Po podsumowaniu dobra, w które obrodził ten rok w
moim gierczanym świecie, czas odsiać zaplute karły rozczarowania. Podobnie jak
w poprzednim poście z tego cyklu, prawie żadnego ze skompilowanych tu tytułu
nie można nazwać jednoznacznie złym - „prawie”, ponieważ ze dwa prawdziwie
beznadziejne się znajdą i oj, wy już wiecie które. Aczkolwiek głównie zgodnie z
(młodziutką) tradycją na niezaszczytną listę trafiły gry, które nie dosięgnęły
do poprzeczki moich oczekiwań, więc większości z nich absolutnie nie odradzam,
ale też specjalnie nie polecam i jeżeli możecie kupić je albo, no nie wiem,
trzeci raz Wiedźmina na inną
platformę, to już kupcie tego Wiedźmina.
W tym roku (chyba podobnie jak w zeszłym) cierpiałam albo kręciłam nosem osiem
razy i zawsze przy tytułach niszowych lub mniej popularnych marek, więc
poniekąd jest to lista hipsterska, a tym samym jedna z niewielu w internecie,
której nie wygra Anthem. So without
further ado – oto moja lista gier, które najbardziej mnie rozczarowały w roku
2019.
1. Blue Reflection (PS4)
Szczerze
powiedziawszy, powinnam mieć pretensje tylko do siebie, bo zagrałam w jedną grę
Gust i nazbyt boleśnie przekonałam się, że absolutnie nie należę grona ich
odbiorców. Ale Atelier mogło przynajmniej pochwalić się szerokim wachlarzem
wzorów alchemicznych oraz złożonym systemem tworzenia przedmiotów. W Blue Reflection wszystko jest nijakie i
sklecone, żeby było, przy czym trzon rozgrywki podpierdziela z serii-matki, nie
dając prawie nic od siebie. Fabularnie nie ma tu co oglądać, większość postaci
jest do zapomnienia zaraz po przejściu gry, pod względem graficznym to cudo
powinno wyjść jakieś pięć lat temu, a gameplay to trzydzieści godzin używania
tych samych skilli i powtarzania żmudnych zadań. A nawet nie wspomniałam jeszcze
o nachalnym fanserwisie! Jeżeli szukacie czegoś w klimatach magical girls, to
lepiej obejrzyjcie sobie kolejny raz Czarodziejkę
z Księżyca albo co lepsze serie Pretty
Cure, bo tutaj nawet klimaty nie ratują tego diabelnie przeciętnego tytułu.
2. Bayonetta
2 (Switch)
Jeżeli jest jedna dobra rzecz, która wynikła z
powstania tej Bayonetty, to fakt, że
marka nie przepadła na amen i Platinum może robić trzecią część (na którą,
notabene, czekamy już te dwa lata od teasera i końca nie widać). Cała reszta
zaś… ech. Bayonetta 2 to gra
sprzeczna sama ze sobą – niby chciałaby pokazać coś nowego, ale jednocześnie
wstydzi się, więc nie dość, że powtarza praktycznie całą historię z jedynki (przy czym tutaj też nie bierze
jeńców, sadząc plot hole za plot hole’em), to jeszcze większość gry to festiwal
powielonych assetów i pomysłów. Ba, nawet schemat etapów wygląda jak
kopiuj-wklej z poprzedniczki; co prawda zamiast motocyklu jest koń, ale poziom
z odrzutowcem pod koniec gry to już właściwie autoplagiat. Nowości ci tu na
lekarstwo, a też żadna z nich nie robi wrażenia: zbieranie odłamków grobowców
to jakby pieczątka od Nintendo, żebyście pamiętali, kto wyłożył kasę; zabawki z
dostępnego oręża do pięt nie dorastają tym z jedynki, a walczy się nimi
topornie; nową wężową formą kieruje się jak czołgiem… No i walka. Okej, nie
będę tutaj opowiadać bajek, że jestem jakimś przekoksem w Bayonettę, bo najwięcej na co mnie stać w kwestii refleksu, to
wbicie trzech gwiazdek w gierkach o zbieraniu surowców przez pięć minut, ale
nawet takiemu leserowi jak ja przeszkadza nierówny poziom trudności, który raz
ociera się o banał, a raz irytuje, ale nie dlatego, że naprawdę jest trudno,
tylko dlatego, że ktoś na górze stwierdził, że rozgrywka nie będzie przyjemna i
już *tupnięcie nogą*. Większość broni zadaje śmieszne obrażenia i prawie żadnej
nie da się „wyczuć” – osobiście po skończonej kampanii rzuciłam się do kupna
Shuraby z jedynki i teraz nie wypuszczam jej z rąk, bo jeszcze zabiorą i co.
