Najgorsze gry, w które zagrałam w 2022 roku

Jak zapowiadałam, tak uczyniłam – z pewnym poślizgiem, ale oto wylądowaliśmy w przyczółku złych gier roku 2022. Tak więc mam nadzieję, że starczy wam już ducha świąt, bo czas na smutek, żal i zniesmaczenie. W tym roku dwie gry wkurwiły mnie niemożebnie (wy już wiecie które), dwie rozczarowały, a jedna… w sumie nie, bo dostałam to, czego się po niej spodziewałam, ale to nie oznacza, że nie należy mi się z tego powodu katharsis. Bez zbędnego przedłużania – oto moja lista tegorocznych gier, które wspominam niezbyt ciepło.

1. The Great Ace Attorney 2: Resolve (PS4)

Drugi The Great Ace Attorney to tegoroczny reprezentant obowiązkowej klauzuli „to są gry, które mnie rozczarowały, a nie obiektywnie/subiektywnie złe, schowajcie te widły, I’m so gomen, AAAAAAA!”. Rozumiem, że sporo tu do kochania – przede wszystkim oprawa, technikalia, klimat pod rękę z historycznymi inspiracjami oraz postacie (no, poza jedną). Ja jednak nie potrafię wybaczyć tej odsłonie mega rozczarowującego scenariusza i bezcelowości wyzierającej z ekranu. Szczerze powiedziawszy, lepiej dla tego Ejs Atorni byłoby być filmem albo serialem skondensowanym do pojedynczego wątku, ponieważ śledztwa nie tylko w większości nie mają żadnego znaczenia dla całości gry, to jeszcze należą do najgorzej zaprojektowanych w całej serii. Szukanie poszlak oraz słowne przepychanki z prokuraturą rzadko kiedy dają odczucie, że cokolwiek osiągamy i dopiero narracyjna deus ex machina sprawia, że wygrywamy sprawę, wyciągając rozwiązanie z kapelusza. Same sprawy są w większości nudne i bez polotu, Sholmes to idiota, wielu bohaterów pomimo potencjału wpada tylko na scenę czy dwie i tyle ich było widać, a główny wątek napisały wyniki głosowań na najpopularniejszą postać, przez co połowa zwrotów akcji podpada pod kategorię „don’t question it, just accept it”. Owszem, Resolve może pochwalić się jednym z piękniejszych w swej subtelności wątków feministycznych (SUSATOOOOOO), z drugiej jednak strony chyba wolałabym, żeby trafił on do lepszej gry, bo serio nie sądzę, bym miała wrócić do tej odsłony AA kiedykolwiek w najbliższej przyszłości. 

