Najlepsze gry, w które zagrałam w roku 2019 (bez DLC do Detroit, you got one job, panie Cage)

 
Ola papi, widziałam, że już wszystkie wielkie sławy giereczkowa robią swoje podsumowanka, więc czas i na mnie. Zaczniemy od tych przyjemniejszych nominacji – w tym roku naliczyłam jakieś piętnaście gier, z których poznania bardzo się cieszę i które albo doprowadziły mnie do niekontrolowanego cieszenia ryja, albo przywróciły wiarę w fabułki w grach komputerowych. Zasady te same, co w zeszłym roku.

Brat: Nawet grudzień się na dobre nie zaczął, a cały Jutjub bawi się w podsumowania.
Ja: No wiem! Ja też muszę napisać swoje! Tylko ja uwzględniam wszystkie gry, w które zagrałam w 2019 roku!
Brat: … Czyli są tam prawie same starocie sprzed miliarda lat i żadnych AAA.
Ja: No tak :D

No więc po skompilowaniu listy okazało się, że dawno i nieprawda, ponieważ nadrabianie i odkrywanie nowych franczyz na PS4 sprawiło, że ta platforma zdominowała tegoroczną listę, a nagrodzone przeze mnie gry pochodzą głównie ze stajni branżowych gigantów. Teoretycznie dalej mało tu mainstreamu z prawdziwego zdarzenia (czyt. nie liczcie na żadne Wolfensteiny albo insze Pokemony), aczkolwiek bliżej mu niż dalej i nazwy większości tytułów na pewno obiły wam się o uszy.  W porównaniu z poprzednim rokiem, gdzie przed szereg najczęściej wychodziły przygodówki i visual novele (efekt ówczesnego romansu ze Steamem), rok 2019 w moim gierczanym życiu przedstawia się bardziej zróżnicowanie. Trochę podejrzewałam, że action-adventure jako gatunek wypełni to podsumowanie ze względu na moje przedłużające się obcowanie z PS4 w pierwszej kolejności, ale nope – są tu też „rozluźniacze”, VN-ki i/lub RPG, pełen serwis. Chciałabym oczywiście móc wsadzić tu takie nieistniejące hiciory jak DLC do Detroit (i np. trzecie Flowers najwyraźniej pozostające w obsuwowym piekle), but alas, nie w tym roku. Ale zawsze pozostaje następny! Tak czy inaczej oto moja lista najlepszych tytułów, w które dane mi było zagrać w 2019. Kolejność chronologiczna, tj. jedziemy od stycznia do grudnia. Wio!


 
Nie licząc tego błogiego momentu, gdy pierwszy raz zasiliłam konto w PS Store na PS3, po czym zamiast jakiegoś nowego Tomb Raidera kupiłam stare Crashe, Spyra i FFIX, to raczej staram się nie kupować tych samych gier. Znaczy, kiedyś się nie starałam – teraz wiem, że muszę mieć Final Fantasy IX na każdej platformie, bo co będzie, jak sfajczy mi się PS4, albo kupię PS5 pięć lat po jego premierze i schowam czwórkę, albo zamkną Steama, albo Switch spadnie na łeb i się roztrzaska, albo no nie wiem, znajdę inną grę do grania podczas leżenia chora w łóżeczku? Co to ma wspólnego z Resonance of Fate? Ano tyle, że Resonance of Fate nie jest jakąś moją ulubioną grą ever, ale nie zastanawiałam się nad jej ponownym kupnem zaraz specjalnie długo. 4K w moim przypadku to tylko wymówka, że kupuję coś względnie nowego – jako wyjątkowy płatek śniegu z krzywym okiem nie widzę żadnej różnicy w grafice, chyba że wyłuszczy mi to Jutjub albo inne Digital Foundry, a potem i tak dalej nie widzę. Ale co tam, warto zagrać w Resonance of Fate ze względu na spluwy, unikalny system walki i możliwość zmiany ciuchów. No i ta gra jest taka cool. Jest też mega krindżowa (zapytajcie mojego brata) i zrozumiecie fabułę tak dobrze, jak ja dostrzegę te ładniejsze poligony na modelu postaci, ale powiem wam to samo, co fani Life is Strange – w to się gra dla emo… klimatu.


