Jestem z serią na bieżąco - wiecie, co to oznacza. Niczego nie żałuję ani nie biorę jeńców!
Shadow of the Tomb Raider skończone, co znaczy, że pewnie następny reboooooo- ekhe, ekhe, następna pełnoprawna CZĘŚĆ wyjdzie za jakieś dwa lata z okładem (jeśli nie dłużej), więc to dobry moment na skompilowanie subiektywnej listy najlepszych i najgorszych tytułów z serii. Ogólnie ciągle pozostaję zdania, iż w odróżnieniu od różnych zamrożonych (ciśnie mi się pod palce Mass Effect, ale to trochę inny przypadek. Mimo to - dalej boli) czy porzuconych marek z małą możliwością na ich powrót (Prince of Persia chociażby) fani rezolutnej pani archeolog nie mają na co narzekać. Tak, rozczarowałam się kierunkiem, w którym (nie) poszedł reboot i nie zamierzam tego ukrywać, aczkolwiek w kolektywnej świadomości branży nie są to niewypały i ciągle mamy szansę na nowe tytuły, a to oznacza, że może też być lepiej, co stanowi lepszą alternatywę do „eeee, to jest nielukratywne IP, więc następną część wypuścimy na Święty Nigdy”. Poza tym klasyki wiecznie żyją wśród społeczności graczy dzięki edytorowi poziomów i sądzę, że nieważne, co by teraz wymyślili w Crystal Dynamics, i tak nie przeskoczą pomysłów community, nie wspominając już o tym, że i tak nie użyliby starego silnika serii, chociażby przez dzisiejsze standardy i modę (ale to tylko moja opinia i jestem otwarta na ewentualne pojedynki w budyniu). W stawce nie uwzględniam spin-offów ze względu na ich oczywisty brak przynależności do głównego cyklu wydawniczego (bo z kontinuum jest tutaj różnie), a także różnice gatunkowe. Co nie znaczy, że nie mogę wsadzić ich w kategorię miejsc honorowych! Oto mój ranking pełnobudżetowych Tomb Raiderów z gościnnym występem ulubionych spin-offów (te ostatnie w przypadkowej kolejności).
Gościnny występ nr 1. Lara Croft Relic Run
I SZUUUUUUUUUUUUUUUUUU-- GOD THAT'S SO COOL
Może to mój brak doświadczenia, jeśli chodzi o gry mobilne, ale ten endless runner bardzo mi się podobał. Właściwie wszystko da się odblokować za darmo i nie zajmuje to połowy życia, tylko trochę treningu, a gdy dojdziemy do pewnego momentu, to waluta prawie że zarabia się sama. Poza tym łooooo, jakie tam są akcje, mówię wam! Skacze się po tyranozaurach, zabija mantikory i słucha takiej fajnej, trzymającej w napięciu muzyki i w ogóle Relic Run zachowuje tę przygodowo-akcyjną atmosferę z Legendy. Zresztą LCRR należy do kontinuum z Larą drugiej generacji (tej z początku ery Crystal Dynamics) i nie wiecie nawet, jak mnie cieszy, że tak to rozwiązali, bo to chyba moje ulubione wcielenie panny Croft i dalej ma największy potencjał ze swoim niezobowiązującym podejściem do tematu. Z drugiej strony obawiam się, że po wtopie, jaką okazało się Temple of Osiris, może dużo wody w rzece upłynąć, nim Crystalsi wyślą Larę ponownie na jakąś randkę z Carterem w ruinach. Chyba na razie pozostaje tylko expanded universe w formie komiksów i książek, a Bóg jeden wie, że nie mam ochoty się w nim taplać.
Gościnny występ nr 2. Lara Croft and the Guardian of Light
Patrząc na ten screen, mam przebłyski grania w Temple of Osiris - tam też nie wiem, co się dzieje.
