Najlepsze gry, w które grałam w 2020 roku

Co tam, to ten czas, c’nie? Przeszłam Cyberpunka, czas więc wrócić do sezonowo-tematycznych pewniaków. Czeka nas jednak mała niespodzianka – mianowicie zamierzam wymodzić tylko jeden tekst podsumowujący rok. Po przeanalizowaniu backloga okazało się, że mój niesamowity zmysł do ukrytych perełek przeszedł w 2020 sam siebie i najzwyczajniej w świecie nie mam z czego zrobić listy najbardziej rozczarowujących tytułów ogranych przeze mnie przez ostatnie ~365 dni. Znaczy, okej, teoretycznie mam, ale myślę, że nie ma sensu klecić osobnego postu dla tych trzech* tytułów, które i tak już zjechałam w jakiejś tam części w Opowieściach. Nie będzie też bonusowej rundy dla gier „fajne, ale…”, ponieważ wyszłoby na to, że musiałabym się tu wyspowiadać z każdej przegranej przeze mnie sekundy. Oh well, unikanie shitu najwyraźniej to jest ta jedna rzecz, która nam się w 2020 udała. Jako że to hipsterska lista, to naturalnie nie znajdą się na niej żadne rimejki Residentów, Fajnali czy inne de last of asy. Nie będzie też DLC do Detroit. Ani trzeciej Bayonetty. … No dobra, może jednak nie udało nam się zaraz tak wiele. Lista jak zwykle chronologiczna, a ponadto powracamy do schematu sprzed dwóch lat: mało tu nowości i AAA, bo generacje mogą iść naprzód, a ja i tak przesiaduję najczęściej w rankingach najlepszych staroci i drugiego obiegu. Jeśli chodzi o tendencje, to 2020 wygrywają gry przygodowe mniej lub bardziej „action”, dzięki czemu z większym rozmachem niż dotychczas mogę się popisywać moim wysublimowanym gustem człowieka zwracającego uwagę w głównej mierze na fabułę. Znajdą się więc tu takie tytany storytellingu jak shounenowe New Sakura Wars, proste jak konstrukcja cepa Trials of Mana albo Ring Fit Adventure. Acquired taste, nie widzieliście go, póki nie przybyliście tutaj. Ale zacznijmy wreszcie, bo nie po to się tu dziś spotykamy, by patrzeć, jak cyzeluję stronę wstępu. Go!


1. Sakura Wars (Sega Saturn)


Pierwsze Sakura Wars pojawiają się tutaj odrobinę na wyrost, ponieważ do dziś nie mam pojęcia jak zmienić płyty w moim „Saturnie”, żeby sejwy mi przeszły i pozwoliły iść na randkę z Sumire, więc nie skończyłam tej gry, ale naprawdę wątpię, by historia utrzymana w atmosferze anime lat z 90/wczesnych 2000 zrobiła taką fabularną wywrotkę na koniec, że wyrzuciłabym laptoooo— moją starą, oryginalną i niesplamioną piractwem konsolę przez okno. Poza tym jestem szczerze przekonana, że gdybym zrządzeniem losu urodziła się Japonką w latach wydawania SW, to wyznawałabym religię Kwiatowej Grupy Uderzeniowej i pielgrzymkowo chodziła na każdy musical i kupowała każdą płytę. Dziś niektóre anime mają ambicje być tymi „multi-media project” czy jak to się tam nazywa, ale szczerze powiedziawszy Sakura Wars wystarczyła ino gra, by pozamiatać. A wtedy nie dało się robić mobilek na smartfony! I kolaboracji z Hatsune Miku! Seria z płatkami wiśni w tle nie tylko wbija wszystkie punkty na moim estetycznym bingo (które wypełniają głównie czarujące bohaterki w fajnie skrojonych mundurach, I’m easy, okay?), ale też jest kawałem rewelacyjnie pomyślanego (i skrojonego!) tytułu. Solidna część visual-novelowa, cut-scenki żywcem wyjęte z animca, romantyczny klimat Japonii stojącej na krużganku nowoczesności, sympatyczna obsada i przepiękna muzyka. Jedyne, czego chciałoby się bardziej i lepiej, to potraktowanej nieco po macoszemu walki, bo jej turowy charakter to jeden z punktów na moim bingo, szkoda więc, że jest taka okrojona. A tak najgoręcej to bym pragnęła, by w epoce wskrzeszanych serii Sakura Wars powróciło z jakimś remasterkiem i angielskim tłumaczeniem np. na Switcha. Wtedy mogłabym wreszcie wywalić z dysku mojego Saturna i na legalu wyrwać Sumire bez totalnie żadnych zahamowań. Sega, make it so. Kupię każdą kolekcjonerkę *cmok*