 
Moja wewnętrzna cebula dalece się zniesmaczyła, że ~Wintertide Miracles~ nie poszło na końcoworoczną wyprzedaż Plejstacji (ani świąteczną, ani styczniową, dacie wiarę), bo chciałam atmosferycznie w Boże Narodzenie przejść ten fandisk chyba najlepszego otome, któremu udało się trafić na Zachód, a tu klops. No nic, polecę zatem podstawkę i jej fantastyczne postacie, do rzeczy bohaterkę (a kto gra w otomce, to wie, że to się zdarza tak często, jak szóstka w totku), przemyślaną fabułę, rewelacyjny świat przedstawiony i Impeya. Słuchajcie, kiedy nawet wioskowy głupek jest napisany tak dobrze, że zgarnia wszelkie nagrody na najlepszą opcję romansową, to wiesz, że grasz w dobre otome. I przysięgam, że byłam grzeczną dziewczynką w tym roku (nie grałam w ścieżki z klatkami w roli głównej, słowo harcerza), mogłabym więc prosić o lokalizację Kamigami no Asobi i Dance with Devils? Proszę, panie Otomate/Idea Factory!

3. Final Fantasy IX Remastered (PS4)

 
Serious talk – remaster jest taki sobie. Nie ma podwyższonej rozdziałki i tła są rozpikselowane, przez co te odświeżone modele mocno się z nimi gryzą. I nie dodali Beatrix jako grywalnej postaci. Też nie wiem czemu. Fangirl talk – O MÓJ BOŻE KOCHAM TĘ GRĘ. Wszystko jest w niej idealne – system walki, historia, postacie, pacing, sidequesty, MINI-GRY, które dla odmiany nie wyzwalają we mnie chęci wyrzucenia pada przez okno. No okej, może poza tą cholerną skakanką, ale serio, to jest jakieś skopane w remasterze. Na szaraku i nawet na emulacji na PS3 udawało mi się doskoczyć chociaż te trzysta razy – tutaj po dwudziestu cały rytm idzie się kochać. Oh well, i tak gram w tutejszą karciankę wyłącznie fabularnie, bo nikt nie zna jej zasad, nawet NPC-owie. … Czyli tak, ogólnie są dwie głupie mini-gry w FFIX, ale na szczęście ani jedna, ani druga do niczego się nie liczy poza łzami wylanymi nad nieosiągalną platynę i szpanem na dzielni. Jako że nie interesują mnie żadne platyny, których nie zdobyło przynajmniej 15% użytkowników na PSNProfiles, co znaczy, że nawet taki leser jak ja jest w stanie ją wbić i trzeba spróbować, a moja dzielnia ogranicza się do tego blogaska i brata, więc jakiejś zawrotnej liczby pięciu osób, to nothing of worth’s been lost. W każdym razie pamiętajcie – jak ludzie będą wam wmawiali, że fajne są siódemki albo inne dziesiątki, to się zapytajcie, czy trzeba tam wygrać wyścig z czasem -10:00:00 albo wspiąć się na szczyt Mount Everestu, robiąc co chwilę postój na pompki i powiedzą, że tak, to należy ich wyśmiać. I iść przegrać kolejną godzinę w Chocography. Tak Trzeba™. Notabene ostatnio Jutjub polecił mi filmiki jakichś koksów, którzy na pierwszych płytach wbijają 99 levele albo znajdują najlepsze bronie tajnymi sposobami.

Ja: Nie chciałoby mi się spędzać dwudziestu godzin tylko po to, by znaleźć najlepszy łuk w grze na pierwszym levelu.
Brat: Jasne. A Chocography ile kopałaś? Bo na pewno z czterdzieści godzin.

Sprawdziłam. Czterdzieści to spędziłam w całej grze. Więc na Chocography zeszło mi z dwadzieścia *wink* I regret nothing.