Wybuchy! Skakanie! Przechodzenie etapów jak najszybciej! Zbieranie fantów! Strzelanie się! Strażnik Światła to ten typ gry, w którym śmiga się przez kolejne etapy i za dużo się na tym nie zastanawia, czyli ogólnie genialny tytuł na odmóżdżenie się oraz zapomnienie o tym, kto cię akurat wkurw... z deczka podirytował w pracy i czym. Jedyny minus to pokręcone sterowanie, które przypomina mi, że nie mam już dwunastu lat, a już niedługo najprawdopodobniej dojdę do klubu mojego taty, który nigdy jakoś specjalnie dużo nie grał, ale teraz to już tym bardziej nie ma jakichkolwiek szans na osiągnięcie czegokolwiek w najnowszych Nid for Spidach czy Kol of Djuti, bo przemysł wymyślił w końcu, co zrobić z drugą gałką na padzie i musimy jakoś z tym wszyscy żyć. Ta przydługa tyrada z dwoma dygresjami służyła wylaniu wiadra pomyj na fakt, że zdecydowanie za długo zeszło mi na zapamiętaniu, że ten drugi drążek to nie jest tylko dla ozdoby, ja mam nim pistoletami celować. I pewnie zamarudziłabym tutaj jeszcze trochę o tym, jaka to jestem stara (na gry) i refleks już nie ten, aczkolwiek w Święta przeszłam sobie jeszcze raz Crash Team Racing w oczekiwaniu na remake i większość czasów miałam o dobre 5 (jak nie 10!) sekund lepszych! Aczkolwiek celowanie drugą gałą dalej może iść się wypchać dżemem.
Gościnny występ nr 3. Lara Croft Go
Są w tej grze różne węże, ale TEN jest mój.
Poza tym, że jestem za głupia na większość gier logicznych (profesor Layton miałby wam ze trzy gry do powiedzenia na ten temat), co w pewien sposób kłóci się z moją przygodówkową przeszłością, but okay, to kuuuuuurczę, ale Lara Croft Go jest fajne. Z zaznaczeniem, żebyście zaopatrzyli się w część na Steama, bo podobno wersja komórkowa jest, cóż, komórkowa, więc odchodzą tam hocki-klocki z kategorii „no to teraz se poczekasz z pół godziny, zanim spróbujesz jeszcze raz”. Podoba mi się straszliwie kierunek artystyczny tej gry, z niewyraźnymi warstwami, brakiem konturów oraz umownymi tłami/obiektami/wszystkim, a także to, że można odblokowywać tutaj ciuchy z klasycznych części! Podoba mi się zwłaszcza wielość ubranek z Tomb Raider III, bo jakoś tak, widzę, niechętnie robi się aluzje do tej części w tych ukłonach dla fanów w nowszych częściach. Okej, w Rise jest inspirowany Antarktydą kostium zimowy i to jest co prawda fajne, ale byłoby fajne bardziej, gdybym lubiła Antarktydę (i w ogóle Rajza). Za to i w Rise, i w Shadow są do odblokowania modele Lary z Tomb Raider II i, nie wiedzieć czemu, Angel of Darkness. No więc gdybym ja była developerem następnych przygód panny Croft, to chciałabym zapomnieć o TRAoD jak najszybciej. Może już nawet nie z niesmaku wobec tego, co nam ta część przyniosła, ale chociażby po to, żeby nie wywoływać wilka shitowych wyników sprzedażowych z lasu spieprzonych projektów. No nie wiem, tak mi się wydaje. W każdym razie zaraz pogadamy o tym więcej, ponieważ oto zaczyna się główny ranking i ostatnie miejsce zajmuje bez zaskoczenia (bo tym razem to nie jest lista hipsterska)...!
12. Tomb Raider: The Angel of Darkness
Metafora całego doświadczenia, jakim jest granie w Anioła Ciemności, zmieszczona w jednej zrzutce.
Pierwszy raz zagrałam w Anioła Ciemności po wydaniu przez Cenegę znanego pewnie każdemu TR-owcowi Ultimate Edition, zawierającego wszystkie dotychczasowo wydane części Tomb Raidera plus Goldy, których zdobycie normalnymi sposobami wymagało umiejętności zaginania czasoprzestrzeni lub posiadania ciotek czy wujków za granicą. W każdym razie było to dziesięć lat temu i sama liczyłam sobie wiosen siedemnaście. Nastoletni zachwyt angstem i mhrokiem miałam w dużej mierze za sobą, tak więc tutaj leci argument, że Angel of Darkness nie wyrył się w mojej świadomości emblematem cudowności, ponieważ nie wyznawałam właściwego światopoglądu (i dlatego wytaczam tu opinię, że Klocuchowi się podoba, bo tak jak kobiety zatrzymują się na osiemnastce i dalej się nie starzeją, tak on ma wieczną