, nie ta seria...
2. Uncharted
Remastered Trilogy (PS4)
… Ponieważ dla fabuły gra się w tę. I w sumie tylko
dla niej, ponieważ zaprawdę powiadam wam, Uncharted
to chyba pierwsze action-adventure, w którym odbębniłam główny wątek i nigdy
nie oglądałam się za siebie, jeżeli chodzi o powrót do pozbierania wszystkich
znajdziek. Chociaż cała seria to zaginione odcinki Indiany Jonesa, fakt faktem
w swej awanturniczej i niezobowiązującej formie łyka się je jak pelikan.
Postacie są super, cały czas coś się dzieje, humor rzeczywiście bawi, a całe uniwersum
żyje. No i Jarosław Boberek rzucający granatami, 10/10, krzyknęłabym „O Boże,
Nate!” jeszcze raz. To co mi się nie podobało? Nie grałam w nie wiadomo jak
zaraz dużo tytułów z tego gatunku na PS3, więc może to kwestia mojego
nieobeznania, ale Uncharted jest
strasznie przestarzałe pod względem gameplayu. Oczywiście to miłe, że gra nie
posiada miliarda mechanik, z czego połowy używa może raz na całą rozgrywkę
(pozdrawiamy Rise of the Tomb Raider),
ale w kwestii większości albo jest po prostu frustrujące (poziom trudności przy
strzelaniu, jak i sama konstrukcja starć), albo nie ma nic ciekawego do
powiedzenia (wspinaczka). Może rozpuścił mnie Tomb Raider z 2013, z drugiej strony jednak widać jak dużo się
zmieniło w ciągu tych sześciu lat od premiery Fortuny Drake’a i to po prostu nie jest gra, która dobrze się
zestarzała pod względem mechaniki. Poza tym że chcę wrócić do tego uniwersum i
spotkać się ze starymi znajomymi, zacieram ręce na myśl o przejściu Lost Legacy oraz Thief’s End jeszcze z innego powodu – to już te „nowożytne” części Uncharted, więc raczej na dno nie będą
ciągnęły ich przegięte shooting gallery i bezlitosne checkpointy.
3. Yakuza 0
(PS4)
Yakuza 0
to trochę gra z cyklu „internet mnie okłamał”. Mnóstwo się naczytałam, jak to
ta część jest praktycznie najlepsza ze wszystkich, bo PANIE, taka historia!
Mnie samej majteczki zwinęły się w rulonik na wieść, że Majima to pełnoprawny
bohater i można obijać nim glace. Po przejściu stwierdzam, że właściwie dobrze
się stało, że zagrałam najpierw w Kiwami,
które mnie oczarowało i klimatem, i fabułą, i bohaterami, bo Yakuza 0 to owszem, kawał dobrej giery, ale
prequel z niej wyjątkowo mierny. Pewnie znowu pokonały mnie moje własne
oczekiwania, aczkolwiek historia Kiryu to odgrzewany kotlet z udowadnianiem
niewinności i umieraniem za grzechy mafii, podczas gdy origin story Majimy
wymaga ogromnego zawieszenia niewiary albo przyśnięcia podczas trwania
cut-scenek, abyś uwierzył w tę magiczną transformację, która trwa po dziś
dzień. Może to kwestia tego, że Yakuza 0
chce pokazać mi jakiś wycinek typowo męskich namiętności, a ja nijak nie jestem
w stanie ich zrozumieć i dlatego zamiast doceniać, że fabularny układ planet
dopisał i każdy każdego zna i każdy jest siostrą, bratem, stręczycielem każdego,
narzekam na nieprawdopodobność całości. Ale można za to potańczyć w rytmie
disco i zaśpiewać Bakamitai. Niestety
trzeba też przeżyć istnienie Nishikiego w tej grze, który jak zwykle jest
totalną pizzzzzz… no. Życie w mafii to nie przelewki.
