Jestem pierwsza z tą listą, czy już mój algorytm do cna popierdoliło i podsumowania utonęły w reklamach usług coachów biznesu oraz bombek w kształcie bassetów? To drugie jest nawet fajne, szkoda tylko, że wypycha mi z dasha erotyczne arty z Yakuzy. No nic, zbliżają się Święta, więc czas pochuchać niemrawo na ten ogienek ducha dobrej woli i pochwalić trochę giereczek. W tym roku prym wiodą u mnie otome. W końcu znalazłam w sobie siłę, by poczytać rozkminy pikselowych panów i cmoknąć ich przy tym parę razy, a w dobieraniu sobie romansów okazałam się tak dobra, że prawie wszystkie znalazły się na tej liście. Reszta laureatów to właściwie tegoroczny misz-masz z paroma wyjątkami; odświeżyłam mianowicie jeden z filarów mojego giereczkowego AJDENTITI i pociągnęłam dalej jedną z moich ulubionych serii. I w sumie nie jestem już w stanie niczego dodać do tego wstępniaka, więc oto ona: lista najlepszych gier, w które zagrałam w 2023 roku.
1. Syberia: The World Before (PS5)
1. Syberia: The World Before (PS5)
Nowa Syberia to było najlepsze zamknięcie mi ryja, jakie kiedykolwiek udało się odwalić giereczce, a takie zaskoczenia bardzo lubię. Po tragedii jaką okazała się część poprzednia, Microids poszło w innym kierunku, jeżeli chodzi o modernizację serii, co skończyło się stworzeniem może nieco cukierkowej, ale wciąż pełnej uroku historii. Team świętej pamięci Benoîta Sokala tym razem się przyłożył i należycie odrobił zadanie domowe z obecnych trendów, skręcając w kierunku gier Telltale. Nie jest to już zatem klasyczna przygodówka, ale też nie samograj, więc choć starych wyjadaczy nic tu nie zaskoczy, to i tak The World Before to solidny kawał udanej chwileczki zapomnienia. Mnie najbardziej cieszy nowy character arc Kate, który nadaje wreszcie tej postaci jakiegoś kontekstu i celu; coś czego strasznie brakowało w trójce. A wszystko to ponownie w czarującej atmosferze europejskich miasteczek i skomplikowanych ludzkich uczuć. W taki sposób to bym zawsze mogła nie mieć racji.
2. One Piece Odyssey (PS5)
No więc zrobili nową grę w uniwersum One Piece’a i jest ona dobra. Jako że nic nie napisałam o tym tytule przy premierze (tak jakoś wyszło), to szybko tylko uczulę – jeśli szukacie wymagającej japońskiej turówki, to nie pod tym adresem. Gra jest dość prosta i choć cała mechanika została na tyle zróżnicowana, że nie straszy prostactwem ani odbębnieniem na kolanie, to jednak hardkorowcy niech sobie lepiej wracają do Fajnala albo inszego Dragon Questa. Za to zostać jak najbardziej mogą fani anime, ponieważ największa siła OPO tkwi w szacunku do materiału źródłowego. Scenariusz wypełniają easter eggi, ukłony i oczka puszczone do widowni, których wyłapywanie stanowiło dla mnie najjaśniejszy punkt rozgrywki. Poza tym fabuła tym razem to coś ambitniejszego niż „ktoś tam nie lubi piratów, ale Luffy i spółka wnet skłonią go do zmiany zdania” albo „pokemon na wyspie X ma dramę z kosmicznym złem, które musimy utłuc”. … Teraz, gdy to napisałam, to nawet nie brzmi tak źle. Tak czy inaczej, zrobili coś nowego i da się sympatyzować ze złolem, a nawet pamiętać te postacie po przejściu do następnego blockbustera, which is nice, polecam.