dwunastkę na karku - oby jak najdłużej). No dobra, pasywno-agresywne komentarze na bok; jakieś dwa czy trzy lata próbowałam przejść to cudo ponownie, no bo jednak jak się ma siedemnaście lat, to tego doświadczenia kulturalnego jest trochę mniej, gdy ma się ich dwadzieścia pięć, a nuż teraz odbiorę je inaczej i BOŻE MÓJ JAKA TO BYŁA ZŁA DECYZJA. Znaczy, ja nie miałam jakichś większych nadziei w związku z tą grą, bo nawet po tych dziesięciu latach pamiętałam, że była ona co najwyżej letnia, ale oczekiwałam, że przynajmniej uda mi się, no nie wiem, przejść Paryż? Wyjść za tę pierwszą lokację? Ambitnie ściągnęłam sobie nawet mody na odtworzenie wąskich uliczek, które wycięto przed premierą (jak większość materiału), coby zapewnić sobie tę pełnię doznań, o której się tak często powtarza w reklamach telewizorów 4K. Później musiałam je odinstalować, ponieważ nie możemy mieć fajnych rzeczy w Angel of Darkness i najzwyklej w świecie nie szło ukończyć etapu. Tak czy inaczej po jakichś dwóch godzinach męczenia się ze skopanym sterowaniem wpadłam pod teksturę i to była kropla, która przelała czarę goryczy. I wspominałam już w tej notce o tym raz, wspomnę drugi - starzeję się. Nie mam już tego samozaparcia, by przeć przez bugi, przymykać oko na znikające sejwy czy zaciskać zwieracze za każdym razem, gdy bohater nie chce współpracować, nie robiąc uniku, bo takie ma widzimisię. W wieku siedemnastu lat byłam w stanie machnąć ręką na spadanie pod teksturę, wczytać zapis i spróbować jeszcze raz, oczywiście omijając to felerne miejsce z kilometra albo dwóch. Dzisiaj - owszem - można powiedzieć, że jestem wygodna, ale jednocześnie świadoma, iż nie zapisano nigdzie w niebie game-devu, że mam się na takie WKURW... z deczka irytujące rzeczy godzić i przepraszam, lecz nie zatopię się ponownie w doświadczenie zwane Tomb Raider: The Angel of Darkness, ponieważ developerzy nie bardzo chcą dać mi na to szansę. Poza tym wszystko w tej grze krzyczy „Ciara, spieprzaj stąd, nie jesteś grupą docelową”. Jak już pewnie zauważyliście, wolę Larę Awanturniczkę od Lary Zbiegłej z Koncertu My Chemical Romance, dlatego na wszelkie próby wsadzania mroku tam, gdzie nie jest on potrzebny, reaguję prawie że wysypką. I ja rozumiem, że wtedy to było inaczej - swoiste „dojrzewanie” bohaterów poprzez dodawanie im punktów charakteru chaotycznie złego to otwarte światy, crafting i survival tamtych czasów, co jednak w ogólnym rozrachunku porażki TRAoD w moich oczach będzie wyłącznie kolejną kulą u nóg schowanych w kamiennych bucikach, które ciągną całość na dno. Anioł Ciemności cierpi również na schizofrenię gatunkową: mamy tu elementy przygodówkowe, mamy skakanie, mamy trochę zagadek („zagadek”), mamy też strzelanie się i skradanie, a nawet znalazł się (czysto pretekstowy) element RPG z oskryptowanym ulepszaniem umiejętności. Do tego dostajemy drugiego bohatera, potrzebnego jak łysemu grzebień, który chyba miał służyć jedynie za przypomnienie, że kiedyś w Tomb Raidery niektórzy próbowali grać jedną ręką, a Lara brała udział w sesjach do Playboya (nie, serio, niech mi ktoś wytłumaczy macanko w muzeum, bo wprawia mnie w większy zawrót głowy niż sceny seksu w literaturze Sary J. Maas). Niestety ze swoim „bogactwem” opcji tytuł ląduje z telemarkiem w kategorii „jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego” i chyba z podobnego założenia wychodzili twórcy, gdyż bardzo często po dwóch lokacjach zapominali o tych patentach (np. etap w Paryżu wygląda całkowicie inaczej niż reszta gry). No cóż, przynajmniej muzyka była ładna. Co prawda po osiemnastym spalonym skoku przez Larę przypominającą w sterowaniu czołg te dramatyczne skrzypce zaczynały irytować, ale ja zawsze szukam dobrych stron - zagłuszały jęki najgorszej aktorki, która podkładała pannie Croft głos.
11. Tomb Raider: The Last Revelation
- Też byś był zmęczony, gdybyś przebiegł trzynaście ekranów ładowania i trzy podlevele, żeby dojść do tej cutscenki.