Rozczarowują też lokacje (tych parę, które są rzeczywiście nowe) – chcieliście
zobaczyć piekło? No to uwierzcie, że wygląda „piekielnie” i to w tym złym
znaczeniu. Podobały wam się projekty przeciwników z jedynki? Mi też, szkoda, że
pomysły się skończyły podczas tworzenia nowych. Ech, mam nadzieję, że skoro
robią tę Bayonettę 3 tak długo, to
próbują z nią iść w to, co fani pokochali w jedynce, ponieważ dwójka stanęła w
rozkroku pomiędzy die-hard fan a user-friendly i nawet długie nogi bohaterki
nie starczyły, by to sensownie połączyć.
3. Metal Slug
XX (PS4)
Czy wy wyobrażacie sobie moją ekscytację, gdy
zobaczyłam to cudo w PS Store? „O rany julek, Metal Slug, w którego jeszcze nie grałam?!” – westchnęłam i czym
prędzej rzuciłam się do mych dukatów, co by nimi z kolei rzucić w ekran. I co?
I jajco, wracajcie do Metal Sluga X
albo 3, jeżeli to wasza preferowana
trucizna, i nie patrzcie za siebie. Co prawda XX prostactwem nie dosięga do poziomu tych części na Nintendo DS,
które zapominały, że istotą Metal Slugów jest
radosna rozwałka i robiły z misji jakieś nudne, wyliczone spacerki niczym
poziomy w Touhou, aby zmieścić tam
fantastyczne tryby misji i inne pierdoły, ale całkiem mu niedaleko, tylko że
pognębia temat od innej strony. O ile X
pozostanie moją najulubieńszą częścią ze względu na sentyment, o tyle doceniam
ogrom nowości i sposób ich zaaplikowania serii przez trójkę i najwyraźniej XX bardzo chciało powtórzyć ten sukces,
tylko o rany, co tu zaszło. Etapy są przekombinowane w pizdu i wypełnione
pułapkami, które mają cię zabić w najbardziej pazerny sposób, jaki tylko się
da, wrogów więcej matka nie miała i też wyskakują z każdego zakątka, że
naprawdę nie da się przeżyć dłużej niż te dwie sekundy (a zwyczajnie da się
przynajmniej dziesięć), ba, nawet nowe bronie pomyślane zostały tak, że masz
walczyć W ZWARCIU i lol, powodzenia! Co z tego, że dodali więcej postaci, jak
po jednym przejściu będziesz mieć dosyć i wrócisz do poprzednich części, znów
spędzając z rodzeństwem pół wieczora, by uruchomić zajechaną i porysowaną do
granic możliwości płytę na starym szaraku.