2. New Style Boutique 3 – Styling Star (3DS)


Rok temu (chyba) pisałam, że trzecie New Style Boutique ustępuje dwójce, ale po przegraniu w nie miliarda godzin podczas oglądania JuTjuba jednym okiem ciężko mi wrócić do poprzedniczki. Bądźmy szczerzy – najfajniejszych opcji ta franczyza została pozbawiona po przejściu na 3DS-a (spoczywajcie w pokoju wystawy sklepowe złożone z więcej niż jednego samotnego manekina), więc teraz pojedynek rozgrywa się między ciuchami i historią. Oraz może stylem graficznym, bo do stworzenia całej oprawy NSB3 zatrudniono Lily Hoshino, mangaczkę odpowiedzialną m.in. za projekty postaci z Mawaru Penguindrum i Otome Maiden Zakuro. Po dłuższym obcowaniu z jej delikatną, dziewczęcą kreską stwierdziłam, że chyba mnie powaliło, że wcześniej nie zauważyłam tych żabich oczu i ust w NSB2. I że Styling Star ma o wiele ładniejsze kiecki. I bransoletki. I pomocnika w sklepie, z którym możemy mieć niegrzeczną relację. Nie, nie taką, zboki – po prostu nie musimy cały czas grać Matki Teresy przemysłu odzieżowego i czasem dostajemy interakcję, w której możemy się z naszym pracownikiem poprzekomarzać. Albo wyjść sobie w środku dnia i zostawić go z marudzącą klientką. O takie tsundere nic nie robiłam.

3. One Piece Unlimited Cruise SP (3DS)


Można grać w tej grze Robin i już tradycyjnie ma jeden z najlepszych move-setów, dzięki którym możesz czyścić całe obszary like a fuckin’ boss (chociaż na bossa lepiej wziąć kogoś innego, fakt).

Brat: Ty levelujesz tutaj kogoś innego?
Ja: Szkolę wszystkich. … Ale Robin głównie.
Brat: „Kocham wszystkie moje dzieci”…
Ja: ALE NIEKTÓRE BARDZIEJ

Co, za mało? Och, no dobrze. Co najbardziej szanuję w Unlimited Cruise (i serii Unlimited w ogóle, bo to nie jest koncert jednego tytułu, mind you), to że utrzymana jest w staroszkolnym sposobie tworzenia gier action-adventure. Poszczególne wyspy, które Słomkowi odwiedzają podczas całej fabuły, nie należą może do największych, ale wypełnione są przejściami, sekretami, skarbami i badziewiem do zbierania. Niebywale satysfakcjonuje tu system progresji, bo sporo można zrobić podczas pierwszej eksploracji, ale żeby znaleźć tak naprawdę wszystko, to trzeba wrócić jeszcze z ulepszonym kilofem albo kulką do otwierania przejść (it makes sense in context, przysięgam) i tę marchewką zawieszono na odpowiednio długim kijku, by jednocześnie mieć poczucie, że odkryło się dużo, aczkolwiek można więcej. Z tego co wiem, te gry nie są jakoś specjalnie wysoko oceniane w recenzjach – zarzuca im się na przykład oparcie całości na zbieraniu rzeczy i craftowaniu wszystkiego w kółko, ale szczerze powiedziawszy jak na tytuł stworzony na licencji chińskiej bajki w tamtym okresie około roku 2010, gdy wychodziło mnóstwo rzeczy odcinających kupony od popularności, Unlimited najlepiej oddaje ducha One Piece i według mnie nic lepszego na razie dla tej marki nie zrobiono w tym gatunku. … W sumie to dobra chwila, by napisać SP retrospekcję, skoro wzięłam się już za SP2. Postaram się to zrobić w najbliższym czasie.