4. Tetris Effect (PS4)

 
O rany, ale fajne jest to Tetris Effect. Przyznaję się, że gram w nie trochę źle, bo zamiast chłonąć DOZNANIA (David Cage nie czytałby mojego bloga), to ja wyciszam dźwięk i puszczam jakieś ASMR albo inszy podcast, aczkolwiek po prawdzie efekty podobają mi się może w połowie etapów, bo w niektórych są takie sobie (poziom z wiatrakami może zginąć w płomieniach). I w sumie szkoda, że ta gra nie ma DLC, bo wydaje mi się, że zamiast tych tygodniowych wyzwań, których mój kraj nie ma szans wypełnić ze swoją śmieszną liczbą grających, to za lepszy respirator podziałałyby tu chyba paczki z nowymi „mapami” i utworami. Ja wiem, nakłaniam twórców do tworzenia mikrotranskacji, więc najwyraźniej oszalałam. Z drugiej strony rozumiem, że może marzeniem studia niekoniecznie było klepanie kolejnych efektów specjalnych w tetrisie, aczkolwiek „kampania” trochę szybko mi zleciała i chciałabym więcej. Zdaję sobie sprawę, że dużo marudzę w zestawieniu najlepszych gier 2019 roku, ale hej – tetris jest praktycznie zawsze dobry. I ta wariacja na temat naprawdę wygląda i brzmi świetnie. Tylko trochę szybko się kończy. To poczucie niedosytu chyba o czymś (dobrze) świadczy?

5. Yakuza Kiwami (PS4)


Yakuza to seria, o której słyszałam trochę to tu, to tam. A potem obejrzałam Dunkuzę 3 u Dunkeya i stwierdziłam, że tak, jasne, pewnie, chcę wdziać mokasyny-skurwysyny i skopać pół Japonii. Przygody Kiryu odprężają chyba jeszcze lepiej niż tetris, ponieważ każdy problem można tu rozwiązać, naparzając ludzi po gębach. Fabuła to jedna wielka japońska telenowela o mafijnych porachunkach i adoptowaniu zagubionych dziewczynek przez męskich mężczyzn o gorących sercach oraz takiż ideałach, ale Bóg mi świadkiem, że dobrze się to ogląda. Zresztą główny wątek bardzo często grzeje ławę, ponieważ substories. No więc żaden erpeg tak mnie nie skłonił do uważania przy sidequestach jak Yakuza. Większość z nich jest śmiechowa w ten pogięty sposób, który jak najbardziej mi odpowiada, a Kiryu, którego naiwna wiara w ludzi ustępuje tylko szczerej wierze w ideały, stanowi idealny komentarz na rzucane mu pod nogi niezliczone kłody głupoty zwariowanego Kamurocho. To w ogóle słodkie i na pewien sposób wywrotowe, że najlepsze lekcje życia daje ci gra o praniu się po gębach w kryminalnym półświatku. Jest coś nostalgicznego i boleśnie prawdziwego w historyjkach Yakuzy, co z całego serca doceniam. Nawet jeżeli szukasz komuś spodni albo bierzesz udział w wyborach DILF-a roku. Albo szukasz Majimy w koszu na śmieci.

6. Glass Masquerade (Steam)

 
Chociaż nie lubię zapychaczy czasu typu Stardew Valley czy Don’t Starve, jak ćmę do ognia przyciągają mnie proste gierki na jeden wieczór pokroju Glass Masquerade. Utrzymana w przepięknej oprawie graficznej, zabiera cię na pokaz sztuki witrażowej z różnych zakamarków świata. Bez cienia wstydu powiem, że kupiłam wszystkie DLC do tej gry i taki ich styl miałam na myśli, gdy mówiłam o potencjalnych dodatkach do Tetris Effect – nowe etapy z dotąd niewykorzystanymi krajami w roli głównej. Z dwóch części pierwsze Glass Masquerade podobało mi się bardziej ze względu na arcyciekawy i nienachalny sposób przedstawienia kultur różnych miejsc na Ziemi. Drugie nie jest złe, jeżeli tylko macie ochotę poskładać sobie szkło do kupy, ale tematyka randomowych obrazków okraszonych bajaniami domorosłego poety po paru głębszych nie łapie już tak za serce. Chociaż w jednym etapie składa się Sherlocka Holmesa i rany, ale byłoby fajnie, gdyby trzecia część odnosiła się jakoś do literatury. Z chęcią poskładałabym se Frankesteina albo Przeminęło z Wiatrem. Może nawet jakiś Pan Wołodyjowski by się znalazł, bo to cudo chyba polskie studio zrobiło.