4. Syberia 3 (PS4)
Gdybym była bardzo złośliwa, to powiedziałabym, że Syberia 3 to takie Shenmue 3 przygodówek, ale pozwolę sobie na trochę mniej i powiem,
że gdyby Syberia 3 wyszła dziesięć
lat temu, to dalej stanowiłaby relikt przeszłości. Żal mi fanów, którzy
naprawdę na tę grę czekali, bo chociaż sztandarowa seria Benoita Sokala należy
także do mojego dzieciństwa, to po trailerach cynicznie nie wieszczyłam
kontynuacji ani lawiny pozytywnych recenzji, ani wysokiej sprzedaży. Syberia 3 to niezaskakujący kazus
wymęczonego sequela stworzonego przez twórców wybudzających się z postępowego
letargu, którzy gdzieś tam widzieli z pół kwadransa gameplayu losowej gry
dzisiejszych czasów i stwierdzili, że tyle im starczy, by podciągnąć własne
dzieło pod aktualne standardy. Jaki jest koń, każdy widzi – Syberia 3 to toporny, zabugowany spektakl
o subtelności taranu, którego nie ratuje nawet historia ani klimat, zawsze
stojące przecież na tak wysokim poziomie w tej serii. Fanom polecam pozostać w
błogiej niewiedzy (choć pewnie już dawno przekonali się sami, że do niektórych
wspomnień lepiej nie wracać), a nowi gracze co prawda mogliby się zaznajomić z
marką, zaczynając od trójki (odniesień do poprzednich części nie ma znowu tak
dużo, więc tym bardziej gnębi pytanie, dla kogo ta gra w ogóle została zrobiona),
ale… Po co? Jedynka i dwójka do dziś robią wrażenie pięknymi lokacjami i
kierunkiem artystycznym, oraz przede wszystkim mają sens i piękne przesłanie
aktualne do dziś. A jako że nie sądzę, by powstała czwórka, to dalszą fabułę i
tak musicie dopowiedzieć sobie sami.
5. Peggle 2 (PS4)
No więc jak spieprzyć prostą, ale mega wciągającą
gierkę? Sprzedać ją EA. Serio, gdy odkryłam pierwsze Peggle, to pół rodziny straciło życie na dobry miesiąc albo dwa, a o
miejsce przy kompie kłóciliśmy się jeszcze częściej niż zwykle. Większość
rodzin rozbija Monopol, u nas były to
Pegle. I pasjans. I pinball. Tak, tak, ten dołączony do Windowsa XP. Tak czy
inaczej! Peggle 2 to dobry przykład
na to, że więcej nie znaczy lepiej, a tezę tę potwierdza istnienie DLC z
postacią z poprzedniej części, które jest praktycznie jedynym dobrym elementem
tej gry. Jedynka była urocza w swej prostocie, jeżeli chodzi o kierunek
artystyczny, a humor pozostawał wyważony, więc gra nie zalewała nas
odniesieniami do popkultury. Dwójka w sumie też tego nie robi, ale przytacza je
o wiele za często w desperackiej próbie pokazania, jaka to jest cool i wyluzowana,
dlatego można zagrać trollem stanowiącym tutejszą wariację Big Lebowskiego. Nie
ściemniam, tu występuje taka postać. Jest też yeti pokazujący tyłek podczas
podliczania punktów, bo, jak mniema, jest to zabawne i spodoba się dzieciom.
Przynajmniej mam takie podejrzenie, że o taki efekt chodziło, ale jestem stara
prukwą grającą w gry o smutnych lesbijkach i nie rozumiem dobrej zabawy. Reszta
dostępnej obsady prezentuje się niewiele lepiej (serio, yeti z gołym zadkiem to
najwięcej, na co tę grę stać) i na dodatek da się im wybaczyć swej prostackości
przynajmniej przydatnymi umiejętnościami, dlatego przechodzenie kampanii to jak
droga przez wyjątkową nużącą mękę (okraszoną nagimi częściami ciała). Jeżeli
chcieliście kiedyś zobaczyć, jak z telemarkiem da się splunąć w twarz zasadzie „if
it ain’t broken, don’t fix it”, to nie musicie szukać dalej.