4. Trials of Mana (PS4)


Trials of Mana to może nie jest gra, którą łatwo mi polecać, biorąc pod uwagę dzisiejsze standardy, ale jednocześnie jest to gra, której rimejk to totalne mistrzostwo świata i niejedno odświeżenie chciałoby, by taka filozofia stała za jego tworzeniem. ToM (2020) wywala do kosza wszystkie przedawnione rozwiązania, które w oryginale służyły wyłącznie sztucznemu wydłużeniu rozgrywki i rosnącej frustracji. Ileż potrafi zmienić mapa i brak przymusowego grindu! Ulepszono to, co działało w oryginale – system levelowania rozwinięto o pasywne umiejętności, dodano nowe klasy, a także loch do ogrania po ubiciu ostatniego bossa. Jednocześnie jest tu wszystko, za co pokochano oryginał, czyli barwne postacie, bajkowa fabuła z okazjonalnymi mrocznymi momentami, eksploracja kolorowych lokacji i TEN ZAJEBISTY SOUNDTRACK. Serio, uważam, że za zachowanie ścieżki dźwiękowej, jeżeli ta była wybitna, twórcom należy się uśmiechnięte słoneczko. Bo potem mogę słuchać Hilltop Mausoleum w HD i od razu dzień staje się lepszy. A poza tym Angela to najlepszy kucyk i miło było zobaczyć jej odświeżone w trójwymiarze bim… sukienki.
Oj, bałam się o ten tytuł, oglądając kolejne zapowiedzi i trailery. Obawiałam się, że Sega pójdzie po linii najmniejszego oporu i wypełni obsadę lolitkami oraz fanserwisem, dzięki czemu ten feniks pyknie i umrze w popiołach, zanim w ogóle się rozpali, ALE NIE, właśnie fajnie to zrobili i teraz czekam na kontynuację (która, mam nadzieję, nastąpi). No dobra, jest trochę fanserwisu, i to takiego niskiego, na szczęście mało i do pominięcia, więc nie przyćmiewa to zalewu dobroci. Przede wszystkim powracają wdzięczne postacie – flamy do wyrywania są równie czarujące co ich duchowe poprzedniczki i mają do powiedzenia więcej niż tylko słodkie słówka w swoim wątku romansowym. JEST TEŻ SUMIRE, która niestety nie ma swojej własnej ścieżki, wiem, próbowałam kupić na to kody na eBayu—eee, sprawdzałam. Ale za to Seijuro, w którego się wcielamy, nie jest Protagiem McProtagiem z pierwszej lepszej haremówki i tę decyzję scenariuszową zamierzam tulić w ramionach jak najczystsze złoto. Stylistycznie i pod względem klimatu nowe Sakura Wars odbiera się tak samo jak część pierwszą – wszystko opływa wręcz w romantyzm i nostalgię, co buduje idealny fundament pod smalenie cholewek do dziewczyn z oddziału. Poza tym to dotąd gra najlepiej przetłumaczona na język anime i nie wiem, co musieliby zrobić tam w tych namco bandaiach i innych, żeby ją przebić. Nie jest co prawda tak ambitna jak jej protoplastka, ale umówmy się, że w dzisiejszych czasach poprzeczka spektakularności wisi nieco wyżej niż wtedy. W każdym razie jeżeli ktoś chce zobaczyć, o co takie wielkie halo i umoczyć chociaż paluszek w morzu gierczanej historii bez wyciągania Saturna z szafy, to New Sakura Wars podoła zadaniu. Nawet walkę ponownie potraktowali po macoszemu, to się dopiero nazywa wierność oryginałowi!