3. Demonheart: Ice Demon (Steam)
Patrzcie państwo, romansówka z roznegliżowanym demonem, moje ulubione! Walczyłam trochę ze sobą, czy umieszczać tego Demonhearta na liście. Blednie w porównaniu do odważniejszych poprzedniczek i trudno udawać inaczej, ale z drugiej strony w cholerę miło spędziłam przy niej czas, a to chyba najważniejsze? Lubię klimat fabułek Rolling Crown; ten mroczno-romantyczny nurt jest unikalny na tle gatunku i łechce w odpowiedni sposób tego jednego konkretnego wilka w watasze mego serca. Dlatego nie mogę się doczekać premiery następnej gry z uniwersum i mam nadzieję, że też będę mogła ją umieścić na tej liście w przyszłym roku.
4. Shadowrun: Hong Kong (Steam)
Shadowrun jak to Shadowrun, zawsze spoko, zero zaskoczeń. Tym razem turowo napieprzać będziemy się w urban-fantastycznym Hong Kongu, ale nie martwcie się, dalej pełno tu odniesień do tego, co dzieje się w tutejszej wersji Europy. Szczerze nie wiem, co mam tu jeszcze napisać – jeżeli graliście w tę serię, to dobrze wiecie, czemu jest super. A jeśli nie graliście? Jeżeli lubicie taktyczne turówki, to nie wiem, na co czekacie. Rewelacyjny świat przedstawiony, dorosła fabuła, świetny scenariusz i fantastyczny system walki – czy to była reklama, na którą czekaliście? To proszę bardzo, glad to oblige!
5. The Symbiant (Steam)
Patrzcie państwo, gej porno z roznegliżowanym kosmitą, moje ulubione! The Symbiant to pełna wyczucia historia o granicach i o tym, czy wielka miłość pokona każdą przeszkodę. W tym przypadku: obecność w kiełkującym związku tego trzeciego, czyli macko-potwora. To yaoi, nie zrozumiecie. Anyway! Production value tu wywaliło poza skalę, jest świetny voice-acting, jest dużo obrazków, są piękne sprajty i nawet road-map, żebyście wiedzieli, co wybrać, by zaserwować bohaterom jak najwięcej cierpienia. A co najlepsze, to kolejna gra, która będzie miała sequel, co do którego wyrywam się niczym perliczka z klatki! Myśleliście, że ten rok to killer, a co ja ma powiedzieć o następnym?!
6. Theatrhythm: Final Bar Line (Switch)
Z Theatrhythmem mam taką trudną historię, że zawsze chciałam tę serię ograć, aczkolwiek szybkie posiedzenie z którymś demkiem na 3DS-ie wnet te chęci ostudziła. Nie byłam w stanie ogarnąć poleceń stylusem i stwierdziłam, że jestem za głupia na te mechaniki, nie dla psa kiełbasa. A potem Square zapowiedziało ALTIMEJT WERŻYN na Switchu (rzekomo, na pewno zrobią następną, gdy już wydadzą FFXX i dwieście strendżersów of paradajzów w międzyczasie) i to już byłam w stanie ogarnąć, tak więc oto ja, po uszy wciągnięta we wbijanie melodyjnych combosów w Roses of May. I Away. I Love Grows. I Cosmo Canyon. Tak. Niczego nie żału… nie, chwila, żałuję jednej rzeczy. Gdzie, JA SIĘ PYTAM, jest Dion w DLC z FFXVI?! Chciałam go dołożyć do drużyny i nie mogę! Co prawda jest sprawiedliwie i buforów Clive’a też nie mogę, ale wciąż! No teraz to już muszą zrobić następną część!
7. Cupid Parasite (Switch)
Cupid Parasite musiało swoje przeleżeć na moim Switchu (praca naprawdę nie wspiera mojej miłości do VN-ek, bo mam po prostu DOŚĆ), ale gdy już go odpaliłam, to wciągnęłam prawie że na raz. Ogólnie to CupiPara zapoczątkowało wielkiego szlema w mojej tegorocznej otome-przygodzie i wreszcie zmusiło mnie do wywiązania się z obietnicy, iż w końcu zacznę te gry przechodzić i recenzować. Więc droga banieczko numer dwa, to jest moment na wielkie „dziękujemy’! Wracając do tematu – Kupidynka schodzi na Ziemię, by pouczyć się organoleptycznie o miłości i udowodnić ojcu, że bogowie są tym samym niepotrzebni, ludzie se poradzą. Wychodzi z tego przepyszna komedia pomyłek i romansu pierwsza klasa, naprawdę nie wiedziałam, że coś takiego przyjdzie mi przeczytać po japońskiej stronie medium. Najbardziej podobało mi się tu chyba naprawdę nowoczesne podejście do związków i seksualności, a czegoś takiego ciągle mało nie tylko w giereczkowie. Ten tytuł to także wygrana dla tych fanek otome, które chciałyby więcej całowania pikselowych panów zamiast pławienia się w skomplikowanej historii, co też jest jak najbardziej w porządku.