7. Phoenix Wright: Ace Attorney: Spirit of Justice (3DS)

 
Miałam gdzieś pokaźnej już nawet długości tekst na temat Spirit of Justice, ale przepadł podczas przenoszenia się z laptopa na laptop. Tyle dobrego, że w większości i tak streszczałam tam Dual Destinies w wiecznej potrzebie napisania wszystkiego i nieprzechodzenia do sedna, więc niczego nie straciliście, a w tym krótkim podsumowaniu zawrę trzon mej myśli i od razu wyjdzie ekonomiczniej. Tak więc Spirit of Justice jest (prawie) lekiem na całe zło Dual Destinies: przestaje traktować Apolla jak zero, dając mu wreszcie plot pointy z prawdziwego zdarzenia, a poza tym sprowadza Mayę z fabularnego wygnania i ogólnie ma ręce i nogi, jeżeli chodzi o przedstawioną historię. W odróżnieniu od poprzedniczki lepiej zarządza postaciami oraz wątkami, a zwroty akcji sprawiają, że parę razy złapałam się za głowę na widok tego, co odpierdalało się na ekranie. Oczywiście znajdzie się kilka mankamentów, które dyskwalifikują tę część z wyścigu o moje osobiste podium. Athena dostaje w spadku po Apollu rolę zapchajdziury; reakcje finałowe morderców są dalej przegięte aż za bardzo, bo hej, czy pamiętacie, że mamy nowy silnik?; każdy jest ojcem albo córką kogoś tam, że aż nie da się uwierzyć w ten szczęśliwy układ planet; ostatnia sprawa wprowadza za dużo i za szybko nowych twarzy, które w sumie mam gdzieś… Ale to dobry Feniks Rajt, którego z całego serca polecam, zwłaszcza po mocno leciwym Dual Destinies. I już teraz wam powiem, że widzimy się tutaj za rok (a wcześniej pewnie w Retrospekcji), jak już tylko położę moje ręce na remasterze pierwszej trylogii. Hoo-hoo, yeah.

8. New Style Boutique 2: Fashion Forward (3DS)

 
Jak sprawić, bym pokochała grę bez zakończenia? Dajcie mi butik i mnóstwo ubrań w różnych stylach. Pierwsze Style Savvy na DS-a już zatrważało liczbą możliwości, więc co zrobili po przejściu na 3DS-a? Zostawili wszystko, co było dobre i dodali więcej, no normalnie niejeden sequel by tak chciał. Fashion Forward poza głównym wątkiem dodaje sporo aktywności pobocznych ze zbieraniem zestawów do makijażu, pokazami mody i szukaniem kolorów do używania przy np. projektowaniu ciuchów, a że ta część wykorzystuje upływ czasu i niektóre rzeczy znajdziemy tylko w określonym miesiącu albo dniu tygodnia, to mamy zabawę na cały rok. Gra idealna do zabicia czasu albo popykania w coś podczas słuchania podcastów.

9. Crash Team Racing: Nitro-fueled (PS4)


Nie pozostaje mi nic innego, jak uchylić kapelusza w stronę Beenoksu i tego, co wyczarowali tym rimejkiem. Po świetnym N.Sane Trilogy oraz Reignited Trilogy nie wątpiłam, że „Crash na go-kartach” też wypadnie przepięknie, ale to, co się stało po premierze, zaparło mi dech. Rozumiecie, że ta gra dalej jest wspierana? Od czerwca? I co miesiąc ma nowy content? It gets better – na razie nie zanosi się, że przestaną! Postaci ci tam panie, że nie zliczysz, nawet Hunterem, tą pokraką, można pojeździć, a skórek tyle, że ło rany. I wszystko da się odblokować bez rzucania prawdziwymi pieniędzmi w ekran. Na Twitterze rozpływałam się też nad kierunkiem artystycznym tej gry – radosnym, kolorowym, ale nie infantylnym, który przemawia tak do najmłodszych, jak i zatwardziałych fanów. Serio, jeżeli jesteś w stanie ze smakiem i urokiem dodać do swojej family-friendly gry rozerotyzowane lachony z oryginału, to potrafisz wszystko. Chapeau bas, Beenox. 