6. Vampire – The Masquerade: Bloodlines (GOG)
 

Vampire – The Masquerade: Bloodlines to jeden z najprzyjemniejszych blast from the pastów, jaki dane było mi przeżyć… chyba w ogóle? Pisałam już o Maskaradzie kiedyś i wspomniałam wtedy, że pewnie podobnie jak pół internetu należałabym do tej grupy, która zawsze ją reinstaluje, gdy ktoś wymieni jej tytuł w dyskusji. Po pierwsze: the joke’s on you, bo nigdy jej nie odinstalowałam (głównie dlatego, że wiem, że nie będzie mi się później chciało znowu szukać patcha)! A po drugie ta gra tak bardzo stoi w tym samym rzędzie co niezliczone godziny spędzone na cyzelowaniu zadań pobocznych w pierwszym Mass Effect albo Neverwinter Nights, że o Boże, oczywiście, że religijnie powracałabym popłaszczyć się przed moim księciem LaCroixem tak często, jak wracam szukać stworzeń z Waterdeep dla Aribeth. Maskarada ma ten vibe chęci odkrywania wszystkiego, żeby tylko powbijać jak najwięcej punktów doświadczenia i stworzyć ten super altimejt build postaci (i rozpieprzający banię arsenał, prawda), a to mój ulubiony typ micro-managementu. Oczywiście nie osiągnęłaby tego bez świetnie zarysowanego uniwersum oraz parady barwnych postaci. Znaczy, wiecie – ja mogę grać w gry dla samego gameplayu. Bóg mi świadkiem, że jedynym Fire Emblemem, w którym czytałam fabułę dokładniej niż „pobieżnie za pierwszym przejściem, a od drugiego pomijam wszystkie cutscenki” były Three Houses, bo ja wiem, że to znowu historia o pięknych ludziach biorących udział w pięknej wojnie o piękne ideały i naprawdę ta świadomość nie jest mi wybitnie potrzebna przy levelowaniu mojego trzeciego maga i piątego kleryka. Ale w RPG-ach zdecydowanie się przydaje i raczej żadna super mechanika strzelania z rewolweru nie zatrzymałaby mnie przy Cyberpunku, gdyby nie klimat Night City i dobry scenariusz. Maskarada pod tym względem kreuje świat wciągający jak wampir woń krwi kolejnej ofiary, z licznymi sekretami czekającymi tylko na odkrycie. Albo i nie – i to też jest super, że dużej liczby rzeczy możesz się nie dowiedzieć, bo jesteś tylko pionkiem w czyjejś grze, a historia właściwie wcale nie jest o tobie. VtMB udaje się też niemożliwe, mianowicie czyni wampiry zdecydowanie strawniejszymi po papce, którą popkultura wypluwa z siebie ostatnimi czasy. Podejrzewam, że gdyby Bloodlines były moim pierwszym spotkaniem z tym tropem, to lubiłabym go o wiele bardziej. … Z drugiej strony wtedy może z wściekłości wysyłałabym Stephanie Meyer zdjęcia Edwarda z wydziabanymi oczami, więc powiedzmy, że nie wyszło to wszystko tak najgorzej.