4. What Remains
of Edith Finch (PS4)
Składanie tej listy przypomniało mi, że zapomniałam
w podsumowaniu najgorszych gier ubiegłego roku uwzględnić Gone Home, które przechodziłam po What Remains of Edith Finch, a które to przypieczętowało moją niechęć do symulatorów chodzenia. Edith Finch ma tę przewagę nad Gone Home, że posiada na siebie jakiś
pomysł – odkrywanie po kolei dziwnych przypadków rodziny Finchów nie należy
może do najwybitniejszych fabułek, jakie miałam okazję poznać w swoim życiu i
zdarzają się rozdziały lepsze, i gorsze, aczkolwiek gra może pochwalić się
określonym kierunkiem, w którym skrupulatnie podąża. Gone Home to takie mydło i powidło narracji oraz kwintesencja tego,
co w moich oczach czyni symulatory spacerowicza gatunkiem plującym w twarz
zagadnieniu immersji w grach. Serio, bardziej angażuję się w przeklikiwanie
dialogów w visual novelkach niż bieganie po opuszczonym domu posiadającym
miliard z czterech liter wyjętych tajnych przejść, po to tylko, by za swój trud
i znój otrzymać dwie linijki scenariusza. Gdyby jeszcze było warto, ale „morał”
jest tak banalny, a rozwiązanie intrygi tak nieopłacalne, że grindowanie w
dowolnym RPG-u jawi się niczym perła gameplayu i najbogatsze z doświadczeń.
Przy What Remains of Edith Finch nie
sfrustrowałam się tak mocno jak przy Zaginięciu
Ethana Cartera i nie poczułam, że straciłam czas jak przy Gone Home, i jeżeli lubicie ten gatunek
(albo jesteście otwarci na eksperymenty), to ten tytuł ma sporo do
zaoferowania. Odpowiednio intrygujący posiada kilka tropów, których się trzyma
i jest się nad czym zadumać bez uprzedniego wydarcia siłą fabuły z rąk
scenariusza. I przede wszystkim nie kłamie, twierdząc, że ma do zaoferowania
coś więcej ponad jeden wyświechtany plot twist.
5. Horizon
Zero Dawn (PS4)
To chyba moja pierwsza gra z prawdziwie otwartym
światem i nie powiem, szukanie kwiatków mi się podobało. Nie jestem tylko
pewna, czy o bieganie od znacznika do znacznika jak koń z pęcherzem w tym
wszystkim chodzi, dlatego nie stwierdzę, że teraz kupuję wszystkie Red Dead Redemptiony i Wiedźminy, bo this is the way. Nie
chłonęłam świata, wspinaczka mnie wkurzała, nie bawiłam się w photo mode, a
patrzenie w dół kanionu znudziło mi się między drugim kwiatkiem a trzecim,
podejrzewam więc, że jest to na mnie równie stracony aspekt ficzerów co dubbing
w otome. Ale dobrze się w to cudo grało do ASMR na słuchawkach i szalenie
podobał mi się świat przedstawiony. Aloy to spoko bohaterka stojąca w rozkroku
między nienarzucającą się every-womanką a babą z jajami wiedzącą czego chce.
Fajna była fabuła, zwłaszcza gdy brat mi non stop jęczał nad uchem, żebym przestała
szukać kwiatków, bo on chce wiedzieć, co będzie dalej. No i zawdzięczam Horizon nowy domowy mem.
Ja: *wchodzi na pełnej kurwie do obozowiska wrogów*
No i co mi się tu stalujecie, co wy, nie wiecie, że ja na Story gram?
6. Ebon Light
(itch.io)
Oj, Ebon
Light powstawało w wielkich bólach i pół indykowego światka (znaczy, to pół,
które interesuje się zachodnimi otome) śledziło jego wydawanie. Mroczne,
rozbuchane i oferujące spore pole do popisu w kreacji charakteru bohaterki,
obiecywało kolejny krok w rozwoju giereczkowych romansów. Tak więc kiedy
wreszcie powstało i przeszłam najbardziej interesujący mnie route… Już nigdy do
gry nie wróciłam. Nie zrozumcie mnie źle – wszystkie obietnice zostały
spełnione i naprawdę mamy wpływ na charakter bohaterki (okej, jednej rzeczy nie
możemy, a jest nią bycie słodką idiotką, więc wcale nieźle), fabuła jest
mroczna w ten mądry i dojrzały sposób, a świat przedstawiony tętni życiem i aż
w głowie wam się zakręci od tych dworskich intryg… Tylko że chyba jednak jest
tego wszystkiego za dużo. Może inaczej – jeżeli gustujecie w political fiction
i wpadacie w euforię, gdy nerwy szarga wam kolejna scena, w której poszczególne
strony dyskusji przepychają się argumentami, próbując jednocześnie nie wyłożyć
wszystkich kart, to Ebon Light jest
grą dla was. Jeżeli jednak lubicie trochę więcej akcji w swojej fikcji
literackiej, to teatr gadających głów was zadusi. No i właściwie nie da się
przegrać romansu i sama jestem zdziwiona, że to piszę. Mianowicie większy
nacisk położono na kreację bohaterki i nie da się wybrać złej odpowiedzi w
rozmowie z wybranym przez nas kawalerem – ot, trzeba się właśnie na jednego
zdecydować i stale poświęcać mu najwięcej uwagi. Niby odświeżające, ale brakuje
napięcia. Tak, wiem, od pewnego momentu praktycznie w każde otome gra się z poradnikiem na
kolanach, mimo to trochę mnie to mierzi. But then again what do I know - gra jest darmowa. Przekonajcie się same.