O tak, umarłabym, gdybym przynajmniej na chwilę nie włożyła moich hipsterskich okularów - dziękuję, że zapytaliście! Ostatnie Odkrycie przyniosło Tomb Raiderowi długo oczekiwane odświeżenie serii (nie jakoś mocno, but still) i na poziomie mechaniki trudno powiedzieć złe słowo na temat tej części. Etapy są solidne i skonstruowane z głową, fabuła jest jakby mniej pretekstowa niż w poprzednich częściach, dostajemy nawet trochę backgroundu z życia Lary. Ktoś miał pomysł na tę grę i opłaciło się, gdyż czwarta odsłona serii dość często przoduje w rankingach ulubionych Tomb Raiderów. No to dlaczego na moim jest inaczej? Szczerze powiedziawszy, poza hipsterstwem tej listy nie mam jakichś bardziej górnolotnych argumentów - moja niechęć do The Last Revelation rozbija się całkowicie o subiektywne odczucia. Po pierwsze nie lubię etapów pustynnych w grach, a niestety czwarty TR popełnił ten niewybaczalny błąd umiejscowienia całej akcji w Egipcie. Po drugie stworzenie rozwiniętych etapów w postaci hubów prowadzących do różnych stref może dobrze brzmi na papierze, ale tutaj zostało to rozwiązane tak beznadziejnie, że szkoda mi każdej osoby, która podjęła się napisania walkthrough do tej gry (a z drugiej strony serdecznie im dziękuję, bo ja i bez pisania miałam problem, by to wszystko ogarnąć). Serio, tutaj odchodzą takie akcje, jak wchodzenie do jednej lokacji na pół minuty, tylko po to, by przeciągnąć jedną dźwignię, a potem biegniesz przez pół etapu, bo wejście do strefy, gdzie otworzyła się brama, znajduje się na drugim końcu huba, pomimo że widzisz ją z miejsca, w którym stoisz, BUT ALAS, oddziela was ściana nie do przeskoczenia! Enjoy your loading screens, punk. W przypływie totalnego buractwa powiem też, że nie podoba mi się powyciągany model Lary i jej wklęsła twarz (serio, mam nieodparte wrażenie, że ta gra wygląda gorzej niż trójka, a to podobno lepszy silnik), uproszczone menu bez polotu oraz oczywiście moja znielubiana aktorka o cukierkowym głosie, która nijak do dziarskiej pani archeolog nie pasuje. Przeszłam tę część raz i zajęło mi to chyba rok, taka byłam gorliwa, i niech to służy za najlepszą „rekomendację” dla The Last Revelation. Owszem, jestem w stanie zgodzić się, że to solidna gra, lecz znudziła mnie niemożebnie i praktycznie ją odbębniłam. Aha - i dam sobie rękę uciąć, że ktokolwiek wsadził w tę grę huśtanie się na linie, był odpowiedzialny za mini-gry w Final Fantasy VII i X, dlatego niechże mu gołąb na samochód narobi, o.
10. Tomb Raider Underworld
- Czego szukamy w tej obskurnej piwnicy, panienko?
- Dobrej zabawy. Bóg jeden wie, że nie ma jej w reszcie gry.
Po prawdzie powinnam podejść do Tomb Raider Underworld ponownie, ponieważ podobnie do Anioła Ciemności przeszłam go dawno i raz, więc może coś by się zmieniło w mojej ocenie, a tak opieram się na opinii z przeszłości - diablo negatywnej zresztą. Zwieńczenie pierwszej trylogii Crystal Dynamics łączy ze sobą najgorsze cechy Anioła Ciemności i The Last Revelation: umroczniania fabuły na siłę oraz totalnej nudy wylewającej się z ekranu. Pomimo nowych ruchów i zabawek, etapy są bez polotu i zwłaszcza przy końcu poruszamy się praktycznie takimi samymi korytarzami, bijąc non stop tych samych wkurzających wrogów. Underworld ma w sobie także irytujący element, który parę lat później powtórzy Rise i Shadow - mianowicie wypełnienie świata pierdyliardem znajdziek, których poszukiwania przypominają bardziej odhaczanie kolejnych miejsc na przydługiej liście z zakupami niż rzeczywiste poczucie osiągnięcia. Zresztą usunięto możliwość ubierania dowolnego stroju w każdej misji, bo chyba poprzednie części zmodowano tak, że można było chodzić w stroju kąpielowym nie tylko w domku Lary, co bardzo nie spodobało się producentom z jakichś powodów, ale pamiętam tę dramę jak przez mgłę, więc może ją zmyśliłam. Co było fajne w Underworld to połączenie wszystkich elementów fabuły z Legendy i Anniversary w postaci Natli oraz Amandy; niestety zaraz to skopano ubiciem najlepszego ciacha w grze i mało satysfakcjonującym zakończeniem głównego wątku Lary. No ale przynajmniej miała dziewczyna jakiś rozwój charakteru, czego nie można powiedzieć o następnej części.