6. World End
Syndrome (Switch)
Dość podekscytowałam się na widok World End Syndrome, ponieważ robili to
ludzie od Guilty Geara i podobały mi
się designy postaci. Gra w wielkim skrócie traktuje o Małym Sennym Miasteczku™,
do którego trafia ProtagM (tak mój brat nazwał głównego bohatera i nigdy nie
oglądał się za siebie), aby uspokoić nerwy po niedawnej Traumie™. Jako że to
Małe Senne Miasteczko™, to oczywiście są Tajemnice™. ProtagM dołącza do
szkolnego klubu, który oficjalnie zajmuje się badaniem historii lokalnej, żeby
kierująca nim pani profesor/pisarka mogła podpierd… znaczy, zacytować efekty
prac swoich uczniów w nowej książce. W rzeczywistości nasza wesoła ekipa kreuje
swoją wersję przygód Scooby-Doo, więc dowiadujemy się, że właśnie w tym Małym
Sennym Miasteczku™ co ileś tam lat zachodzi Syndrom Końca Świata, podczas
którego powstają zmarli, którzy są w stanie wmieszać się w tłum żywych, ale
ostatecznie im odpieprza i zaczynają mordować. Większość gry polega na
dochodzeniu, kto jest zombie i czy niedawne morderstwa koleżanek z klasy jakoś
wpisują się w przepowiednię, czy to tylko zbieg okoliczności. Znaczy,
polegałaby… gdyby więcej niż jedna i pół ścieżki traktowała o głównym wątku
fabularnym. World End Syndrome nie do
końca wie, czym chce być – trailery i premyza tej gry sugerują, że bydą tu
tęgie sekrety i wszyscy pozdradzają się na potęgę, bo każdy ma coś do ukrycia,
ale nope, większość route’ów spędzisz na randomowych rozmowach z ludźmi, aby na
koniec skończyć w cherlawym romansie z jedną z dostępnych panien na wydanie. I owszem,
rzeczywiście każdy MA swój własny pomysł na wyjaśnienie zachodzących okoliczności
(ewentualnie każdy próbuje dojść do tego po swojemu), but alas, oto twój wątek miłosny
wykręcony w trzy eventy i finał, bo tak się robi visual nowelki, że zawsze
musisz mieć na koniec flamę. Jeżeli wpadłeś tutaj rozwiązać tajemnicę zombie,
to szykuj się na dwadzieścia godzin zajmowania się czymś innym, bo oczywiście
na True Route trzeba sobie zasłużyć poprzez przejście wszystkich innych, a to i
tak nie koniec, bo dopiero po True Route możesz uderzać na ANSWER Route, a
wtedy to już było mi wszystko jedno. Okej, Dupeczki™ są naprawdę ładne, nawet jeżeli
są tu takie obowiązkowe śmieciowe opcje jak kuzynka-hetera (czyli mordercze combo
tsundere i opcji stojącej najbliżej Przyjaciółki z Dzieciństwa), to jednak
wątki romansowe to nie jest ani coś, na co się tutaj pisałeś po wszystkich
materiałach promocyjnych, ani tym bardziej nie wciągają. Szkoda, bo gra jest
prześliczna i naprawdę angażująca do któregoś momentu (w tym aspekcie zwłaszcza
chowa parę asów w ekranie), ale niestety po jakichś dziesięciu godzinach
zaczyna być jasne, że World End Syndrome
tanio fabuły nie sprzeda i trzeba by wydzierać ją pazurami and no one ain’t
have time for that.
7. To Trust an Incubus (Steam)
Chryste, to jest chyba mój Anthem roku 2019. Tyle samo zawiedzionych nadziei, tylko contentu
jakby więcej, ale co z tego, skoro nie mam najmniejszej ochoty go odblokowywać.
Totalne marnotrawstwo assetów w formie umięśnionych mężczyzn trafiło do
przegadanego porno, które jest święcie przekonane, że ma coś ciekawego do
powiedzenia w kwestii LGBTQ+. Serio, czytam ciekawsze erotyczne sznurki na
Twitterze (głupia byłam, że tyle lat tam nie zaglądałam, o rany) niż to, co ma
do zaoferowania ta niepełnosprytna historyjka o udręczonych inkubsach i
głupiutkim nijakim protagu. Szalona jestem, że chcę w ogóle jeszcze przechodzić
coś od tych samych twórców, bo recenzje twierdzą, że taki mają właśnie pomysł
na swoje dzieła i ta myśl mrozi mi krew w żyłach. Jako że czeka mnie w
przyszłości wątpliwej jakości przyjemność trucia się na temat cudowności od
Press Y Games, to nie zamierzam więcej strzępić paznokci i jak chcecie, to
przeczytajcie sobie moją recenzję To Trust an Incubus. Jakiś tydzień pisałam tę
reckę, Jezus. Tydzień wyjęty z życiorysu i dalej jestem zniesmaczona, ugh.
Next!