7. Miss
Fisher and the Deathly Maze (Steam)
No więc to jest ta druga gra, o której wspominałam,
gdy obiecywałam te dwie recenzje, O KTÓRYCH WCIĄŻ PAMIĘTAM, i tak, to ta z
super bohaterką. Miss Fisher and the
Deathly Maze przypomniało mi, że uwielbiam swój dobór tekstów kulturalnych
i teraz pożeram serial kryminalny, na podstawie którego powstała gra, a potem
sięgnę po książki, na podstawie których powstał serial. A w tym roku wyjdzie
jeszcze film! Ohohoho, tyle dobra. O czym dokładnie traktują przygody panny
Fisher opiszę wam w recenzji, a tu wspomnę, że totalnie kupił mnie klimat tej
gry, dialogi oraz chemia między postaciami, coś co udało się kropka w kropkę
przenieść z serialu. I to w sumie dobry argument za moją tezą, że potrafię
wiele wybaczyć, jeżeli lubię bohaterów i atmosferę, ponieważ sam tytuł jest…
Nnnno, nie jest zły, raczej frustrujący. Jak na egranizację kryminału przystało,
i tutaj rozwiązujemy zagadki i chociaż samo szukanie poszlak oraz
przeprowadzanie śledztwa opiera się na podobnym schemacie, co Ace Attorney, tak już dedukcja to wróżenie
z fusów. Może to kwestia słabego wyczulenia na tropy kryminalne, ponieważ Miss Fisher to moje pierwsze zetknięcie
z gatunkiem w jego zachodnim wydaniu i w serialu też bardzo długo nie potrafię
poprawnie wskazać, kto zabił, ale ci recenzenci Feniksa Rajta, którzy każdą
sprawę przechodzili, podtykając dowolnemu NPC-owi po kolei wszystkie dowody,
przy Miss Fisher dostaliby chyba
zawału. Pani detektyw musi gubić co jakiś czas kartki z notatniczka, ponieważ
opis poszczególnych poszlak ogranicza się do zdania lub dwóch i lepiej, żebyś
pamiętał rozmowy z podejrzanymi (bo logu też nie ma), inaczej utkniesz jak ja w
ekranie dedukcji, łącząc wszystko ze wszystkim w nadziei, że uda ci się po pół
godzinie błądzenia ruszyć fabułę naprzód. Nic z siebie nie wynika, wnioski są
totalnie randomowe, albo właśnie wiesz, do czego chcesz dojść, ale panna Fisher
uprze się jak wół i nijak nie doda dwóch do dwóch. W grze detektywistycznej
irytujące jak diabli. Ale naprawdę warto dać jej szansę za wszystko inne – aż szkoda,
że słabo się sprzedała i twórcy nie mogli jej dokończyć. Na szczęście te dwa
odcinki, które wyszły, można traktować jako zamkniętą całość, dobrą na jeden
długi wieczór. EDIT. A potem przeszłam tę grę jeszcze raz do recenzji i stwierdziłam, że niektóre rzeczy są łatwiejsze, gdy się nad nimi skupisz zamiast myśleć o niebieskich migdałach, więc już nie uważam, że dedukcja jest tu mało intuicyjna. IDŹCIE PRZECZYTAĆ TAM JEST O 70% MNIEJ KŁAMSTW NIŻ TUTAJ
8. Life is
Strange 2 (PS4)
I to jest tytuł, z którym mam ogromny problem,
ponieważ o ile chwilę po jego przejściu nie miałam o nim najgorszej opinii, to
niestety zrobiłam mu coś, czego tytułom dontnod robić się nie powinno –
mianowicie zaczęłam nad nim myśleć. W tej chwili wydaje mi się, że umieściłam
go tutaj, ponieważ ja naprawdę bardzo chcę polubić gry dontnod i staram sobie
wmówić, że Life is Strange 2 było
lepsze od poprzedniczki. I jest to prawda (pod pewnymi względami), aczkolwiek z
drugiej strony ta „lepszość” w minimalnym stopniu przykrywa jego wady. Na pewno
fabuła to nie huragan (he he) wątków i motywów, które znikają w oku cyklonu na wieczne
nierozwiązanie. Sean nie wkurza jak Max, a choć nie da się pozbyć Daniela, to
na szczęście czasem fabuła pozwala nam od niego odsapnąć (tak, ja wiem, że