9. Rise of the Tomb Raider
"Ależ Ciaro, to już trzeci raz, gdy używasz tego screenshota w kontekście RoTR-a", powiecie. A ja odpowiem: no tak. Bo miałam tę samą minę podczas odkrywania kolejnych "zawiłości" fabularnych.
O Rise napisałam już dużo w osobnej notce, więc nie będę się powtarzać, tak więc dodam na zasadzie kropki nad „i” tylko, że się rozczarowałam na potęgę tą częścią, a śniłam o niej przez dość długi czas. Zwłaszcza gdy okazało się, że nie wyjdzie już na PS3, które było jedyną konsolą w moim posiadaniu w czasach pierwszych zapowiedzi (bo na starego ówcześnie X-boksa 360 konwersja jeszcze się wydarzyła). Po zakupie PS4 i rozszerzonej edycji Shadow of the Tomb Raider, nadrobiłam prędko zaległości pobraniem wersją na 20-lecie serii z wszystkimi dodatkami iiii... no i resztę już wiecie. Rise of the Tomb Raider jest rozczarowujący przede wszystkim pod względem fabularnym oraz kierunku w jakim (nie) poprowadzono postać Lary. Brak pomysłu czuć na kilometr i to doprawdy dziwne, że wydarzyło się to tak szybko po bardzo dobrym przecież Tomb Raiderze (2013). Owszem, nie będę nikomu wmawiać, że to najoryginalniejsza gra ever, bo bym skłamała i to mocno, aczkolwiek jeżeli porównamy wynik remiksowania wątków w pierwszej części nowej trylogii z skrystalizowaną wręcz nudą Rajza, totalnie wyżętego z jakiejkolwiek tożsamości i czerpiącego z wszystkich przebrzmiałych już praktycznie trendów, czyli craftingu, survivalu, misji pobocznych, etc., to praktycznie jest to kubeł zimnej wody na rozpalone nadzieją serce. Ba, znalazło się nawet miejsce na zombie w dodatku Cold Darkness, co wprawiło mnie w bliżej nieokreślony stan, któremu najbliżej do „zniesmaczonego uznania”, bo hej, UDAŁO IM SIĘ wsadzić zombie w Tomb Raidera! Ech, nie mam słów, jadę dalej.
8. Tomb Raider Chronicles
Eidos i jego stosunek do fanów w momencie wydania Chronicles, rycina poglądowa.
W sumie dość wysoko w rankingu wyszły mi te Kroniki, a jak wszyscy wiemy, nie jest to specjalnie mocna odsłona serii. Uniwersalnie są uznawane za jeden z najgorszych tytułów, który miał nieprzyjemność wyjść pod sztandarem panny Croft, i choć dziś wspomina się piątkę bez piątki w tytule raczej machnięciem ręką niźli mocniejszymi słowami, to obiektywnie rzecz ujmując rzeczywiście nie jest to dobra gra. Widać to głównie po projekcie etapów, istnych odpadach developmentu - jestem pewna, że te banalne i sklecone na kolanie twory ledwo przeszły betę. I o ile to nie są moje kolejne bajania z cyklu „dawno i nieprawda”, to rzeczywiście tak było - Chronicles powstały jako kasowa zapchajdziura, coby wypełnić jakoś lukę między The Last Revelation a przedłużającym się developmentem Anioła Ciemności. Osobiście uważam, że Kroniki nie są aż takie złe - poszczególne paczki levelowe znakomicie sprawdzają się na długie wieczory, gdy macie ochotę sobie poskakać i postrzelać, ale niespecjalnie się w to angażować. Poza tym jest tu parę dobrych pomysłów: mianowicie pochwalić wypada klimat Irlandii oraz próbę opowiedzenia czegoś o przygodach Lary sprzed jej kariery uznanej łowczyni artefaktów. Nowy Jork z kolei wygląda jak ostatnie hurra programistów, tj. pojawia się tutaj tyle rzeczy, których nie było poprzednio, a mogłoby niesamowicie urozmaicić rozgrywkę, że ja nie mogę. Tym się mogliście zająć, zamiast inwestować w jakiegoś tam przeangstowanego Anioła Ciemności! Takie wypuszczanie linki albo co poniektóre rozwiązania z celowaniem były rewolucją, na której według mnie TR by tylko zyskał, a tak to większość graczy pamięta tylko te przeklęte bugi. Nie, żebym kogokolwiek tu winiła i wytykała palcami, ale... A w sumie wytknę - Aniele Ciemności, zgiń, przepadnij.