7. Shadowrun: Dragonfall – Director’s Cut (Steam)
 

O, skoro już jesteśmy przy grach, które lubię gameplayowo – Shadowrun! I nawet uważam przy fabule! Trudno jednak przy niej nie uważać, ponieważ i tu mamy do czynienia z fenomenalnym światem przedstawionym. Shadowrun dla odmiany dzieje się głównie w cyberpunkowej Europie, co czyni ten setting dość egzotycznym po kolejnej iteracji Nowego Jorku czy Tokio, a daje szansę na wykorzystanie historycznego kostiumu Starego Kontynentu – i Shadowrun nie przepuszcza tej okazji. Nie powiem wam, czy Dragonfall wypada lepiej niż poprzednie Returns, ponieważ miałam za dużą przerwę pomiędzy jednym a drugim. Dość powiedzieć, iż szkielet turowej strategii i mechanizmy składające się na mięso rozgrywki dalej dają ten sam satysfakcjonujący gameplay, co część pierwsza. Historia jest tym razem nieco dłuższa, ale nie spodziewajcie się rozbuchanej na tygodnie przeprawy z tym tytułem – Shadowrun ma to do siebie, że woli zrobić mniej, ale solidniej, i mnie to jak najbardziej odpowiada. Głównie ze względu na to, że jestem starą prukwą, i dziś serce bije mi szybciej, gdy ktoś obiecuje mi dziewięć godzin rozgrywki a nie dziewięćdziesiąt, ale też dlatego, że w czasie, który Dragonfall przeznacza na siebie, zawiera się naprawdę pokaźna ilość dobroci, której na dno nie ciągną powtarzalne questy czy inne zapychacze.

8. Leisure Suit Larry 7: Miłość na fali! (GOG)
 

No więc nie mam już totalnie żadnych punktów feminizmu, a gdy HuniePop 2 wyjdzie wreszcie w 2021 roku, to będę musiała o nie żebrać na ulicy, by wyjść na zero, ale nic to, dowiedziałam się w końcu, o co tyle dubbingowego hałasu i o rany, ależ było warto. Mało jest takich dzieł kultury, przy których zaśmiewam się do rozpuku – Larry 7 sprawił, że popłakałam się ze śmiechu dwa razy, aż brat mnie musiał uspokajać. Tak, niektóre żarty latają bardzo nisko, ale moja wewnętrzna mentalna gimnazjalistka lubi to i dajcie jej spokój, okej?! Najlepsze jest to, że ta gra w sumie nie odstaje dziś aż tak bardzo standardem od… chciałam napisać „przygodówek”, ale tych się prawie już dziś nie robi, więc tak naprawdę standardu obecnie nie ma, tak więc ograniczę się do stwierdzenia, że poza kilkoma szczegółami, które rzeczywiście przypominają o roku wydania Miłości na fali, to bezboleśnie da się w to cudo grać i dziś. Myślę, że jednak dubbing tu dużo daje – wysoki poziom tłumaczenia oraz gry aktorskiej emanuje na całą resztę, więc nie wiem, co musieliby tu fundamentalnie skopać. Z drugiej strony w Grim Fandango też są rewelacyjne dialogi i dublaż, a jednak nigdy nie powiem, że to moja ulubiona przygodówka, bo porąbane zagadki, więc tego no. Chociaż moja recepcja może zależeć także od tego, że w Grim Fandango nie ma cycków, a w Larrym są. … Teraz jak o tym pomyślę, to to wiele tłumaczy.

9. Phoenix Wright: Ace Attorney Trilogy (Steam)
 

Nie przeszłam jeszcze Trials of Tribulations, bo ja zawsze zatrzymuję się przy The Stolen Turnabout, aby nie kończyć za szybko tych cudownych chwil spędzonych z Ace Detektywem (TRYLOGIA WHERE), więc najlepsze JESZCZE przede mną, ale och, jak miło wiedzieć, że po latach i z wiedzą na temat wszystkich zwrotów akcji ta seria dalej wzbudza we mnie emocje. Nic nie rozgrzewa krwi jak kolejne rewelacje w sądzie albo THE GREAT REVIVAL GRAJĄCE PRZY KAŻDYM WEJŚCIU EDGEWORTHA NA EKRAN OH YISS. Sama odświeżona trylogia prezentuje się zaskakująco dobrze. „Zaskakująco”, ponieważ gdy po raz pierwszy ujrzałam już dziś trącące myszką sprajty postaci (porównajcie sobie chociażby te z trylogii z bohaterami Apollo Justice, to jest trochę niebo i ziemia), to miałam ochotę wylać sobie wybielacz na oczy i zapomnieć o tych wszystkich niedoskonałościach uwydatnionych przez wersję HD. Na szczęście nie było trudno się przyzwyczaić, a też mojemu pustostanowi łatwiej niż zwykle było jechać po Franzisce i jej beznadziejnym prokuratorowaniu, bo przestała być aż tak zapierającym dech w piersiach lachonem. Złego słowa nie mam za to do powiedzenia na temat konwersji interfejsu z DS-a na komputer. Może to niewiele, ale bez wynajdywania koła na nowo pożeniono oba ekrany konsolki poprzez wyświetlanie dowodów za pomocą odpowiedniego klawisza (albo myszki). Ja wiem, spuszczam się nad tym, jakby to był ósmy cud świata, ale zawsze mnie ciekawi przy grach przeniesionych z DS-a albo 3DS-a, jak to będzie wyglądało. I tu jest fajnie. I już możecie przestać się śmiać.
 