8. Mass Effect (PS5)
Innym oto… dating si… romans… TYTUŁEM, do którego wróciłam – tym razem po latach, a nie po chwili przerwy – był Mass Effect! Przeszłam też dwójkę, ale z Retrospekcji (którą kiedyś wreszcie skończę, przysięgam) dowiecie się, że to nie jest moja ulubiona część, więc nie znalazła się na liście (ale także miło spędziłam przy niej czas!). W każdym razie po latach ME1 podoba mi się jeszcze bardziej, kiedy kilka rzeczy starszy i doświadczony mózg umieścił w nowym kontekście. To ciągle jeden z najważniejszych filarów nie tylko gatunku, ale i całego medium, dlatego miło odkryć, że moja sympatia to nie była ino wypadkową kulturalnego dyletanctwa. Trochę tylko smuci, że mało którą dzisiejszą grę AAA stać na taką spójność narracyjną. I że BioWare pewnie już nie powtórzy tego sukcesu.
9. Forspoken (PS5)
Ha, napisałam tej grze przynajmniej dwa peany na jej cześć, coście myśleli, że jej tu nie umieszczę?! Wszystkim tym, którzy jeszcze nie opuścili tego blogaska w niesmaku, powiem, że dawno nie byłam tak smutna na myśl, że coś nie dostanie sequela. Nie zamierzam was czarować, że ta gra jest super, a Internet się nie zna. … No dobra, trochę zamierzam, bo Internet się nie zna, ale tego już dowiedziałam się przy okazji FFVII, Snake Eatera i Life is Strange, więc nihil novi. Jednakże fakt faktem Forspoken ma za dużo wad, by określić je mianem „super”, no chyba że mówimy o tym niezwykle subiektywnym „super”, które podoba się jedynie mi. Wtedy jest bardzo super, bo oferuje ciekawy system walki, pozwalający na granie przepotężną arcymaginią; ma magiczny parkour z satysfakcjonującym flowem; wprowadza pewien powiew świeżości w kreacjach bohaterek w grach; stanowi naprawdę fantastyczne feminist fantasy. Jednocześnie większość tych pomysłów to li i wyłącznie pomysły właśnie, utopione w produkcie, którego klecenie znudziło się w połowie, więc żadna z core’owych mechanik nie wybrzmiewa się tak, jak powinna. Mam cichą nadzieję, że za parę(naście) lat JuTjubowi kronikarze odkopią ten tytuł na nowo jako ofiarę okoliczności i choć pewnie nie zmusi to Square-Enix, by do niego wrócić, to hej, zawsze mogę pomarzyć, prawda?
10. even if TEMPEST (Switch)
eiT okazało się niezwykle udaną próbą zerwania z dotychczasowym mobilkowym rodowodem studia Voltage. Tak udaną, że zapowiedzieli trzy nowe tytuły, które wyjdą na przestrzeni kolejnych dwóch lat i ani nie zamierzam ukrywać mojej ekscytacji tym stanem rzeczy. Po teaserach już mniej więcej da się stwierdzić, iż Voltage najprawdopodobniej zamierza kontynuować trend, który zapoczątkowało konstrukcją even if TEMPEST – a mianowicie proponować wypełnione akcją historie z nieceregielującymi się w tańcu protagonistkami. Życzę studiu jak najlepiej, ponieważ ma na siebie pomysł celujący w niszę, która nie została wypełniona przez cieplejszą i trzymającą się raczej wydeptanej ścieżki, jeśli chodzi o kreację bohaterek, wizję Otomate, a różnorodność zawsze w cenie. Samo eiT to cudownie inspirująca opowieść o walce o samą siebie, pełna złożonych osobistości i przepysznie skleconej intrygi. Jej jedyną wadą są moim zdaniem dość słabo skonstruowane elementy czerpiące z gameplayu Ace Attorney, ale jestem w stanie przymknąć na to oko, jeżeli tylko Voltage odrobi zadanie domowe i potraktuje te potknięcia jak wprawkę do kolejnych tytułów.