7. Shadow of the Tomb Raider
Fajny patent, nie? To kochajcie to całym sercem, bo to rzecz najlepsza z najgorszych w tej części.
Nie do końca wiem, co mam jeszcze napisać o Shadow of the Tomb Raider, bo czuję, że opowiedziałam o tej grze już tyle, że starczyłoby na osobny post, aczkolwiek wyglądałby on bardzo podobnie do tego o poprzedniej części, więc już sobie odpuściłam. Ale mimo wszystko bawiłam się lepiej niż przy ultra nudnym Rajzie - rzeczywiście bardziej przypadły mi do gustu widoczki z Peru i okolicznych dżungli niż rozpaciane kałuże syberyjskie (nawet jeżeli całość trzeba było przechodzić na mashowaniu instynktu przetrwania, bo przedmioty interaktywne zlewały się z resztą otoczenia), wspinaczka mogła pochwalić się lepszym, satysfakcjonującym flowem, no i najwyraźniej ktoś w montrealskim studiu miał jakieś tam pojęcie o pisaniu postaci w scenariuszu. Pod względem fabularnym dalej ta seria nie ma niczego do zaoferowania, a całość pozbawiona jest tożsamości, w wyniku czego już na zawsze pozostanie pseudofeministycznym re-skinem Uncharted, tak więc bardzo złośliwą satysfakcję sprawia mi fakt szybkiego obniżenia ceny po premierze. Wiem, nie powinno być mi do śmiechu, bo cholera wie, kiedy teraz zrobią następną część (i czy w ogóle), ale zniesmaczyłam się i tyle.
6. Tomb Raider Anniversary
Aby zapewnić sobie pierwsze miejsce w kolejce po nowego Ajfona, Lara wyruszyła aż do siedziby firmy.
Mam mieszane uczucia co do Tomb Raider Anniversary. Znaczy, to nie jest zła gra i ja to rozumiem. Teoretycznie powinnam być zadowolona, bo kontynuuje tradycję niezobowiązującego story-tellingu z Legendy i ciągle pozostaje w tym awanturniczym klimacie z drugiej generacji, co jest zawsze na propsie. Jednak w odróżnieniu od Legendy mniejszy nacisk położono tu na strzelanie, a większy na wspinaczkę i to też nie jest złe, tylko... no nie wiem, Legenda jakoś bardziej do mnie przemawia, choć wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że powinnam bardziej lubić Anniversary. Mianowicie chodzi mi tu o ciszę i izolację, które tak uwielbiam w Tomb Raider III, a której w tym rimejku zatrzęsienie. Może niesmak pozostawiają we mnie na chama wciśnięte problemy moralne Lary z zabijaniem ludzi, którzy też chcą ją zabić? Może to znowu ta niechęć do Egiptu? Nie mam pojęcia. Raz na jakiś czas lubię sobię w Anniversary zagrać, aczkolwiek gdy mam do wyboru tę część i Legendę, to zawsze wybiorę Legendę, a że mam je obie, to w sumie Anniversary nie ma za bardzo szans na ponowne zaistnienie na dysku. Ale to dobra giera jest, po prostu popada u mnie w subiektywną niełaskę.
5. Tomb Raider (2013)
Siup, ziuum, pif-paf, aaaaaaaa! Czyli co by było, gdyby od następnych części nie odsunięto ludzi odpowiedzialnych za dobrą zabawę.
Bardzo możliwe, że gdy ogram wreszcie Uncharted, to moja sympatia do pierwszej części rebootu mocno osłabnie, ale póki co cieszę się, że pewnej wyprzedaży stwierdziłam „a dobra, sprawdzę, jak mocno to spieprzyli”. A potem okazało się, że nie spieprzyli, właśnie bardzo fajowsko zrobili ten reboot i zarąbiście się bawiłam, gdy już tylko ogarnęłam strzelanie na padzie (co i tak skończyło się złorzeczeniem pod nosem o supremacji myszki i klawiatury, gdy zamarzyło się spróbować multiplayera). Tomb Raider (2013) udowadnia, że nie potrzebujesz głębi, aby stanowić solidny kawał dobrej giery. Fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa, w temacie postaci można robić drinking game odnośnie ich kolejnych poczynań przeprowadzanych w zgodzie z nadanym archetypem, a mechanika nie bombarduje nas pierdyliardem rozwiązań, z których większość użyjemy raz czy dwa, by potem o nich zapomnieć do końca rozgrywki. I choć był to charakter płytki i banalny, to mimo wszystko przejmowałam się przebitym bokiem Lary i jej brodzeniem w brudnej wodzie, na co miałam już totalnie wywalone w częściach następnych. Serio, mój stosunek do panny Croft w reboocie można określić kolejno jako umiarkowane współczucie, apatia, schadenfreude. Ale abstrahując od mojej już zbyt często opisywanej tu niechęci do zmarnowanego potencjału, chyba najbardziej w reboocie podobał mi się rytm scen akcji. Kurczę, tu non stop coś się działo, aż człowiek dostawał zawrotu głowy, ale to nigdy nie męczyło ani nie nużyło. Widać to również po liczbie znajdziek, których jest sporo, jednak bez zmieniania całej gry w maraton zbieractwa. Jedyne, co niespecjalnie przypadło mi do gustu i co w sumie pominęłam, to nierobiące wrażenia ubrania do odblokowania. Chociaż może to i dobrze, że te wszystkie łuczniczki i powyciągane koszule źle wyglądają, bo przynajmniej nic mnie nie kusiło, by wspierać kulturę DLC. Tyle dobrego!