Kiedy zaczynałam Flowers od Wiosny, nie sądziłam, że będzie to jedno z moich ulubionych yuri ever, a tu wychodzi fantastyczna Jesień i oto jesteśmy. Podtytuł serii brzmi: „to historia o dziewczętach dojrzewających wraz z kolejnymi porami roku”. To samo można powiedzieć o ewolucji poszczególnych tytułów: Wiosna scenariuszowo potykała się jeszcze o własne nogi, Lato uczyło się na błędach poprzedniczki, a Jesień wzięła ten udoskonalony schemat, aby poprowadzić fabułę już po poważniejszych torach. Serio, Flowers wprowadza mnie w taki dziwny stan, w którym czuję się jak matka obserwująca dorastającą pociechę i taką satysfakcją z drugiej ręki napawa mnie widok tego, jak ta seria rozwinęła skrzydła. Oczywiście daleko Le volume sur printemps do miana złej gry, aczkolwiek jestem w stanie wyobrazić sobie, ile osób odbiło się od kolejnej mało istotnej sceny picia herbaty. A tymczasem dziś spotykamy się w części trzeciej, gdzie zadajemy poważne pytania na temat tożsamości seksualnej, roli w społeczeństwie i szczerości wobec własnych uczuć, i Boże, jak to dobrze się czyta. Mam naprawdę wielką nadzieję, że niezależnie od tego, jak ostatecznie Innocent Grey poprowadzi wątek tajemnicy Mayuri, to Zima uciągnie finał po mistrzowsku. Ale tego dowiemy się pewnie za miliard lat, kiedy JAST USA wreszcie znajdzie czas na jej wydanie wśród swoich niezliczonych hentaiów.

11. Across the Grooves (Steam)
 

Nova-box wiedzie prym wśród twórców gier choose-your-adventure, wypełniając swoje gry historiami dojrzałych ludzi o skomplikowanych pragnieniach. Across the Grooves to najnowsza propozycja od tego studia, tym razem osadzona w rytmach muzyki kultowych zespołów i wirujących winyli. Co prawda nie skradła mi serca tak mocno jak poprzednie Along the Edge czy Seer’s Isle, ale to dalej ta sama wysoka jakość, do której zdążyło przyzwyczaić mnie to studio. Nova-box przede wszystkim pisze ludzi pięknie, w sposób wiarygodny i barwny, dzięki czemu nawet bohater wpadający na dwie sceny sprawia, że wierzysz w tę bogatą biografię schowaną między linijkami dialogu. Do tego dochodzi cudna prezentacja oraz niezwykle lubiany przeze mnie system rozwijania charakteru postaci, którą kierujemy. Mało mam studiów, których twórczość śledzę i Nova-box to jedno z tych, które nie tylko na to zaufanie szczerze zapracowały, ale jeżeli utrzymają tę tendencję, to długo go nie zawiodą.