11. Final Fantasy XVI (PS5)
Ach, nowy Fajnal, który okazał się dla każdego i nikogo, mnie akurat całkowicie oczarował. Przynajmniej, gdy przechodziłam go pierwszy raz, bo już wbijanie platyny niczym kropka nad „i” uwydatniła wszystkie te wady, które z początku nie zdążyły zmęczyć. Mimo wszystko nie mogę jednak udawać, że bawiłam się źle, bo to wierutne kłamstwo. Starzy wyjadacze zdają sobie świetnie sprawę, iż Square-Enix stać na więcej (sądząc po trailerach Rebirth, to tam właśnie to „więcej” upchnięto tak, aż pęka w szwach) i mam nadzieję, że szesnastka to taki krok w dobrym kierunku i odczarowywanie serii po trzynastce i piętnastce. Dużo tu do kochania, zwłaszcza gdy przychodzi się po tych nastu poprzednich tytułach; szacunek do marki wbija się perfidnie w nozdrza przy każdej okazji, a taki fanserwis to ja bardzo lubię. Ponownie udało się stworzyć plejadę mega sympatycznych bohaterów, BOSKI soundtrack i kilka niezapomnianych scen, a nawet zbanować grę w Arabii Saudyjskiej. Co za combo! Szkoda tylko, że Square chyba nie ma specjalnie ochoty rozwijać tego uniwersum i po DLC z Lewiatanem wrota Valisthei zostaną zamknięte na cztery spusty. Z jednej strony doceniam, iż wyciągnęli wnioski po dodaniu miliarda suplementów i trzydziestu artykułów na Wikipedii w celu zrozumienia choćby pierwszego rozdziału historii Noctisa, no ale tutaj akurat polubiłam te postaci i chciałabym zobaczyć
12. JACK JEANNE (Switch)
Jest Otomate, jest Voltage i jest także Sui Ishida (to ten od Tokyo Ghoula, jakby ktoś nie kojarzył), który zrobił swoje własne otome, bo mógł. I tym otome okazało się JACK JEANNE, coś totalnie innego, jeżeli chodzi o gatunek, acquired taste wśród dating simów, tytuł, którego lubieniem możesz się chwalić w opisach na Gadu Gadu i będziesz uważana za oczytaną hipsterkę, +50 do reputacji na dzielni. Na pełnoprawną recenzję JJ musicie niestety trochę poczekać, ponieważ z pewnych powodów nie przeszłam tej gry na 100%, więc pokrótce opowiem wam co zacz teraz. Brat Kisy Tachibany ukończył prestiżową szkołę teatralną Univeil i przepadł bez wieści. Fakt ten nie spędza naszej bohaterce snu z powiek, ale zainteresowanie występami przed publicznością płynie w rodzinie i największym marzeniem dziewczyny jest otrzymanie takiej samej szansy od losu. Niestety Univeil to męska wersja Takarazuki – wstęp tylko dla chłopców, a poza tym Kisa nie ma środków, by uczyć się w placówce o tak wysokich progach. Nagle jednak jak spod ziemi wyrasta przed nią znudzony dyrektor Univeil, który dla hecy i chyba jakiegoś co sprytniejszego powodu, ale o tym cicho sza, proponuje dziewczynie stypendium i indeks. Gdzie tkwi haczyk, zapytacie? Kisie nie wolno zdradzić się ze swoją prawdziwą płcią; musi też zagrać główną rolę w finałowym przedstawieniu, a aby to osiągnąć, należy wykazać się nie lada talentem i ciężką pracą. Tachibana przyjmuje te warunki i tak zaczyna się nasza przygoda w Univeil. Największa siła gry tkwi w jej scenariuszu: teatr nie wpada tu tylko w ramach tła, te dzieciaki naprawdę rozwiązują swoje problemy na jego deskach, rozpieprzając role i jednocześnie siebie na czynniki pierwsze, aby potem odbudować się na nowo i wynieść z tego jakąś naukę. W odróżnieniu od czysto ludycznego charakteru tytułów Otomate, tutaj mamy do czynienia z niekiedy humanistyczną historią, która pod otoczką zmagań młodzieży w szkole teatralnej skrywa głębokie studium postaci i dyskusje na temat sztuki, sławy i naszego stosunku do tychże. Teatr to chyba mój ulubiony setting w popkulturze z różnych powodów, a JACK JEANNE idealnie portretuje jeden z nich – wgląd w psyche bohaterów i przedkładanie to na relacje między nimi. Jeżeli w życiu macie zagrać tylko w jedno otome, to uważam, że powinno to być JJ. Jednocześnie nie szukajcie więcej, bo po prostu nie znajdziecie, a przynajmniej ja nie spotkałam się z tytułem, który w taki sam sposób podchodziłby do tematu. To unikalne doświadczenie, warte tego, by zaznać go choćby raz.