10. Heart’s Medicine: Time to Heal (Steam)


Ciąg dalszy mojego flirtu z nieskomplikowanymi grami na parę wieczorów doprowadził do zakupu micro-managementowej przygody lekarki na ostrym dyżurze. Ba, nawet fabuła mnie wciągnęła – to całkiem solidny mariaż odcinków Na dobre i na złe i Grey’s Anatomy. Jeżeli lubicie klikać po kolei rzeczy i pilnować, by wszystko pracowało jak w zegarku, to polecam. Nawet łzę udało mi się uronić, ale to raczej jedynie sugeruje, że mam wrażliwość sześćdziesięcioletniej fanki Mody na Sukces. Co tam, w przyszłym roku kupuję sequel, który (mam nadzieję), się tu pojawi w podsumowaniu na 2020.

11. Fire Emblem: Three Houses (Switch)

 
#ZłoteJelenieGrająRazem #ChcęSięPrzejechaćNaZłotymJeleniu #REACHFORMYHANDILLFLYAWAY i takie tam, Three Houses to pierwszy Fire Emblem po długiej przerwie, który mnie zainteresował na tyle, że przeszłam go całego. No dobra, jedną ścieżkę tylko, ale wstrzeliłam się w nią prawie idealnie i czuję się usatysfakcjonowana (chociaż kto wie, może kiedyś). Odbiłam się właściwie od każdej części na DS-a i 3DS-a (a dzięki bratu, który jest wielkim fanem serii, mam prawie wszystkie poza tą jedną, gdzie trzeba było kupić trzy gry, aby poznać całą fabułę, no chyba ich ździebko pojebało tam w tym Intelligent Systems), które były albo żmudne, albo wprowadzały jakieś pogięte mechaniki typu „trzynaście postaci musi ci zginąć przed tym rozdziałem, aby móc zrekrutować kleryka”. Three Houses jest piękne w swym rozbuchaniu i nadaje fabułkom w Fire Emblem nowy rytm. Okej, może inaczej – ścieżki Edelgardy i Dimitriego wypełnia dojrzalszy i bardziej epicki sznyt, który owszem pojawiał się naturalnie w historii serii, ponieważ traktuje ona praktycznie zawsze o pięknej wojnie toczonej przez pięknych ludzi o piękne ideały… ale tym razem nie ma pięknych ideałów, a wojna jest straszna, bo nagle musisz patrzeć na śmierć pięknych ludzi, których wcześniej polubiłeś. No chyba że wybierzesz Złote Jelenie. Wtedy grasz w klasycznego Fire Emblema z zabijaniem kosmicznego zła i wiarą w przyjaźń przenoszącą góry. I jako że moją ulubioną mangą jest One Piece, wyznaję tę samą cygańską anarchię Claude’a i wolę bimbać się z nim niż planować zemsty z Eldzią i Dimitrim, to aż do finału, gdy w sumie okazało się, że TAK, na koniec dnia jest to Fire Emblem ze swoją piękną wojną toczoną przez pięknych ludzi o piękne ideały… Grało mi się w to diablo dobrze. Po prostu przypomniałam sobie, że FE to seria, w którą wybitnie gram wyłącznie dla gameplayu, a skoro nie zasnęłam przy Three Houses i z radością wbiłam te czterdzieści godzin, by wyrwać cygana, to znaczy, że to był dobry Fire Emblem.