12. Tell Me Why (Xbox Game Pass)


Nie, nie oszalałam – na tej liście naprawdę pojawiła się gra od DONTNOD i zaraz się wytłumaczę, dlaczego. Bynajmniej nie dlatego, że to jakiś wybitny tytuł, co nieco umniejsza zaszczyt dostania się do mojego ekskluzywnego rankingu, ale hear me out. Tell Me Why wśród najlepszych gier tego roku to takie moje pobożne życzenie odnośnie gier DONTNOD, aby od tej jakości wychodzili, gdy będą klecić swoje następne projekty. … No dobra, może od drugiego odcinka TMW, bo pierwszy to jeszcze przegląd ich zwyczajowych lapsusów. W każdym razie w moim niekończącym się konflikcie z ich tworami, które wiecznie ocierają się (albo radośnie taplają bez cienia troski – bo troszczę to się ja, prawda) o patologię tudzież fabularny banał, Tell Me Why ma najmniej wspólnego z dotychczasowymi „sukcesami” tego studia i idealistycznie ufam, że to może być początek czegoś pięknego. Ta gra posiada naprawdę dobry komentarz społeczny odnośnie mniejszości seksualnych i radzenia sobie z traumą, który nazywa rzeczy po imieniu, zamiast wprowadzać wymyślny język ezopowy, by pomówić o aktualnych problemach społeczeństwa, ale w sumie nie do końca, może tak, może nie, zostawię to twojej interpretacji, żeby nikt się nie obraził i kupił naszą grę (David Cage miałby wam coś na ten temat do powiedzenia). W każdym razie zaryzykuję stwierdzenie, że to jest ten poziom, do którego DONTNOD wiecznie dążyło i… Co? Że wydali już Twin Mirror i ono jest mocno takie sobie? Well, fuck me then, to był w takim razie bardzo niepotrzebny akapit, nieprawdaż?

13. Koudelka (PS1)


Ja nawet nie pamiętam, gdzie i jak znalazłam to cudo, ale whoo boy, ależ się cieszę, że na nie wpadłam. Koudelka to moja nowa ulubiona postać w grach komputerowych ever (no dobra, może nie do końca, bo Bayonettę ciężko zdetronizować – ale na pewno jest gdzieś w pierwszej piątce), można poszukać rzeczy jak w Parasite Eve i nawet mają tu turową walkę! Chociaż trochę szkoda, że studio nie pozwoliło na zabawy w tym aspekcie, bo cała Koudelka jest tak unikalna ze swoim klimatem, bohaterką i w ogóle wszystkim, aż żal, że nie pozwolono sobie na więcej swobody w jej tworzeniu. Przynajmniej odbili sobie trochę przy Shadow Hearts. Oczywiście mój pochwalny zaśpiew na cześć Koudelki może być mocno umotywowany rzadką częstotliwością, z jaką gram w tego typu tytuły (pewnie jeszcze dziesięć lat temu bałabym się to w ogóle odpalać), ale jeżeli dzięki temu cieszę się jak dziecko przy nowej gierce, to I regret nothing. 10/10, narąbałabym się tanim winiaczem z Koudelką jeszcze raz.

14. Ring Fit Adventure (Switch)
 

Ring Fit Adventure co prawda nie sprawiło, że religijnie codziennie chwytam za Joycony i jadę kolejny legs day, ale rany, to chyba pierwsza gra, w której tak mocno odczuwam immersję z tym, co dzieje się na ekranie. Kupuje mnie totalnie ta typowo nintendowa estetyka z kolorowymi lokacjami i najbardziej to lubię sobie truchtać przez te leśne trakty, plaże i wodospady, jednocześnie patrząc jak sarenki biegają w tle, wiatr wieje, takie tam sentymentalne głupoty. W tej grze jest też jakaś totalnie porąbana historia, w której swojemu kółku do ćwiczeń pomagasz w pokonaniu jego poprzedniego partnera z siłowni, który przeszedł na ciemną stronę fitnessu i tam odchodzą takie ciosy poniżej pasa jak naigrawanie się z podkochiwania się w pani od aerobiku (nic nie zmyślam, to naprawdę jest w tej grze) i w ogóle to zaczynam podejrzewać, że tutaj były jakieś zdrady za plecami, szminka na kołnierzyku i te sprawy, i ja nie rozumiem, czemu historia tragicznego romansu między antropomorficznym smokiem i kółkiem do ćwiczeń wciąga mnie jak japońska telenowela w Yakuzie, ale uwielbiam każdą tego sekundę, i trzyma mnie to przy RFA mocniej niż obietnica płaskiego brzucha. Poza tym to naprawdę solidnie pomyślane RPG, w którym potionki to smoothie, można podciągać statystyki, a kolejne ćwiczenia to nowe ciosy/czary. Nie wiem, kto to wymyślił i na jakim był tripie, ale też chcę.