2. Faircroft’s Antiques: The Heir of Glen Kinnoch (Switch)


Przypomniałam sobie, że przeszłam to cudo w tym roku dopiero wtedy, gdy zaczęłam przeglądać Backloggery, tak wielkie wrażenie na mnie zrobiło. Nie mam nawet żadnego screena (dlatego ten powyżej zakosiłam ze Steama), bo kupiłam sobie to klikadło za grosze, żeby mieć co robić przy oglądaniu czterogodzinnych retrospekcji o giereczkach na JuTjubie. Panna Faircroft, dziarska dzierlatka z dyplomem kustosza sztuki, dostaje zlecenie zbadać pewien artystyczny okaz w muzeum w szkockiej wiosce, aby przekonać się, komu należą się klucze do miasta. Albo tego muzeum. Albo dworu, który finansuje muzeum. No dobra, trochę zgaduję, przyznaję się, ale niezależnie od tego, jak kosmiczną fabułę mogłaby mieć dowolna gra hidden object, ja i tak ją przeklikam, ponieważ tak jak w przypadku Fire Emblemów i Tomb Raiderów nie po fascynujące narracje do nich przychodzę. Chociaż na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że tym razem to nie tylko moja wina, ponieważ tak w tym, jak i każdym innym aspekcie Faircroft’s Antiques: The Heir of Glen Kinnoch po prostu się nie stara, co staje się prędko oczywiste po niecałych piętnastu minutach rozgrywki. Historia opowiadana jest z werwą debiutanckiej VN-ki skleconej w Ren’py – rozdział wygląda tak, że panna Faircroft decyduje, iż tego dnia musi porozmawiać z tą i tą osobą, żeby ruszyć śledztwo, ale nim dojdziemy do tych siłą wyrwanych trzech zdań ciągnących naprzód główny wątek, musimy wpierw wykonać około siedmiu dzikich zadań dla lokalnej społeczności (przetłumaczonych oczywiście na hidden object i inne tego typu gierki). Fabuła w ogóle nie stara się zaangażować gracza w jej poznawanie – zapomnijcie o animacjach rodem z Artifex Mundi czy ciągu przyczynowo-skutkowym. Ta seria to powtarzalny maraton tych samych mini-gierek na wiecznie tych samych planszach, pomagamy też ciągle tym samym osobom, a gra niespecjalnie sili się wymyślać przekonujące powody dla tejże pomocy. Nawet gdy gameplay próbuje wprowadzić jakąś nowość, to albo są to delikatne modyfikacje zwyczajowego HOPA (np. zamiast opisów przedmiotu do znalezienia pokazuje się nam jego cień i cyk, już można po raz drugi wrzucić tę samą planszę), albo są to rzeczy naprawdę żmudne w obcowaniu z, jak na przykład szukanie powiększonego wycinka jednego zdjęcia na jego normalnym odpowiedniku. I The Heir of Glen Kinnoch z takim uznaniem klepie się po plecach po każdej takiej gamingowej „rewolucji”, że potem powtarza ją jeszcze z piętnaście razy, i tak do końca gry. Świąteczna odsłona tej serii prezentuje się odrobinę strawniej (z rozpędu wpieprzyłam się w dwie takie), więc może przygody panny Faircroft w pewnym momencie stają się bardziej angażujące, ale ja teraz dwa razy zastanowię się, nim kliknę na pierwszą lepszą HOPA za cztery złote.
Obiecałam wam przy okazji moich ostatnich czterech stron w Wordzie (czy siedmiu, nie pamiętam) na temat tego cuda, że zrobię notatki z resztą moich bolączek, ale a) nie zrobiłam; b) potem wydarzyła się Bayonetta 3 i jako że w danym momencie jestem w stanie gromadzić rage wymierzony tylko w jedną stronę, to niestety przepadło. Jeśli któryś z was cwaniaków właśnie chciał zaproponować, że może muszę przejść nowe przygody Aloy jeszcze raz, aby pełnej opinii stało się zadość, to let me stop you right now, tam są drzwi, okej? No. Najbardziej w tej grze boli mnie jej dojmujący emocjonalny infantylizm. Tyle się pierdoli o pisaniu dobrych postaci kobiecych i w pierwszej części nawet nieźle im to poszło, a tu chuj i wielkie nic, ponieważ wszystko, co można było powiedzieć o Aloy, albo zostało przelane na resztę bohaterek, z których to każda jest o niebo ciekawsza niż ta ruda tabula rasa, albo wymazane przez wszystkie najgorsze chwyty narracyjne z tego „gatunku”, dzięki czemu nasza heroina mogłaby z powodzeniem grać w „najlepszych” fikach o przygodach miernych Mary-Sue. Co prawda ja też nie wierzę specjalnie w sukces tej marki tak, jak najwyraźniej wierzy w niego Sony, ale z drugiej strony świat przedstawiony – o ile przestanie rozwijać go osoba, która pomysły na interakcje między bohaterami bierze chyba z TikToka – ma potencjał i może gdyby wywalić z niego te fabularne kamienne buty w postaci Aloy, to coś z tego będzie. I tak sądząc po leciwości scenariusza, Guerilla Games raczej skończyły się już pomysły na główny wątek; w pewnym sensie ta ekspansja to wybawienie.