12. Medievil/Medievil Classic (PS4)


Napisałabym, żeby robili więcej takich rimejków, ale w sumie skończyły mi się gry z dzieciństwa, które w ogóle miałyby szansę na rimejk, więc nie napiszę. No bo nie oczekuję, że ktoś weźmie się za Bust a Groove, albo Chocobo Racing, albo Destregę. No ja wiem, że robią jeszcze Resident Evil i to spoko rimejki są, ale byłabym je w stanie zdzierżyć chyba tylko w retro, bo tym razem widzę tę lepszą grafikę i o rany, bardzo bym nie chciała. Ja przechodziłam Parasite Eve jakieś dwa lata temu po raz pierwszy w życiu i dalej zamykałam oczy na najbardziej fujaśnych cutscenkach, chociaż ta gra ma z dwadzieścia lat i tam piksel na pikselu piksel pogania. Ale o czym ja to… A tak, Medievil. O kurde, jaki Medievil jest dobry – i to ten odświeżony, i ten stary, którego miałam okazję pierwszy raz przejść samej, bo dzieciakiem będąc obserwowałam tylko, jak gra w niego brat. Bo gdybyście jakimś cudem przegapili gazylion „niusów” odnośnie tego, że za wypełnienie opcjonalnego sidequesta w odświeżonej wersji dostaje się dostęp do tej z PSX, to hej, już wiecie i podarowuję wam tę informację bez clickbaitowych wstępów (obstawiam slow news day). Nowy Medievil przepięknie interpretuje lokacje z oryginału, poprawia kilka bolączek (ukochałam możliwość ekwipowania dwóch broni na raz po tym, jak musiałam lawirować jak szalona w menu co chwila w „podstawce”) i nie zmienia na szczęście tego, co było dobre. A mianowicie soundtracku i voice actingu, chociaż ten drugi nie współgra teraz z kłapami Zaroka. Ogólnie widać troszeczkę, że ten remake musiał mieć po drodze problemy i technicznie zdarzają się niedociągnięcia, jednak są one na tyle drobne, że sok z nostalgii i tak nie pozwoli wam się nimi przejąć dłużej niż na dwie minuty. Nnnno, może poza głupimi śmierciami z winy skopanej kamery albo mechaniki. Ale w podstawce się tez zdarzają, więc eee… nostalgia? Yay? A tam, idźcie grać. Potem sami możecie porównać z oryginałem.

I to już wszystko, jeżeli idzie o moje ulubione tytuły tego roku. W odróżnieniu od zeszłego nie wydarzyło się żadne (DLC do) Detroit, więc niespodziewany bohater ostatniej akcji nie uderzył w grudniu (a szkoda), ale i tak było tego dużo. Najbardziej żałuję, że nie miałam okazji umieścić na tej liście trzeciego Flowers i Hunie Pop 2, na które czekam tak gorąco, że prawie stalkuję Twittery wydawców. Jak już wspomniałam, mam nadzieję napisać o nich za rok, zwłaszcza że najpewniej nawet nie zaszczycę uwagą tych wszystkich Cyberpunków, The Last of Usów czy innych Final Fantasy VII, ponieważ jako wyjątkowy płatek śniegu interesuję się nimi jedynie dziennikarsko. Ale chociaż nie zamierzam w nie zagrać, to wow, 2020 mimo wszystko zapowiada się niesamowicie i życzę wszystkim, którzy jarają się jak ten krzak biblijny, żeby im się wszystkie sny ziściły, jeśli chodzi o oczekiwania. W sumie z tych trzech podanych tytułów (bo wiem, że wychodzi coś jeszcze SUPER ODJAZDOWEGO w 2020, ale nie pamiętam już co), to z wszystkimi planuję pośrednio lub bez kiedyś poobcować. Ostatecznie Cyberpunka poznam przez brata (bo ON się jara jak krzak biblijny), The Last of Us II pewnie kupię kiedyś na przecenie (jedynka przekonała mnie, że uwielbiam sposób prowadzenia fabuły przez scenarzystów z Naughty Dog, nawet jeżeli gameplay mnie nie urzeka), a Final Fantasy VII wreszcie ma szansę opowiedzieć swoją historię jak należy, przy okazji wywalając po drodze te głupoty ze sztucznym oddychaniem i robieniem przysiadów przy wspinaniu się na Mount Everest, więc też zamierzam dorwać na przecenie. A w międzyczasie czekam na Pirate Warriors 4 i Shin Sakura Taisen. I Bayonettę 3, jak Pan Bóg da i lepiej żeby dał, bo ile mam jeszcze czekać, do jasnej anielki. No nic – do zobaczenia w tej mniej chlubnej części rocznego podsumowania już niedługo.

Komentarze