13. BUSTAFELLOWS (Switch)
13. BUSTAFELLOWS (Switch)
Wracamy na ziemię, a także na realną możliwość pojawienia się recenzji w najbliższym czasie (pewnie już w styczniu, stay tuned). BUSTAFELLOWS to także otome, które wybija się na tle gatunku, choć nie w tak spektakularnym stylu co JJ. Nie oznacza to, że nie warto w nie zagrać, ba! Wydaje mi się, że ma największą szansę dotrzeć także do męskiej części widowni. Utrzymane w klimatach Ocean’s Eleven czy seriali akcji lat 90., BUSTAFELLOWS obsadza nas w roli Teuty, aspirującej dziennikarki-freelancerki, która posiada tajemniczą moc. Mianowicie potrafi cofnąć się w czasie o kilka godzin, czego używa przeważnie, aby powstrzymać czyjąś śmierć. W tych okolicznościach spotyka Limbo Fitzgeralda, prawnika rządzącego się własnymi zasadami; jednocześnie Limbo z grupą kolegów dorabia sobie na boku poprzez wykonywanie zleceń, odnośnie do których klienci woleliby, aby publika nic nie wiedziała. Zrządzeniem losu Teuta otrzymuje bilet w jedną stronę do siedziby skrzywionej bandy i tak zaczyna się jej przygoda pełna strzelanin, wybuchów i innych dreszczyków emocji. I tu największą zaletą jest scenariusz, a przede wszystkim dialogi między postaciami – wszyscy bohaterowie są mega uroczy i sympatyczni, a oglądanie ich interakcji to czysta przyjemność. Więcej napiszę wam w recenzji, ale gdybyście chciały kiedyś zobaczyć, jak wyglądałaby Drużyna A w dating simie, no to teoretycznie macie to. I JEST DOBRE.
Szczerze powiedziawszy, jestem całkiem zadowolona z tego roku. Udało mi się wreszcie wywiązać z mojej dawno już przeterminowanej obietnicy, aby przysiąść do tych otomców. A że jeszcze większość z nich okazała się totalnymi bangierami, to już w ogóle sukces! Poza tym zaliczyłam sporo powrotów do starych i sprawdzonych marek: dowiozła Syberia, dowiózł nowy Fajnal, One Piece dostał grę, przy której może nie będę musiała ciągle dopisywać „ale mi się podoba”, gdy tylko o niej wspomnę. Znalazł się nawet tytuł hipsterski, który tylko ja wsadzę na listę ulubionych! Siostrzane zestawienie o największych rozczarowaniach udowodni, że przydarzyło się parę wpadek i były to wpadki dość sporych rozmiarów (chyba już zauważyliście, że jednej serii tu brakuje i hah… do zobaczenia wkrótce I guess?), ale zawsze pozostaje rok następny. To tyle ode mnie, jeżeli chodzi o pierwszą część podsumowania. Do zobaczenia w tej mniej przyjemnej liście już niebawem~
Komentarze
Prześlij komentarz