4. Bayonetta 3 (Switch)


Największym osiągnięciem Bayonetty 3 było wzbudzenie we mnie ochoty na powrót do Bayonetty 2, bo dziwnym trafem nagle przestałam wspominać tamtą część w takich ciemnych barwach (zapewne do momentu, gdy ją ponownie odpalę, ale wciąż). Najnowsza odsłona przygód wywołuje we mnie ślepą furię albo depresję, nic pomiędzy, a tu jeszcze Kamiya oczekuje, że wybulę miliony monet na jego nowy łatacz fabuły, bo w połowie developmentu pojawiły się Devil May Cry 5 i multiwersa, i na koherentny scenariusz nie starczyło już miejsca podczas maratonu implementowania poprawek i wywalania gotowych projektów do kosza. Bayonetta 3 to jest pierwsza gra, w związku z którą monumentalnie wręcz interesuje mnie jej proces powstawania i zamierzam obejrzeć każdy dokument na ten temat, im mniej polukrowany przez pracowników ze związanymi rękami przez NDA, tym lepiej. Rozbawił mnie zwłaszcza komentarz Kamiyi w jednym z wywiadów, że ludzie się tak burzą, a przecież on ma jeszcze pomysły na pierdyliard gier w serii i może to tylko taki wstęp do dłuższej histo—LOOOOOOOOOOOOOOL, chłopie, już ja dobrze wiem, że nie masz tam NIC, gdy już zaprojektowaliście te wszystkie bronie, to w przerwie na dymka wymyśliliście tę śmieszną historyjkę, żeby jakoś na ślinę skleić gameplay, nie ze mną te numery. Ale szczerze powiedziawszy, już mnie samą męczy mówienie o fabule tej gry, więc pozwólcie, że powieszam psy na innych rzeczach, o których zapomniałam (albo o których już nie chciało mi się pisać) w Opowieściach. Jak wiecie, niespecjalnie zwracam uwagę na wydajność, więc tu też się dowiedziałam dopiero z opinii internetów, że ta gra niedomaga na Switchu, jednak mimo to i tak naszła mnie refleksja, że lepiej dla Bayo 3 byłoby, gdyby nie próbowała tak mocno w fotorealizm (no, na tyle, na ile fotorealizmem da się nazwać wiedźmy z nogami aż do nieba), a uderzyła w nieco stylizowaną grafikę, skoro jest zbyt ambitna na bebechy najnowszego dziecka Nintendo. Zwłaszcza że lokacje są po prostu brzydkie – każda z nich to breja zdezelowanych miast różniąca się od poprzedniej tylko kolorem, poprzecinana ścianami śmierci, ponieważ jakoś trzeba było ograniczyć moc przerobową. I z całym szacunkiem do Jennifer Hale, ale jako Bayonetta jest po prostu tragiczna. Co prawda nie ma tu nic do zagrania, bo jak wspominałam w Opowieściach, główna bohaterka jest gościem we własnej grze, z drugiej jednak strony nie mogę znieść jej jęków i okrzyków, które w tej części błagają o opcję „reduce party banter to none”. Mam też takie wrażenie, że zamiast spróbować stworzyć własną interpretację tej postaci, usilnie starała się jak najlepiej podrobić Hellenę Taylor i może właśnie dlatego w następnej części Viola przejmie pierwsze skrzypce, bo jej aktorka akurat wymiata i to bardzo (nawet jeżeli ostała jej się wyjątkowo beznadziejna rola i też nie ma tu czego grać). Pierwszy raz przeszło mi przez myśl, by odpalić Bayonettę z japońskim dubbingiem, czego nie chcę robić, ponieważ Grey DeLisle i Dave Fennoy = LOVE, ale Chryste, jeżeli ta gra mnie nie prowokuje (btw, Viola w japońskim dublażu to Miyuki Sawashiro, więc jakbyście się zastanawiali, gdzie podział się cały budżet, to już wiecie). I błądząc po internetach dowiedziałam się też, że sporo ludzi ma wyjątkowo wielki ból odwłoka, ponieważ Bayonetta i Jeanne nie zostają parą? Wiecie, ja patrzę na to tak, że Bayonetta z trójki to #notmyBayonetta, i jakość tej postaci jest współmierna z jakością gry, w której protaguje, dlatego nawet mnie cieszy, że dostaje jej się lokalny fuckboy w finale, ponieważ to oznacza, że fabuła tej części nie ma ani jednej zalety i dlatego mogę bez wyrzutów sumienia udawać, że Bayonetta 3 nie istnieje. Silver linings, folks. Pewnie was bardzo ciekawi, czy zamierzam grać w Origins of Bayonetta, co? Gdy już trochę zelżał mój dziki szał po tej zapowiedzi, stwierdziłam, że wpierw ogram „demo” zawarte w Bayo 3, a że serio nie mam ochoty wracać do tej gry w tej chwili, to pewnie ten spin-off zdąży trafić na przecenę, nim do niego zasiądę. I bardzo dobrze, bo niespecjalnie jestem w nastroju by dawać Kamiyi jakiekolwiek pieniądze, zwłaszcza TAKIE.