8. Chase:
Cold Case Investigations ~Distant Memories~ (3DS)
Grałam w Hotel
Dusk i Secret of Cape West od
Cinq i kiedy zobaczyłam znajomą facjatę detektywa Kyle’a w Nintendo eShopie, to
podziękowałam internetowi, który tym razem mnie nie okłamał i wskazał mi swym
łaskawym kolektywnym palcem istnienie tej gry. Z drugiej strony na widok
śmiesznej ceny tego cuda zapaliła mi się czerwona lampka. Gdzie tkwi haczyk, że
ta gra jest taka tania? Screeny sugerowały typowy VN-kowy biznes, więc naiwnie
założyłam, że pewnie tytuł powstał małym nakładem prac i gdzieniegdzie natknę
się na cięcia budżetowe. No ale to od twórców Hotel Dusk, nawet jeśli, to co z tego, nie? No więc to z tego, że
gra kosztuje tylko czterdzieści zyla, ponieważ jest niedokończona. Dostajemy
jedną sprawę do rozwiązania, która ambitnie wprowadza także traumatyczne
backstory dla naszego bohatera, ale zapomnijcie, że dowiecie się czegoś więcej
ponad dwa flashbacki i trzy złowieszcze cytaty niełączące się z niczym i w nic.
O samym śledztwie trudno powiedzieć coś dobrego – prawie w całości opiera się
na rozmowach i przesłuchaniach, okazjonalnie wrzucając jakąś mini-gierkę w
formie szukania poszlak na zdjęciach i niestety ani jedno, ani drugie nie
zachwyca wykonaniem. Wyciąganie informacji ze świadków jest niezwykle toporne i
mało intuicyjne – zalewani nieznaczącymi szczegółami, mamy wyciągnąć z nich
jeden, o który chodzi bohaterowi, i który twórcy założyli, że pociągnie fabułę
naprzód. Wpadnięcie na ten właściwy graniczy z trafieniem w totka, ponieważ
sposób prowadzenia scenariusza jest iście japoński, tj. każdy odpowiada enigmatycznym
zdaniem, nie podając konkretów, a potem weź utkaj z tego analizę wiersza.
Frustrująca jest także mechanika szukania poszlak oraz system nagradzania
gracza, chociaż tutaj adekwatniej nazwać go „systemem dręczenia”. Często
otrzymujemy tylko jedną szansę na odgadnięcie, o co akurat chodzi bohaterowi w
związku z przedstawionymi dowodami, co automatycznie kończy grę. Jak już
wspomniałam, w cholerę trudno zgłębić meandry myślenia postaci, a dodatkowo
wkurza to, że właściwie poza wkurzaniem gracza, to ta opcja nie wiąże się z
żadnyymi konsekwencjami – gra po wykopyrtnięciu w plansze z napisem „game over”
zapyta nas wesoło, czy chcemy spróbować jeszcze raz. PO CO TO JEST ZROBIONE JA
SIĘ PYTAM. Zwłaszcza że mamy też pasek możliwych błędów jak w Ace Attorney, więc PO CO. Gdyby historia
była fajna, to można by to polecać jako miniaturkę na jeden wieczór, ale że i
tego tu nie ma, to lepiej upolować Hotel
Dusk, a o tym zapomnieć.
I to tyle, jeżeli chodzi o moje tegoroczne
rozczarowania. Szykuję jeszcze trzeci odcinek podsumowania – dużo w tym roku
przydarzyło mi się gier, które podobały mi się, ale nie do końca i myślę, że
byłoby to nawet ciekawe. Podejrzewam, że trochę dłużej mi zejdzie skompilowanie
tego tekstu, ale zrobię, już wy się nie bójcie. Tak samo jak obiecane recenzje,
z których się nie wywiązałam do końca roku. Oh well, zawsze pozostaje następny!
Życzę wam jak najdłuższych list super gier i krótkich o zawodach, a sobie w
końcu tego DLC do Detroit. W które aż
zaczęłam znowu grać z frustracji po rozdziale do poduszki. Pewnie zdążę przejść
Shin Sakura Taisen w wakacje, nim
David się zdecyduje, co zrobić z tą serią, co mu tak sławą nagle wybuchła. W
każdym razie do siego roku!
Komentarze
Prześlij komentarz