miałam się przejąć, ale sorry, Chloe też miałam i pamiętamy, jak to się
skończyło). Fajnie wypada motyw ról w społeczeństwie i tego, jak je wypełniamy
i czy w ogóle chcemy je wypełniać. Jest to jakiś głos w komentarzu społecznym i
jak najbardziej popieram, że dontnod wykorzystuje gry, by sformułować swoje
tezy, nawet jeżeli ciągle wygląda to jak wprawka z pierwszego semestru
kreatywnego pisania. … I w sumie tyle, jeśli chodzi o te dobre rzeczy – skończyły
mi się argumenty, żeby przykryć to, jak w sumie nudna ta gra jest i jak wiele
rzeczy traktuje po łebkach czy wykrzywia, aby tylko usprawiedliwić taką a nie
inną konstrukcję fabularną. Tak jak w przypadku poprzedniczki Life is Strange 2 próbuje być
progresywne, próbuje być inne, próbuje coś powiedzieć i PRÓBUJE, zawsze,
wiecznie, DALEJ próbuje i zaczynam podejrzewać, że dontnod chyba nie potrafi
stworzyć gry, która jednocześnie miałaby ręce i nogi, a z drugiej strony
wywiązywałaby się kompetentnie ze swojej misji. Pewnie rzucę okiem na ich
kolejną propozycję (raczej nie tą z facetem gadającym ze swoją okularnikową
wersją w mózgu, ponieważ jedzie pretensjonalnością na kilometr), bo
masochistycznie chciałabym, by im się wreszcie udało. Life is Strange 2 to nadal nie to. EDIT. Ostatnio naszło mnie olśnienie, że przecież Life is Strange 2 przechodziłam na początku stycznia. TEGO stycznia, czyli nowego roku 2020, ponieważ najwyraźniej nie umiem w daty, tak więc tak jakby ta gra nie powinna się tu znaleźć. ... Oh well, najwyżej za rok zjadę ją jeszcze raz! :D EDIT 2. Nie umiem w daty, nie umiem czytać, nie pamiętam niczego - według mojego Backloggery przeszłam LiS2 w grudniu, więc poprawnie umieściłam go tutaj i nie będę już o nim pisać w kolejnym zestawieniu. Przepraszam każdego, kto czekał ten rok na kolejny kubeł pomyj!
9. Final
Fantasy XII: The Zodiac Age (PS4)
Finala dwunastkę lubię „mimo wszystko”. Owszem, ma
wkurzający system huntów. Ma ten system walki, który nie do końca wie, czym
chce być. Ma pseudo-otwarty świat zbudowany z kilometrowych pustyń i polan, na
których nic nie ma. Ma Vaana i Penelo, pretendentów do nagrody Najbardziej
Zbędnych Postaci w Grze Komputerowej Ever. Ma milion przedmiotów, broni, czarów
i czegokolwiek innego, których nie znajdziesz, chyba że z poradnikiem na
kolanach. Ogólnie Final Fantasy XII
powinno nazywać się raczej „Zawracanie Gitary: The Game”, ponieważ tutaj każda
możliwa rzecz jest przekombinowana do granic możliwości, a jedyne wytłumaczenie
to „bo mogli”. Ale kiedy już to wszystko przetrawisz i pogodzisz się z tym, że
to taki trochę inny „Fajnal”, to da się w to wciągnąć. System jobów jest
fantastyczny; za hunty dostaje się nagrody, a mi ich wiecznie mało; możesz grać
Balthierem. Jest też mnóstwo do zrobienia w tej grze, chyba najwięcej ze
wszystkich Finali, więc raj dla każdego, kto lubi zapominać o głównym wątku.
Poprawkę trzeba wziąć na fabułę – to nie jest historia, która jedzie na
postaciach. Ważniejszy jest konflikt oraz polityka Ivalice, więc jeżeli ktoś
wam wspomni, że postacie w FFXII są płaskie jak kartka papieru, to raczej ma
rację. Za to macie okazję zobaczyć co by było, gdyby Square nakręciło Gwiezdne Wojny. No nie wiem, mnie to
kupuje. I tym pozytywnym akcentem kończę bonusową rundę roku 2019. Być może
zobaczymy się przy tym samym temacie za rok – pa!
Komentarze
Prześlij komentarz