5. Słodki Flirt: Alternate Life – Armin (przeglądarka)


Nowy spin-off Słodkiego Flirtu wpada na tę listę z tego samego powodu, co niegdyś Uniwersytet – idiotyczne decyzje Beemoovu i ich generalna nieudolność w temacie każdym to taka przypominajka, że bycie chujową firmą nie ogranicza się jedynie do największych gigantów. Bo liczące sobie cztery odcinki Alternate Life – Armin do połowy nie jest nawet AŻ takie złe. Ktoś dla odmiany wyjął notatki z opisem postaci i skrupulatnie trzymał się tych dwóch przymiotników na krzyż, tworząc historię, która ma całkiem niezłe podstawy, nawet jeśli sam pretekst oscyluje w górnych rejestrach naiwności. Niestety w tej drugiej połowie szybko wychodzi na jaw, że te odcinki to tylko tak na przeczekanie do nowego sezonu, który utknął w piekle developmentu. Gdybyście grali w leciwe przeglądarkowe otome jak ja, to moglibyście poczuć teraz zew nostalgii jak z roku 2002, gdy wychodził Tomb Raider: Angel of Darkness, ponieważ aktualnie granie w Słodki Flirt to obcowanie z wykonanymi na pół gwizdka eventami oraz odcinkami robiącymi maksymalny użytek z istniejących assetów, aby tylko coś działo się na stronie (czyli Chronicles!). Stroje są maksymalnie uproszczone, by programiści nie mieli za dużo do kodowania, nagle dostajemy mnóstwo płatnych ciuchów, no bo nikt nie wysyła SMS-ów na odcinki, których nie ma, a pomimo wprowadzenia nowego Wybranka Serca na koniec ostatniego sezonu gra nie uwzględnia go w nagrodach z eventów, ponieważ trzeba by za dużo zmieniać w szablonie, a kto ma na to czas. Oczywiście możecie mi zarzucić, że wychodzę przed szereg i oceniam grę, w którą nie grałam – AL wyszły trzy, udało mi się przejść tylko jeden route, a resztę znam z rozległych forumowych opisów (jak zwykle piękne podziękowania dla community, które jako jedyne ciągnie tę grę, a i nas ostały się już ino niedobitki). Jednak i wady wymieniane ad nauseam w tych podsumowaniach (które były obecne też a AL: Armin), i samo to, że nie jestem w stanie ich sama ograć, dobitnie wskazują na utrzymujący się problem całej serii. Nie da się być ze Słodkim Flirtem na bieżąco, a nie zamierzam wydawać pieniędzy na grę, która pomimo szumnych ogłoszeń, że wszystkie godzące w graczki rozwiązania są potrzebne, bo „firma się rozrosła i potrzebujemy więcej doładowań”, WCIĄŻ funkcjonuje tak, jak gdyby jutro miała zamknąć serwery na cztery spusty. Beemoov w tej chwili przypomina mocno wszystkich tych dziennikarzy growych, którym nie udało się zdobyć pracy nigdzie indziej, a trzeba coś do garnka włożyć, więc teraz publicznie błaźnią się w tutorialu Cupheada, z tym że Beemoov te gry robi (?) zamiast tylko o nich pisać i tu już trochę trudniej rżnąć głupa. W tym roku ma wyjść Słodki Flirt New Gen, ale już wszystko wskazuje, że to rzeczywiście będzie Angel of Darkness tej serii. Po jakimś roku prac dowiedziałyśmy się z przypadkowego posta na Insta (ponieważ Słodki Flirt nie pamięta, że ma stronę, na której powinien informować o takich rzeczach), że w połowie developmentu projekt zmienił całkowicie trajektorię po leciwej komunikacji z częścią community i z obiecanego powrotu do przeszłości dostaniemy zabawę w korpo, ponieważ tam będzie łatwiej wsadzić seksy w fabułę, I guess. Słodki Flirt już dawno nie jest moją ulubioną katastrofą w giereczkowie (Blizzard, Ubisoft i Activision zabiły jakąkolwiek przyjemność z oglądania jak świat płonie) i tylko przyzwyczajenie trzyma mnie przy tej pożal się Boże franczyzie, ale oh well, here we go again.

I to tyle, jeżeli chodzi o moje najgorsze gry 2022 roku. Na co mam nadzieję w 2023? Że One Piece Oddysey i Forspoken mnie nie rozczarują, bo nie ukrywam, że widzę tu potencjał na zniesmaczenie. Ale jeśli okażą się spoko 7/10, to będę zadowolona, tyle wystarczy. Zresztą w tym roku wychodzą aż DWIE (!!!!) Yakuzy, więc przynajmniej mam gwarantowane otarcie łez. I to tyle – moim głównym celem w tym roku jest ogarnięcie życia na tyle, by nie przesypiać całych dni i zająć się czymś produktywnym. I osiągnąć w końcu jakieś zen – ostatnie dwa miesiące były… ech. Dlatego teraz głowa do góry i jedziemy. Do zobaczenia w następnym tekście <3

Komentarze