4. Tomb Raider I
- A potem zrobimy udany reboot twoich przygód, po to tylko, by uczynić z ciebie nudną płaksę z kompleksem Elektry w następnych częściach.
- TY POTWORZE
Kiedy pierwszy raz zagrałam w najpierwszego Tomb Raidera, byłam urzeczona. I nie, nie było to w roku jego premiery ani nawet chwilę później. Pierwszy raz zatknęłam się z nim po zakupie Ultimate Edtion, a i wtedy musiał swoje odleżeć, zanim nie przeszłam bardziej interesujących mnie części. Gdy już nadeszła jednak jego pora... ojej. Nie jestem wam w stanie powiedzieć dokładnie, co mnie tak oczarowało - poczułam taki irracjonalny podmuch świeżości, jakiś unikalny rys, który najpewniej czuli gracze, który ogrywali ten tytuł w dniu premiery. Pomimo przegrania w resztę klasyków to ta część wydała mi się najbardziej „nowa”, choć to ona stanowiła fundament pod rozwijające formułę następne odsłony, tak więc nie mam żadnych podstaw, by takie wrażenie odnosić. A jednak odniosłam (magia gier komputerowych jak ta lala) i choć podczas mojego kolejnego przejścia jakieś dwa czy trzy lata później uderzyła mnie łatwość tej gry (zwłaszcza sekrety są banalne) oraz krótkość poszczególnych etapów, to mimo wszystko jestem wdzięczna za tę poznawczą euforię, którą zasponsorował mi kawał gierczanej historii.
3. Tomb Raider II
Można czekać pół gry, żeby stworzyć sobie nóż, a można go po prostu wyjąć ze smoka.
Dwójeczka była moim drugim Tomb Raiderem, więc nostalgia odgrywa całkiem pokaźną rolę w ocenie tej części, aczkolwiek z drugiej strony trzecie miejsce zobowiązuje do wad, które deklasują ją w obliczu kolejnych miejsc na podium. Ogólnie nikogo nie zadziwię, twierdząc, iż strzelania w pewnym momencie robi się wybitnie za dużo i mogę sobie wyobrazić zdziwienie graczy, którzy po zachowawczej pod względem liczby niemilców do ubicia jedynce nie spodziewali się Quake’a w 3D. W sumie ten symulator strzelnicy z lubością przeniosłabym do trzeciej odsłony, ponieważ jeżeli dobrze rozegrasz karty, to na koniec gry pozostają ci miliony naboi i nie masz już nimi kogo wypełnić. Osobiście irytuje mnie też design ostatnich leveli - przechodzenie chociażby takich Floating Gardens zakrawa na przykry obowiązek. Ale za to mamy spoko Wenecję i Tybet (niepopularna opinia - Maria Doria mnie jakoś specjalnie nie grzeje, aczkolwiek też nie ziębi, szkoda tylko, że prowadzi do niej bardzo taka sobie Platforma Wiertnicza), więc beznadzieja wyrównana. Klimat tej części należy do jednego z moich ulubionych i stanowi dla mnie kwintesencję TR-ów. Zauważyłam taką zależność, że pierwszy poziom wyznacza dla mnie rytm reszty gry, więc jeżeli początek robi wrażenie, to bardzo duże prawdopodobieństwo, iż ta zależność się utrzyma. I tak otwierający Wielki Mur jest wręcz rewelacyjny ze swoimi pułapkami, ninja tygrysami oraz zamknięciem w małych przestrzeniach, w których dużo do roboty. Dla porównania ganianie młodą Larą w The Last Revelation to stypa jakich mało (z niemilknącym Von Croyem jako wodzirejem), so there you have it.