I to już wszystko, jeżeli chodzi o giereczkowe jasne strony roku 2020. Myślałam, że uda mi się wyrobić do… cóż, wczoraj, ale okazało się, że jak skończysz Sylwestra o 16, to nie znaczy, że on skończył z tobą, więc cały poprzedni wieczór walczyłam ze sobą, czy instalować tego Tomb Raidera, czy nie. Czy planuję coś w tym roku? Pewnie że tak, ale już wam nie powiem, bo planować to se mogę, a potem nic z tego nie wychodzi poza słomianym zapałem. Na razie moim pobocznym (w sensie „nierecenzją”) priorytetem jest dokończenie analizy spoilerowej do PGSM, a potem się zobaczy. No to trzymajcie się i oby 2021 okazał się dla nas łaskawszy.

* Jeśli kogoś to bardzo interesuje, to na liście najgorszych gier znalazłyby się dwie pierwsze Dangaronpy i One Piece Pirate Warriors 4. A że ja będę utrzymywać, że Danganronpa 1 i 2 to ta sama gra z tymi samymi błędami, to właściwie musiałabym zrobić ranking z dwóch pozycji. Crash Bandicoot 4: It’s About Time był bardziej wkurzający niż rozczarowujący, ale wyjąwszy sztucznie napompowany poziom trudności, to naprawdę świetny powrót jednej z moich ulubionych marek. Jeżeli zaś chodzi o Cyberpun—AHAHAHAHAHA NAPRAWDĘ MYŚLELIŚCIE ŻE NA TYM HIPSTERSKIM BLOGASKU BĘDĘ ZESTAWIAĆ GDZIEŚ CYBERPUNKA OHOHOHOHOHO NO NIE SĄDZĘ
 
Screeny, które ukradłam:
Leisure Suit Larry 7 z sierrawallpaper.com
Tell Me Why z tellmewhygame.com
 

Komentarze

  1. Obejrzałam zwiastun tego 'Twin Mirror' i nie mam pojęcia, o co biega. Ja wiem, że trailery często są tak budowane, ale trochę mnie męczy taka poetyka, po której nie jestem w stanie zgadnąć, co poeta miał na myśli (poza tym, że znowu będą jakieś tajemnicze moce, bo to najwyraźniej jest zmienna niezależna tego studia). Grałaś?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie grałam, ale pamiętam pierwszy gameplay sprzed roku albo dwóch (ta gra chyba miała mocno pod górkę z developmentem i raz wywalili ją w jakiejś części do kosza, ale nie interesowałam się aż tak i może zmyślam) i nawet bez świecenia logiem studia wiedziałam, że to DONTNOD, jakość dialogów tak znajomo cringowa, aż szczypało w zęby. Teraz naturalnie interesuje mnie, w jaki sposób Twin Mirror zgrzeszyło, by zarobić na te rozczarowane recenzje, więc pewnie kiedyś się na nie rzucę, najlepiej na srogiej przecenie. Albo za darmo. Nawet po Tell Me Why nie chcę dawać DONTNOD więcej pieniędzy, niż zasługują. O ile nie zmienili bardzo formuły sprzed dwóch lat, to w wielkim skrócie detektyw i jego druga osobowość rozwiązują zagadki kryminalne, a dzieje się to w fancy otoczeniu głowy bohatera i musi być pretensjonalne do granic możliwości. Też nie znam szczegółów, ale w przypadku DONTNOD to może lepiej.

      Usuń

Prześlij komentarz