2. Tomb Raider Legend
Ja umiem tylko kobrę i psa dwa. O, i skorpiona. Och, skorpion zawsze spoko.
Nazwijcie mnie new fagiem, nazwijcie mnie płytką, I don’t care - uwielbiam Legendę. Tak bardzo, że napisałam o tym Retrospekcję! Którą musiałabym pisać co parę miesięcy, bo mniej więcej tak często powracam do tej części. Lubię w niej wszystko - charakter Lary, klimat, przyprawiające o szczękościsk pogaduszki z okręgowymi Chłopakami™, szczelanie się, wspinaczkę... oh, wait, to ostatnie nie do końca (szalejąca kamera na soplach w Nepalu; szkoda, że was tu z nami nie ma!). Lekkie to i przyjemne (poza skakaniem po soplach w Nepalu na czas), świetnie zabija czas, szkoda, że na tak krótko, ale może to i lepiej, bo jeszcze by niepotrzebnie dorzucili tu miliard misji pobocznych i znajdziek, a tak to mamy czysty, skondensowany fun. Ale nawet ten czysty, skondensowany fun musi ustąpić miejsca przed królową nostalgii i moim absolutnym numer jeden, którym jest...
1. Tomb Raider III: The Adventures of Lara Croft
NOSTALGIA OVERLOAD
Jak już wspomniałam, włożyłam już okulary nostalgii na nos i nieważne, co zrobicie, nie dacie rady mi ich zedrzeć. Ja tu nawet kajak lubię, a skoro stać mnie takie gorące wyznania, to znaczy, że jest grubo (ale nie lubię kolejki, więc muszę jednak trochę zwolnić z tą miłością). Ja wiem, że tu fabuła jeszcze bardziej pretekstowa niż w innych częściach, a design niektórych poziomów przyprawia o chęć zarycia barankiem w ścianę (Lud’s Gate <3), ale e tam, klimat mi to wszystko wynagradza. Jeżeli czytaliście mój ranking etapów z TRIII, to wiecie, że najbardziej podoba mi się tu ta atmosfera wyobcowania i cisza. Właściwie to cofam moje życzenie o zamianie liczby wrogów z dwójką - wtedy nie mogłabym chłonąć widoczków. Zaryzykuję stwierdzenie, iż Przygodom Lary Croft najbliżej do atmosfery jedynki i samotnego przemierzania ruin (nawet jeżeli ruin tu wybitnie mało; za to więcej dzikiej przyrody), a udaje im się też osiągnąć to, czego nie udało się w Rise - mianowicie wpisania się w szumnie ogłaszany motyw kobiety zmagającej się z trudnym, bezlitosnym terenem. No ale jaka bohaterka, takie zmagania, tak więc tutaj możemy rozkoszować się pewnością siebie przemawiającą jedynym słusznym głosem Judith Gibbins (no dobra, Legendowa Lara też brzmi ładnie - to zresztą moja druga ulubiona aktorka w tej serii) and God, does that feel good. Poza tym The Lost Artifact, Gold do tej części, to istne mistrzostwo świata i powinniście w niego zagrać nawet, jeżeli odbiliście się od trójki, bo omijacie kawał dobrego level designu.
I na tym kończymy moją subiektywną listę ulubionych (i nie) Tomb Raiderów. Czy się rozrośnie? Na razie nie wiadomo - z szybkim obniżeniem ceny najnowszej odsłony pewnie Square-Enix musi przemyśleć, w którym kierunku ruszyć z następną częścią. Osobiście mam takie przeczucie, że studio wycofa się z tych siedmiu zapowiedzianych DLC tak jak w przypadku Final Fantasy XV, ale z drugiej strony może zechcą postawić na swoim i dociągnąć rzecz do końca. Nie sądzę jednak, by powtórzyła się historia Mass Effecta i zamrożenia marki na czas nieokreślony. Wydaje mi się, że dla Lary jest dalej miejsce w obecnym mainstreamie, warto by może tylko podejść do tematu odważniej i nadać jej jakiegoś charakteru zamiast próbować na siłę powtórzyć wszystko to, co pokazują koledzy po fachu. I nie wierzyć tak w siłę expanded universe... W każdym razie aktualnie jestem zniesmaczona, ale wciąż mam nadzieję na jeszcze, tylko w lepszym wydaniu. Adios!
Wszystkie rendery i screeshoty pochodzą z RaidingTheGlobe.
Komentarze
Prześlij komentarz